Читать книгу John Stockton. Autobiografia - John Stockton - Страница 8

ROZDZIAŁ 1
Myśli spod podium

Оглавление

Jeśli zbudowałeś zamki w powietrzu, to nie znaczy, że cała twoja praca pójdzie na marne. Tam właśnie powinno się je stawiać. Teraz wystarczy tylko położyć pod nimi fundamenty. –

HENRY DAVID THOREAU

Byłem zaszczycony i bardzo zdenerwowany, kiedy wchodziłem na podium podczas uroczystości wprowadzenia do koszykarskiej Galerii Sław we wrześniu 2009 roku. Całe podniecenie wyparowało w obliczu czekającego mnie ciężkiego zadania wygłoszenia przemowy.

Siedem miesięcy wcześniej powiadomiono mnie, że zostałem nominowany do ceremonii, która miała się odbyć w lutym 2009 roku, podczas Weekendu Gwiazd. To wtedy po raz pierwszy od zakończenia kariery w ogóle pomyślałem o tym, że taki zaszczyt może mnie spotkać. Trafienie do Galerii Sław nie było nigdy moim celem, ale oczywiście od czasu zdobycia drugiego tytułu mistrza olimpijskiego w 1996 roku docierały do mnie określenia typu „przyszły członek Hall of Fame”. Skłamałbym więc, gdybym powiedział, że byłem w kompletnym szoku, że rozważają moją kandydaturę.

Ostatecznych wyborów dokonano jakieś dwa miesiące później, podczas finałów NCAA, a ogłoszono je w przerwie półfinałowego meczu w Detroit. Razem z rodziną usłyszeliśmy tę informację, siedząc w loży gdzieś wysoko ponad parkietem hali Ford Field razem z trojgiem z czwórki pozostałych wyróżnionych – C. Vivian Stringer[2], Davidem Robinsonem i Michaelem Jordanem. Nieobecny był tylko trener Jerry Sloan – był środek sezonu, a on wciąż trenował w Utah Jazz.

Po latach spotkaliśmy się z MJ-em i Admirałem, który był tam razem ze swoim synem, Davidem juniorem. Młody David szybko zakumplował się z naszymi dzieciakami, tak jakby znali się od zawsze. Potem spiknęli się i świetnie ze sobą bawili, grając w koszykówkę w hotelowej sali gimnastycznej. Łatwo byłoby ich uznać za starych kumpli, którzy dorastali w tej samej okolicy. Miło było patrzeć, jak dobrze się dogadują.

Oglądanie meczu w zaciszu loży dało mi okazję, żeby poznać Vivian Stringer. Wystarczyła minuta, żeby zorientować się, dlaczego jest taką wspaniałą trenerką. Z każdego jej słowa przebijała ogromna pasja i miłość do koszykówki; szybko do mnie dotarło, jak bardzo kocha swoje zawodniczki. W każdym jej słowie słychać było oddanie i uczucie do naszej dyscypliny sportu. Słuchając jej, byłem podekscytowany. Znowu nabrałem ochoty, żeby założyć strój koszykarski. W tamten weekend starałem się spędzić z trener Vivian jak najwięcej czasu tylko po to, żeby móc jej słuchać. Potem jeszcze przeczytałem jej książkę Z podniesionym czołem[3] i mogę z czystym sumieniem polecić ją wszystkim sportowcom i ich rodzicom. Vivian rozumie przeciwności losu i wie, jak zmagać się z problemami bez narzekania czy chodzenia na skróty. Jej nauki są ważne dla nas wszystkich, zwłaszcza dla młodych sportowców. To wspaniała kobieta.

W loży przedstawiono nas też naszym gospodarzom w Galerii Sław. Poznaliśmy wówczas większość z nich, a najbliżej Fran Judkins, która miała nam matkować podczas całego procesu wprowadzenia do Hall of Fame. Pod koniec weekendu przedstawiła nam oficjalną teczkę ze wszystkimi wymogami, terminami i ograniczeniami na najbliższe miesiące, których kulminacją miała być ceremonia.

Jednym z pierwszych obowiązków, które musieliśmy spełnić, było zebranie kolekcji ośmiu przedmiotów, osobistych pamiątek, które miały zostać wystawione w Galerii. Mile widziane było prawie wszystko: specjalne buty meczowe, koszulki, stroje – wybierzcie, co chcecie. Szukałem przedmiotów z różnych okresów swojej kariery. Ale szybko się zorientowałem, jak niewiele rzeczy zachowałem sprzed występów w NBA. Zostało mi kilka starych programów meczowych, kilka par skarpet z liceum i koszulka, którą mój trener uniwersytecki zamówił dla mnie, kiedy zostałem wybrany w drafcie do NBA. Zastanawiałem się nad przekazaniem pierwszej skórzanej piłki, którą dostałem w prezencie od pana Johna Brodsky’ego, przyjaciela rodziny i byłego koszykarza Gonzaga University Bulldogs. Na piłce znajduje się rzadka etykieta Burlington-Cedar Rapids. Ale nie umiałem się zdecydować na oddanie czegoś, z czym wiązało się tak wiele wspomnień. Myślałem, że pewnego dnia ten przedmiot może zyskać wyjątkową wartość dla moich dzieciaków. W końcu wysłałem kilka pucharów i piłek, z którymi wiązały się jakieś moje indywidualne osiągnięcia, i dodałem do tego bardzo cenną pamiątkę, która dobrze obrazuje to, kim jestem i co jest dla mnie najważniejsze. Wybranym przedmiotem była specjalna koszulka, którą zrobiła dla mnie moja żona Nada, z wykonanymi farbą odciskami palców i rąk każdego z czwórki moich dzieci na lewej piersi. I tak oto dzieciaki znajdują się teraz w Hall of Fame razem ze mną.

Potem musiałem wybrać osobę, która miała mnie przedstawić podczas oficjalnej ceremonii. Ten ktoś musiał się wywodzić spośród członków Galerii Sław. W teczce znajdowała się lista wciąż żyjących osób. Przeglądając nazwiska zawodników i trenerów, dotarło do mnie, do jak ekskluzywnej grupy trafiam, i po raz pierwszy zrozumiałem, jaki to ogromny zaszczyt. Lista była oszałamiająca, a każde nazwisko – wielką częścią koszykarskiej historii. Tylko kilku członków znałem osobiście, nie jako rywali z parkietu. Kiedy przejrzałem całość zestawienia, moją uwagę przykuło jedno nazwisko – Isiaha Thomasa.

Choć przez wiele lat byliśmy głównie przeciwnikami i toczyliśmy między sobą ciężkie pojedynki, to zawsze go podziwiałem i miałem z nim naturalną więź – dwóch małych gości w lidze złożonej z gigantów. Poza tym Isiah kilka razy bardzo silnie wpłynął na moją karierę. Jego niekwestionowany sukces pomógł otworzyć drzwi dla mnie i innych niskich koszykarzy, choć jednocześnie bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę.

Dostałem od Fran jego numer telefonu i podenerwowany zadzwoniłem. Nie chciałem się przedstawiać przed upewnieniem, że to właściwy numer, więc ostrożnie rozmawiałem z jego żoną. Kiedy już oboje przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa, poprosiłem, żeby przekazała mój numer Isiahowi. Kiedy w końcu udało nam się porozmawiać, moja prośba spotkała się z lepszym przyjęciem, niż się spodziewałem. Odbyliśmy miłą pogawędkę, Isiah się zgodził i obiecał, że pomoże mi cieszyć się tym weekendem. Czułem się zaszczycony i nie mogłem się doczekać tego, jak dołączy do mnie na scenie podczas ceremonii.

Kolejnym obowiązkiem był wybór gości, którzy mieli otrzymać ode mnie zaproszenie na ceremonię. Pomyślałem, że wystarczy wziąć od Nady listę osób, którym kupujemy prezenty gwiazdkowe. Ale nie było to takie łatwe, przede wszystkim z uwagi na ogromną popularność Michaela Jordana. Miał zostać uhonorowany podczas tej samej ceremonii i ciężko było o bilety. Miejsce nie było przecież z gumy.

Popyt na bilety łatwo było zrozumieć. Michael osiągnął wyższy status od praktycznie każdego innego sportowca na świecie. Z mojego punktu widzenia radził sobie z tą sławą całkiem nieźle. Wiedział, kim jest i co sobą reprezentuje dla milionów fanów, w tym i dla dzieciaków. Traktował moją rodzinę jak swoją. Poświęcał im czas, dzielił się z nimi dobrymi radami i zawsze robił to z klasą. Przez lata doznawałem z jego rąk bolesnych porażek, ale miałem z nim również wspaniałe wspomnienia z igrzysk w Barcelonie czy meczów rozgrywanych podczas sezonu zasadniczego. Mogę tylko wyrazić Michaelowi swoją wdzięczność za to, że do każdego meczu podchodził superprofesjonalnie i zawsze grał na najwyższym poziomie. Co roku brał na swoje barki kolejne wyzwania, jak prawdziwy mistrz. To dla mnie wielki zaszczyt, że zostałem przyjęty do Galerii Sław w tym samym roku, co on.

Żeby zaspokoić ogromny popyt, każdy z nas otrzymał ograniczoną liczbę 50 zaproszeń. Zastanawiałem się, jak ma nam to wystarczyć. Pierwsze jedenaście pochłonęła moja najbliższa rodzina, a przecież daleko jej do ogromnego klanu Nady. Musieliśmy się pogodzić z tym, że wszystkich nie zadowolimy i że będą nam towarzyszyli tylko najbliżsi.

Wstrzymałem oddech, kiedy przekazywałem listę komitetowi. Obawiałem się skutków, wiedziałem, że musiałem wykluczyć wiele osób. Mógłbym wysłać jeszcze ze sto zaproszeń, choć z drugiej strony zastanawiałem się, czy moi goście tak naprawdę w ogóle się pojawią. Większość z nich mieszkała na Zachodnim Wybrzeżu, więc myślałem, że koszty podróży plus tysiąc dolarów na bilet mogą powstrzymać apetyty co poniektórych. Ku mojemu zaskoczeniu stało się zupełnie inaczej.

W ciągu nadchodzących tygodni miałem przedsmak nadchodzącej ceremonii. Mnóstwo telefonów z podziękowaniami za zaproszenie. Wiele osób obiecało, że pojawi się na tym jedynym w swoim rodzaju święcie. Mówiąc szczerze, byłem zszokowany skalą odzewu. Czyżby to było coś aż tak wielkiego?

Odpowiedź stawała się coraz bardziej jasna. Po raz pierwszy ceremonia miała być transmitowana na żywo na całym świecie. Przeniesiono ją do hali Symphony Hall w Springfield w stanie Massachusetts, żeby móc pomieścić więcej osób. Nawet ludzie odpowiedzialni za obsługę Galerii Sław wiedzieli, że wkraczają na nieznane terytorium.

Po wykonaniu wszystkich zadań przed ceremonią i po zorganizowaniu podróży miałem do sporządzenia jeszcze tylko jedną rzecz – swoje przemówienie. Przygotowania do swojego ostatniego kwadransa w świetle reflektorów zajęły mi kilka dobrych tygodni – końcówkę wakacji i początek szkoły. Jeśli chodzi o pisanie przemówień, to przygotowuję je niejako od tyłu. Najpierw spisuję luźne pomysły, bez ustalonej kolejności. Kiedy to, co napisałem, zaczyna mi się podobać, zaczynam układać szkic przemówienia. (Większość ludzi najpierw przygotowuje konspekt, a dopiero potem zapełnia go treścią). Ostatnio musiałem porzucić swój zwyczaj robienia notatek na stronach ze spisem treści. Od kiedy przekroczyłem czterdziestkę, zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Świetny wzrok, którym cieszyłem się przez cztery dekady życia, zaczął mi szwankować w sposób, który doprowadza mnie do szału. Musiałem wziąć ze sobą wielkie kartki papieru z dużą czcionką, żeby nie musieć występować w telewizji w okularach.

Odmówiłem też skorzystania z promptera. Nie chciałem, żeby moja pierwsza próba użycia tego urządzenia miała miejsce przed milionami telewidzów. Wyobrażałem sobie, jak mrużę oczy, wgapiając się w prompter, podczas gdy za kulisami ktoś obdarzony perwersyjnym poczuciem humoru podmienia napisy. Postanowiłem zawierzyć własnym metodom. Dziesiątki razy trenowałem swoją przemowę – zarówno w samotności, jak i przed Nadą.

Niestety żadna z tych prób nie zaowocowała pewnością siebie. Rzuty wolne wykonywane w końcówkach najważniejszych meczów wydawały się dużo łatwiejsze w porównaniu z czekającym mnie zadaniem. Wielka gula w żołądku wciąż się powiększała. Potrzebowałem więcej treningu.

Tymczasem przygotowania do ceremonii przystąpienia do Galerii Sław oznaczały mnóstwo zajęć. Wywiady dla przyszłych pokoleń, występy na żywo, apele i przemowy w szkołach, oficjalne kolacje i spotkania okolicznościowe – to wszystko wypełniło cały weekend przed ceremonią. Nie było czasu na ćwiczenie przemówienia.

Udało się pogodzić terminy i cała moja rodzina mogła wziąć udział w ceremonii. Mój najstarszy syn Houston dołączył do nas późno, bo właśnie rozpoczął się jego sezon futbolowy na Uniwersytecie Montana. Kontuzja ramienia sprawiła, że musiał przez jakiś czas pauzować, ale mógł dzięki temu dołączyć do nas w Springfield. Jego pojawienie się bardzo mnie uszczęśliwiło, choć wiedziałem, że kontuzja i oderwanie od drużyny go martwiły. Ale wykorzystaliśmy to, że byliśmy wszyscy razem, najlepiej, jak potrafiliśmy.

Wydarzenia tego tygodnia doprowadziły do odkładanego od tak dawna ponownego spotkania – na każdym kroku pojawiali się przyjaciele i rodzina z Salt Lake City, Spokane, Utah Jazz, całej NBA, Gonzagi oraz reprezentacji USA w koszykówce. Ta mieszanina ludzi z tak różnych światów sprawiała mi ogromną radość. Kiedy pojawił się trener Jerry Sloan, w naturalny sposób działał jak magnes. Przyciągał przeróżnych ludzi i zabawiał ich anegdotami i komentarzami. Moi starsi synowie i siostrzeńcy do dzisiaj wspominają jego opowieści. Jerry potrafił godzinami przyciągać uwagę. I nawet młodsi koszykarze NBA, tacy jak Glen „Big Baby” Davis, lubili go słuchać.

Kiedy spotykam innych koszykarzy NBA, dawnych albo obecnych, jakiś czas po zakończeniu przez nich kariery, obserwuję jakiś dziwny fenomen. Nawet jeśli wcześniej nie byliśmy przyjaciółmi, to teraz, kiedy już nie prowadzimy rywalizacji, tworzy się pomiędzy nami specyficzna więź. Łączy nas wyjątkowe poczucie koleżeństwa, które sprawia, że stajemy się sobie bliscy. W Spokane nie spotyka się zbyt często koszykarzy NBA, więc kiedy w Springfield zobaczyłem ich tak wielu, było to coś wyjątkowego.

Większość wydarzeń weekendowych można opisać jako połączenie obowiązku z przyjemnością. Idealnym przykładem było powitanie we właściwej Galerii Sław w wieczór przed ceremonią. Miejsce było napakowane, wszyscy pięknie ubrani i w świetnych humorach. Grającą na żywo kapelę i parkiet taneczny otaczały jedzenie i napoje, tworzące świąteczną atmosferę. Podczas weekendu wpadłem na kilku dawnych kolegów z Gonzagi i ich żony. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i gadaliśmy sobie na luzie, jak to mają w zwyczaju starzy kumple. Spotykałem przyjaciół z przeszłości, jednego po drugim, i starałem się nadrobić stracony czas.

Kiedy tak napawaliśmy się elegancją i nostalgiczną atmosferą tego świętowania, wieczór przerwała nagle sprytna zagrywka. Podeszła do mnie kobieta w zaawansowanej ciąży, przywitała się i pogratulowała. Jej uroda i stan, w którym się znajdowała, totalnie mnie rozkojarzyły, aż nagle „matka w odmiennym stanie” urodziła piłkę do koszykówki i czarny flamaster, który ukrywała pod bluzką. Podczas tej uroczystości podpisywanie autografów było zabronione[4], ale przecież cudowny „poród” nie mógł zepsuć mi tego wspaniałego wieczoru. Jedyne, co mnie martwiło, to narastający stres i sensacje żołądkowe związane ze zbliżającą się przemową. Postanowiliśmy więc, że się zbieramy i wracamy wcześniej do hotelu.

Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, co poprzedzało ceremonię, ale jedna niesamowita rzecz wciąż tkwi w mojej głowie. W mieście przebywała akurat dwójka moich starych przyjaciół, Greg Byrd i Steve Brown. We trójkę chodziliśmy do tego samego liceum. Greg i Steve jedli razem obiad, próbując sobie przypomnieć nazwisko ogromnego Afroamerykanina, który siedział w hotelowej restauracji przy sąsiednim stoliku. Byli przekonani, że to jakiś eksgwiazdor NBA, ale nie potrafili go zidentyfikować. W końcu nabrali odwagi i poprosili, żeby odświeżył im pamięć. Bob Lanier[5] chwilę się jeszcze z nimi droczył, twierdząc, że nie ma pojęcia, o czym mówią, ale w końcu przyznał, że dobrze kombinują. Po trwającej chwilę pogawędce z kompletnie obcymi sobie ludźmi Bob zorientował się, że Steve nie ma biletu na wieczorną ceremonię. Przeprosił rozmowców, pożegnał się i wyszedł. Kilka minut później wrócił i wręczył Steve’owi bilet, za darmo.

Steve był w Springfield w podróży służbowej, która – tak się złożyło – miała miejsce w tym samym czasie, co impreza Hall of Fame. Został zaproszony na uroczystości, ale jakoś tak się złożyło, że biletu na najważniejszą ceremonię nie otrzymał. W ciągu weekendu kilkakrotnie rozmawialiśmy i wychodziłem z założenia, że ma wejściówkę. Okazało się, że było inaczej. Kiedy Greg i Steve opowiedzieli mi swoją obiadową historię, byłem zdumiony hojnością Boba Laniera wobec nieznajomych. A także zażenowany, że Steve mógł przelecieć taki kawał i nie zobaczyć ceremonii, gdyby nie interwencja byłego koszykarza NBA. Czułem wdzięczność dla Boba – Steve z pewnością był kimś, kto zasługiwał na to, żeby się tam znaleźć.

Podczas gdy moja rodzina ubierała się w smokingi i suknie, przygotowując się do wielkiego wieczoru, gula w moim żołądku zrobiła się już tak wielka, że zaczęła mnie drapać w gardle. Wyszliśmy z hotelu, a do Symphony Hall dojechaliśmy kremowym rolls-royce’em. Aby utrzymać królewski wygląd naszego konwoju, dzieci poproszono o przejazd samochodem za nami. Wszystko zostało perfekcyjnie zaplanowane, ale organizatorzy nie przewidzieli jednego – Wujka Nicka. W każdej rodzinie jest jakiś „Wujek Nick”. To ktoś, kto psuje imprezy, pojawiając się zawsze tam, gdzie nie powinien, starając się być bohaterem każdej rozmowy i w jakiś niewytłumaczalny sposób potrafiąc sobie zjednać tych, którzy powinni być najbardziej urażeni. W naszej rodzinie kimś takim jest brat Nady, Nick, który jechał z nami samochodem. Kiedy podjechaliśmy pod czerwony dywan, wśród fleszy i w blasku reflektorów to właśnie on wysiadł z samochodu jako pierwszy, uśmiechając się i machając do fotoreporterów niczym elegancki gwiazdor z Hollywood. Samochód z dzieciakami podjechał i stanął za naszym na tyle szybko, że zdążyli zobaczyć występ wujka. Dzisiaj śmieję się na wspomnienie spektaklu ze wspinającym się po schodach Nickiem w roli głównej, ale wtedy byłem zażenowany i jeszcze bardziej spięty.

Mijając morze ludzi tłoczących się przy wejściu do Symphony Hall, rozpoznawałem po obu stronach twarze sławnych ludzi i nagle poczułem respekt. Z postaci znajdujących się w kolejnych rzędach po mojej lewej stronie można byłoby skompilować swoiste Kto jest kim wśród legend NBA. A po prawej była moja rodzina i przyjaciele, którzy mogliby zapełnić obsadę jednego z odcinków serialu Oto twoje życie[6] – każde z nich stało i witało mnie, kiedy ich mijałem. Poczułem, że się rumienię, bo zrozumiałem, jak ważny jest ten dzień dla tak wielu osób. A presja tylko narastała, bo znów nie miałem czasu zebrać myśli o mojej przemowie.

Podczas gdy cały mój świat czekał na mój występ, a reszta świata zaczynała czuć klimat, wysłuchałem wspaniałego przemówienia Davida Robinsona. Przyjacielski, pewny siebie i pozornie kompletnie wyluzowany, wygłosił płynącą z głębi serca i autentyczną mowę, nie korzystając z notatek ani z promptera. Byłem pod tak wielkim wrażeniem przemówienia Davida, że zacząłem się zastanawiać nad dziesiątkami sposobów ewentualnej zmiany swojego. Wyczuwając moje katusze, Nada pogładziła mnie po dłoni i szepnęła: „Twoje też jest dobre. Po prostu je wygłoś”. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo mi te kilka słów wtedy pomogło.

W końcu nadeszła moja kolej. Wszedłem po schodach ze swoimi notatkami, słuchając muzyki i przygotowując się na stawienie czoła światu. Kiedy znalazłem się na podium u boku Isiaha, powiodłem wzrokiem po tłumie, usiłując zignorować światła reflektorów, i dotarło do mnie, że miga mi przed oczami mozaika składająca się na całe moje życie. Stało przede mną tak wiele osób, które pomogły mi wejść na wyżyny. Nada, moja piękna żona, która jednocześnie przez 23 lata zapewniała mi wierne wsparcie, wszystkie dzieciaki – najstarsi chłopcy to przecież już mężczyźni – Tata, sędziwy, ale nie za stary na to, żeby nadal być rodzinną opoką i Skałą Gibraltarską, mój brat razem z żoną Mary Ann i dwoma z trzech dorosłych już synów, Steve’em juniorem i Shawnem, moje dwie siostry, Stacey i Leanne (nikt nie przypomina aniołów stróży bardziej od nich). Tylko Mama nie siedziała na zarezerwowanym dla niej miejscu[7]. Ale jestem pewien, że tak jak zawsze była po naszej stronie – opanowana, silna i dumna ze swojej rodziny. Wiele rzędów zapełniali ludzie, którzy przez całe życie mi pomagali, często prowadząc mnie krok po kroku aż do miejsca, w którym teraz się znajdowałem – było ich zbyt wielu, żebym mógł im wszystkim podziękować w ciągu przeznaczonych na przemówienie kilku minut.

Ale nawet mając do dyspozycji te pisane wielkimi literami notatki, i tak nie udało mi się uwzględnić wszystkich ludzi, którzy byli dla mnie ważni i znaleźli przecież swoje miejsce w szkicu wystąpienia. Zapomniałem na przykład o grupie kobiet, które odegrały w moim życiu wyjątkową rolę – członkiniach Zgromadzenia Sióstr Najświętszego Imienia Jezus, które pomogły mnie wychować. Na kilka minut przed wyjściem z hotelu dostałem nawet piłkę do koszykówki podpisaną przez każdą z nich, wraz z zapewnieniem o modlitwie i życzeniami szczęścia. Choć zapomniałem ich wymienić podczas swojego wystąpienia, to mam nadzieję, że wiedzą, że na zawsze pozostaną w moim sercu.

Ogólnie przemówienie wypadło dobrze, bez większych przeszkód. Pomogło mi to, że tłum się śmiał nawet wtedy, kiedy nie próbowałem być zabawny.

Ulga, jaką poczułem, schodząc ze sceny, przypominała wyzwolenie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, ledwo byłem w stanie zachować powagę pasującą do mojego smokingu. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym poza tym, jak bardzo jestem szczęśliwy, że mam w końcu tę przemowę za sobą.

Zaraz potem na podium skierował się trener Jerry Sloan. Kiedy był dzieckiem, codziennie musiał pokonywać w drodze do szkoły po 15 kilometrów pieszo, w tę i z powrotem. Ale kiedy patrzyłem, jak wchodzi po tych schodach, zastanawiałem się, czy nie jest to najdłuższa wspinaczka w całym jego życiu. Nikt chyba nie rozumiał wtedy lepiej ode mnie tego, co czuje Jerry. Próbowałem ściągnąć na siebie jego uwagę, żeby przesłać mu uśmiech albo poklepać go po plecach, ale jego droga w kierunku podium była już wytyczona. W stu procentach skupiał się już na wykonaniu zadania. A ja mogłem tylko słuchać i cieszyć się jego przemową.

Jego przemówienie było historią bardzo skromnego człowieka. Z prostotą opowiadał o swoim życiu na południu Illinois jako młody chłopiec i nastolatek. Wszyscy zgromadzeni słuchali go jak urzeczeni. Mnie szczególnie spodobał się ten fragment, w którym opowiedział o grze w drużynie Evansville Purple Aces i spoglądając sponad swoich notatek, ze śmiertelną powagą dodał: „Graliśmy w pomarańczowych koszulkach”. Biorąc pod uwagę wszystko, co razem przeżyliśmy, ten wspólnie spędzony wieczór był niczym wisienka na torcie.

Moja nominacja do koszykarskiej Galerii Sław w 2009 roku była dla mnie wydarzeniem nieprawdopodobnym i niezwykłym. Była zwieńczeniem kariery, na które nie liczyłem. Często mówię ludziom, którzy marzą o tym, by pewnego dnia trafić do NBA, że nikt, ale to naprawdę nikt, nie miał na to mniejszych szans niż ja. Dlatego zazwyczaj sugeruję im: „Próbujcie. Marzenia się spełniają”.

Po ceremonii wszyscy obecni na sali członkowie Hall of Fame dołączyli na scenie do nowego grona wyróżnionych. Wśród zgromadzonej publiczności znajdowała się rekordowa liczba wcześniejszych nominatów, więc spotkanie na podium także okazało się wydarzeniem historycznym. Ściśnięty wśród najlepszych zawodników w dziejach koszykówki, po raz ostatni przyjrzałem się otaczającym mnie tłumom, zastanawiając się, jakim cudem mogło w ogóle do tego dojść. I kiedy tak patrzyłem na ludzi, którzy pozostali jeszcze na widowni, tylko potwierdziło się to, co wiedziałem już wcześniej – że to praca zespołowa. Korzystałem z siły, która była czymś więcej niż ja sam. Dlatego też najlepiej będzie rozpocząć tę opowieść od samego początku, żeby móc nawiązać do wielu historii, które umożliwiły dostąpienie tego wielkiego zaszczytu.

John Stockton. Autobiografia

Подняться наверх