Читать книгу Od pierwszego dotyku - Joanna Łukowska - Страница 5
Namiętność
ОглавлениеPoczułam znajomą woń przy regale z nabiałem. Ledwie cień woni, ale postawił na baczność moje zmysły. Wzięłam głębszy wdech, tak... Słabiutki, ale charakterystyczny zapach cytrusów, morskiej bryzy i mięty sprawił, że momentalnie poczułam dreszczyk podniecenia. Ten zapach kojarzył mi się jednoznacznie. Z namiętnością, z Pawłem. Musiał tu być. Całkiem niedawno. Może nadal robił zakupy? Rozejrzałam się dyskretnie. Tam! Stał przy stoisku z pieczywem. Zrobiłam krok w jego kierunku. I następny, i jeszcze jeden. Przybliżałam się, jak ćma do światła, jak przyciągany magnesem opiłek metalu... Zatrzymał mnie dopiero głos małego chłopca. Malec wstał z kucek; w każdej ręce trzymał po drożdżówce.
– Tata, a Lenka woli z dżemem czy z serem?
– Twoja siostra woli ciastka francuskie, ale drożdżówki też weźmiemy, bo już ich dotknąłeś. Naucz się, towar dotknięty uważa się za sprzedany. – Mężczyzna potargał synkowi czuprynę.
Naraz zamarł w bezruchu. Coś wyczuł. Może mój wzrok, może moje perfumy, może po prostu... mnie? Podległy działaniu tej samej niewidzialnej siły, ciągnącej nas do siebie, obrócił głowę i zrobił bezwiednie krok w moją stronę, i jeszcze jeden, i kolejny.
Odwróciłam się i odeszłam. Łącząca nas nić napięła się niemal do granic bólu. Pękła dopiero wtedy, gdy zgubiłam trop jego zapachu. Przy kasie. Zapłaciłam i czym prędzej wróciłam do domu. Tu na niego poczekam. Wiedziałam, że przyjdzie. Nie miałam pojęcia, kiedy to się skończy, ale póki trwało, póty byliśmy od siebie uzależnieni. Nałogowcy namiętności. A zaczęło się od łez...
Wtedy też wyszłam ze sklepu, zagubiona w swoich smętnych myślach. Jak co piątek zrobiłam zakupy na cały weekend. W siatce dźwigałam ulubione smakołyki Jeremiego. Puszkę czarnego kawioru, ser pleśniowy, czerwony grejpfrut... Boże, wciąż to dla niego kupowałam! Od jego śmierci wszystko robiłam odruchowo, z przyzwyczajenia – jadłam, oddychałam, wychodziłam z psem, głaskałam kota, pracowałam. Inaczej bym się rozsypała jak domek z kart! Mijał rok, od kiedy zostałam sama. Jeremi był ode mnie sporo starszy i liczyłam się z tym, że odejdzie pierwszy, ale... nie tak wcześnie! Ledwie skończył pięćdziesiąt dziewięć lat, ja trzydzieści osiem. Nie mieliśmy dzieci, bo on nigdy nie chciał, a ja nie mogłam. Za to mieliśmy jeszcze tyle wspólnych planów, marzeń... Rozległy zawał je zniweczył. Mój ukochany zniknął nagle, bez ostrzeżenia, pożegnania. Nie byłam na to przygotowana! Po dwudziestu latach małżeństwa, po spędzeniu połowy życia z człowiekiem, który był moim pierwszym i jedynym mężczyzną, moim przyjacielem, mistrzem, podporą, drogowskazem – zagubiłam się. Nie wiedziałam, jak dalej żyć, jak sobie radzić z dojmującą samotnością. Więc jak liny ratunkowej, jak światła latarni morskiej trzymałam się rutynowych czynności. Nie zmieniłam rozkładu dnia ani tygodnia, oglądałam te same programy w telewizji, spotykałam się z tymi samymi znajomymi. Chodziłam do tego samego sklepu i kupowałam te same rzeczy, co sprawiało, że spiżarnia i lodówka pękały w szwach od zbędnych produktów. Boże, Boże... Nie tak miało być! Wierzyłam w miłość po grób, ale nasze „na zawsze” trwało za krótko. I co dalej? Z trudem przetrwałam jeden rok, trzymając na zewnątrz fason. Jak zniosę następnych trzydzieści, czterdzieści lat?! Czułam się oszukana, zdradzona. Łzy pchały mi się do oczu. Nie zauważyłam krawężnika, potknęłam się, upuściłam siatki. Zakupy rozsypały się, niesforny grejpfrut potoczył się aż na jezdnię... Stałam i patrzyłam. Jakbym straciła zdolność ruchu, decydowania.
Pojawił się znikąd. Zza mgły łez. Mężczyzna, którego znałam z widzenia, ze sklepu i ze spacerów z psem. Mieszkał w okolicy. I był miły. Dotąd tylko mi się kłaniał, teraz podniósł owoc, pozbierał resztę wiktuałów i podszedł do mnie.
– Gorszy dzień... – mruknął ze współczuciem.
Dzień? Cały rok był okropny! Chciałam coś odpowiedzieć, cokolwiek, choćby zaśmiać się z gorzką ironią, ale nie dałam rady wydusić z siebie żadnego dźwięku. Jakby ciężki kamień przygniótł mi piersi, a silna ręka złapała za gardło. Wziął mnie pod ramię i pociągnął w stronę przejścia dla pieszych.
– Zaprowadzę panią do domu.
Wiedział, gdzie mieszkam. Jakoś mnie to nie zaniepokoiło. Załzawione oczy nie widziały go dokładnie, ale inne zmysły nie wznieciły alarmu. Miał ciepły, niski głos, łagodne ruchy, pozbawione wahania czy nerwowości. Pachniał też dobrze – męską świeżością, bezpieczeństwem. Wzbudzał zaufanie, więc pozwoliłam się poprowadzić do domu.
Przekroczyliśmy próg, on pierwszy, jakby sprawdzał, czy wszystko w porządku. Pies zamachał ogonem na jego widok, szczeknął parę razy dla zasady, kot otarł się o jego nogi; czyli zwierzaki również obdarzyły go zaufaniem. Udaliśmy się do kuchni, gdzie zaniósł zakupy. Spojrzał na mnie, złapał za ramiona, delikatnie ścisnął i spytał cicho:
– Mogę jeszcze jakoś pani pomóc?
Trochę uspokoiłam się przez drogę, ale jego tkliwość sprawiła, że znowu się rozkleiłam. Łzy pociekły ciurkiem po wykrzywionej rozpaczą twarzy. Nie miałam już siły udawać silnej, młodej wdowy, przed którą jeszcze całe życie, która jeszcze mogła być szczęśliwa. Przyjaciele to powtarzali, rodzice... Niedobrze mi się robiło od ich banalnych pocieszeń. Łapa na tchawicy rozluźniła palce i z gardła wydarł mi się głośny szloch.
Przytulił mnie. Bez zastanowienia. A ja uczepiłam się go z całych sił, szukając ciepła, ulgi, ucieczki.
– Boże! Mam dosyć. Już nie daję rady! Przytul mnie, proszę... mocniej, bardziej! – łkałam.
Posłuchał. Jego ręce ożyły, głaszcząc mnie po plecach, barkach, szyi. Nie obchodziło mnie, czy wypada, aby obcy mężczyzna tak intymnie mnie obejmował. Całował...?
Tak! Sama podsunęłam mu usta. Niech całuje i choć na chwilę uwolni mnie od tej straszliwej pustki, niech zapełni ją namiętnością. Skąd się wzięła między nami? Jakim cudem delikatne muśnięcie warg, nieśmiały splot języków wywołały pożar? Ale wywołały. Pożądanie wybuchło znienacka i zapłonęło silnym płomieniem.
– Tam! – Wskazałam ręką drogę.
– Jesteś pewna? – wydyszał zaczerwieniony, spragniony.
Kiwnęłam głową.
Wziął mnie na ręce i zaniósł do sypialni. Bez słów zrywaliśmy z siebie ubrania, aż zostaliśmy nadzy. Wtedy rozpoczął się nasz niemy dialog. Rozmawialiśmy oczami, sycąc się widokiem naszych podnieconych ciał. Szeptaliśmy dotykiem dłoni, poznając nawzajem kształty swoich ud, ramion, brzuchów, pośladków. Krzyczeliśmy pocałunkami, głębokimi, namiętnymi, sięgającymi dna samotnej duszy. Czyżby i on był nieszczęśliwy, zagubiony we własnym smutku?
Skończyło się równie nagle, jak wybuchło – gwałtownym spełnieniem. Nie czułam wstydu. Ulga była zbyt duża, stan nieważkości zbyt przyjemny.
– Zapaliłbym... – mruknął. – O ile pozwolisz, bo moja żona... Wybacz, niestosowna wzmianka, ale rozwodzimy się, uspokoję cię...
Spojrzałam na niego. Wydawał się speszony uwagą o żonie. Niepotrzebnie. Żonaty czy rozwodnik, nie miało to dla mnie znaczenia. Nie oczekiwałam od niego obietnic ani uczucia. Już je miałam i syciłam się swoim szczęściem, póki trwało. Nie szukałam nowego, strata za bardzo bolała. Wciąż dręczyły mnie wspomnienia i tęsknota. Choćby za zapachem fajki, którą palił Jeremi. Słaby aromat tytoniu wciąż unosił się w domu. Dym papierosowy mógłby go zabić.
– Zapal. – Uśmiechnęłam się zachęcająco.
Odtąd wpadał, gdy mógł. Często. Otwierałam mu drzwi i ramiona, jeżeli akurat byłam w domu. Z reguły byłam, choć nie umawialiśmy się konkretnie, by nie tworzyć nawet pozorów związku. Nie chciałam od niego miłości – tylko namiętności, która tłumiła smutek i żal. Uzależniłam się od niej, od żądzy, jakiej nie czułam od dawna. Nawet Jeremi nie budził we mnie takiego pragnienia. Nielojalna myśl? Kto mi to wypomni? Nikt. Może Paweł. Ale jemu przeszkadzało raczej, że wciąż ich porównuję.
Zjawił się niedługo po spotkaniu w sklepie. Wiedziałam, że przyjdzie, czekałam, marząc o jego dłoniach i ustach. Spełniło się... Choć gdy całował mnie od czubków palców po czoło, był bardziej czuły niż namiętny. Zafundował mi słodko-gorzką rozkosz. Za karę?
– Nigdy nie będziesz moja tak do końca, prawda? – spytał, paląc później papierosa.
– Towar dotknięty uważa się za sprzedany – spróbowałam wykręcić się żartem.
– A tam? – Przykrył dłonią moją pierś. – Tam cię dotknąłem? Dosięgnąłem serca?
Zadrżałam. Nie z zimna, ale ze strachu. Bo, Boże mój... dotknął!
I co teraz?