Читать книгу Gniew - John Gwynne - Страница 8

Rozdział pierwszy
VERADIS

Оглавление

Rok 1144 Ery Wygnańców, Księżyc Ogara

Veradis spadał przez nocne powietrze, lekki, wręcz pozbawiony wagi. Kątem oka dostrzegał wieżę Brikan i wciąż dymiącą postać Calidusa, stojącego w oknie. Powierzchnia rzeki mknęła mu na spotkanie.

Uderzył w wodę. Zimno wyrwało mu powietrze z płuc, a jednocześnie ogarnęła go panika. Całkiem zdezorientowany, nie miał pojęcia, w którą stronę płynąć, by się wynurzyć. Otaczała go jedynie lodowata ciemność.

Naraz ktoś pochwycił go za włosy i pociągnął za sobą. Veradis wynurzył się z głośnym rozbryzgiem i ujrzał szeroką, bladą twarz Alcyona.

– Będą nas ścigać! – Okrzyk olbrzyma ledwie przebił się przez ryk rzeki. Prąd już ich porwał naprzód, oddalając od łomotu stóp wojowników, biegnących po moście. – Płyńmy, jak najdalej się da!

Propozycja Alcyona miała wiele sensu, choć dłonie i stopy Veradisa zaczynały już drętwieć z zimna. Zaczął miarowo poruszać ramionami, próbując płynąć, tak by znaleźć się jak najdalej od Brikan, Calidusa i...

I Kadoshim, pomyślał.

Samo wspomnienie przeszyło go bólem.

Przebyli zakręt rzeki i twierdza znikła im z oczu. Zewsząd otoczyła ich ciemność.

* * *

Łagodny, słaby poblask świtu wnet zaczął się przesączać przez plątaninę gałęzi nad ich głowami, gdy Veradis spojrzał Alcyonowi w oczy. Rozumiejąc się bez słów, ruszyli w stronę brzegu. Było to nie lada wyzwanie, gdyż musieli płynąć pod prąd. Veradis dopiero teraz pojął, jak bardzo jest wyczerpany, ale na szczęście wkrótce wyczuł muł pod stopami, a jego palce zacisnęły się na trzcinie. Z trudem wyszedł z wody i usiadł na ziemi, dysząc ciężko. Miał wrażenie, że ręce i nogi ma odlane z ołowiu.

Odwrócił głowę i ujrzał Alcyona, który wyszedł na brzeg kilkadziesiąt kroków dalej, a teraz zmierzał ku niemu ociężale. Olbrzym usiadł obok z głośnym jęknięciem. Z jego obwisłych wąsisk ściekała woda.

– Dzięki – powiedział.

– Za co?

– Za wszystko. A przede wszystkim za to, że pomogłeś mojej rodzinie uciec z lochów Brikan.

To była jego żona, pomyślał Veradis. Z jego dzieckiem. Ile czasu trwała ich rozłąka? Jak bardzo przeżył to, że oboje stali się więźniami Calidusa i Lykosa?

– I za to, że zniszczyłeś ów magiczny przedmiot, za pomocą którego Calidus rozciągnął nade mną kontrolę – ciągnął Alcyon. – Uwolniłeś mnie. – Wzdrygnął się, a potem się uśmiechnął. – Z mojej duszy zniknął cień. Czuję się odrodzony.

– Jeśli oznacza to, że jesteś słaby jak noworodek – mruknął Veradis, po czym wylał wodę z buta i spróbował założyć go ponownie – to jest nas dwóch.

– Nie o to mi chodziło – zadudnił olbrzym i spojrzał na Veradisa z powagą. – Uwolniłeś Rainę i Taina, a potem mnie. Jestem twoim dłużnikiem po wsze czasy.

– Nic nie jesteś mi winien – rzekł Veradis. – Wrzuciłem te magiczne cacka w ogień pod wpływem impulsu. Nie miałem pojęcia, czym są ani też jaką władzę mają nad tobą.

– Ale domyślałeś się?

– Tak. Fidele mówiła coś... – Urwał. Przez moment myślał o matce Nathaira. Miał wielką nadzieję, że zdołała wyrwać się na wolność wraz z jego bratem Krelisem, Maquinem oraz Albenem. – A jeśli chodzi o twą żonę i twe dziecko... Uwolniłem ich, bo tak należało. Nie było innego wyboru.

– Był, Czyste Serce. Był. Zawsze istnieje jakiś wybór.

Veradis wzruszył ramionami.

– Tak czy owak, nie ma między nami żadnego długu. Jesteś moim przyjacielem i tyle.

Jednym z nielicznych, jak się okazało, dodał w myślach.

W jego sercu obudziła się gorycz, gdy powrócił myślami do Nathaira, jego wyznania i rewelacji, które tak bardzo nim wstrząsnęły. Przypomniał sobie też słowa Calidusa, wedle którego to Nathair zabił Aquilusa, własnego ojca. Poczuł gniew i wstyd. Przeoczył tyle sygnałów...

Jak to możliwe, że dałem się zwodzić aż tak długo? Głupiec ze mnie.

– Jak długo byłeś więźniem Calidusa? – spytał.

Uśmiech Alcyona zgasł.

– Szesnaście lat.

– Długo.

– Tak, długo. – Alcyon zacisnął pięści, aż zachrzęściły mu kłykcie. – Powinienem był go zabić.

– Nie zapomnij, że oboje próbowaliśmy. Wbiłem mu nóż w brzuch i wepchnąłem go w płomienie, a ty rozbiłeś mu pierś młotem.

– Trudno jest zabić Kadoshim.

– Nie mogę się z tym nie zgodzić. Czy kogoś takiego można w ogóle zabić?

– Może należałoby odciąć mu głowę. Tak się zabija tych innych.

– Innych?

– Kadoshim zawładnęły ciałami Jehar – rzekł Alcyon. – W Murias – dodał, widząc pytanie w oczach Veradisa.

– Jehar – mruknął młodzieniec i pokręcił głową. – Ależ ja byłem zaślepiony.

– Ufałeś królowi, który jednocześnie był twoim przyjacielem. – Alcyon wzruszył ramionami. – Słyszałem o większych błędach.

Doprawdy, pomyślał Veradis. Oddałem całe życie kłamstwom.

Siedzieli w milczeniu. Z ich włosów i ubrań ściekała woda.

– I co teraz? – powiedział do siebie młodzieniec. – Mam wrażenie, że poświęciłem całe swoje życie Nathairowi i jego misji. Co ja teraz pocznę?

Alcyon spojrzał na niego z powagą, a potem szturchnął go grubym palcem.

– A co ci mówi serce?

– Nie ufałbym sercu. Zobacz, gdzie mnie przywiodło – rzekł kwaśno Veradis.

– Ale masz już otwarte oczy.

Młodzieniec nabrał głęboko tchu, czując ogarniające go znużenie.

– A co ty byś zrobił? – zwrócił się do Alcyona.

– Odnalazłbym moją rodzinę. Moją Rainę i mego Taina – odparł olbrzym, uśmiechając się, gdy przyszło mu wypowiedzieć ich imiona.

Rodzinę, pomyślał Veradis. Mój ojciec nie żyje. Mój brat Ektor również. Pozostał mi tylko Krelis.

Niespodziewanie odkrył w sobie rozpaczliwą potrzebę odnalezienia starszego brata.

– Odnalazłbyś rodzinę – powtórzył. – Cóż, dobry początek.

Wśród gałęzi rozległ się głośny skrzek. Kilka leśnych gołębi nagle zerwało się do lotu, trzepocząc głośno skrzydłami.

– Musimy ruszać! – zdecydował Alcyon.

Potrzebujemy kryjówki, pomyślał Veradis, a głośno rzekł:

– Tak! Między drzewa!

Podniósł się i stłumił jęknięcie.

Byli w połowie drogi przez polanę, gdy Alcyon zatrzymał się nagle i spojrzał na brzeg rzeki.

Za odległym zakrętem szlaku pojawiły się jakieś postacie, nieledwie cienie w półmroku, rzucanego przez korony drzew Fornu. Czarne cienie z zakrzywionymi mieczami przytroczonymi do pleców.

– Kadoshim! – warknął Alcyon.

Veradis naliczył ich przynajmniej siedmiu. Przemieszczali się szybko, susami, niczym wataha wilkunów. Rozstawieni w półkręgu, przeczesywali obszar między brzegiem rzeki a skrajem lasu.

Polują na nas, pomyślał. Biegli przez całą noc wzdłuż brzegu, by zwąchać nasz trop.

Jeden z przybyszów znieruchomiał, a pozostali zatrzymali się w ślad za nim. Uniósł głowę, jakby smakował powietrze, po czym wydał z siebie wibrujące wycie i skoczył naprzód z nową energią.

Pochwycili nasz zapach, zrozumiał Veradis i poczuł ukłucie lęku. Walczył już z olbrzymami, draigami i wrogimi zastępami, ale sama świadomość, że ścigały go demony z Zaświatu, przeszyła go zimnym strachem.

Kadoshim. Pobratymcy Calidusa. Moi wrogowie.

Przed oczami stanęło mu wspomnienie Calidusa, człowieka, którego miał za doradcę i sojusznika, warczącego wściekle, wyłaniającego się z płomieni w wieży Brikan.

Sprowadził Nathaira na złą drogę, a mnie oszukiwał od lat, pomyślał. To on jest ojcem wszelkiego zła.

Strach naraz przekształcił się w zimną furię. Veradis pochwycił za miecz i wykrzywił usta.

– Ruszajmy! – burknął Alcyon i zerwał się do biegu.

Veradis przez chwilę opierał się pokusie – miał wielką ochotę zostać i stawić czoła tym bestiom – ale olbrzym pociągnął go za sobą i po chwili od ściany lasu dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Nagle wojownik uzmysłowił sobie, że olbrzym nie ma żadnej broni – na jego plecach nie widział topora ani młota wojennego, a u jego boku nie było mieczy ani sztyletu. Wniknęli w gąszcz i natychmiast otoczył ich półmrok cieni i cierni. Alcyon parł naprzód i stękał głucho, gdy gałęzie smagały go po torsie podobnym do skały. Za ramiona Veradisa szarpały kolce, a dzikie pnącza łapały go za buty. Przez długi czas – niemalże wieczność! – słyszał jedynie łomot własnego serca, swój chrapliwy oddech i tupot butów Alcyona, ale wnet dotarły do niego inne dźwięki. Z początku były niewyraźne i przypominały szelest wiatru wśród krzaków, ale wkrótce nabrały mocy, a powietrze przecięły pierwsze przenikliwe wrzaski.

Z pluskiem wody przedarli się przez strumień. Pod nogami Veradisa przemknęło coś wijącego się, co sprawiło, że się potknął.

– Prawie nas dogonili! – sapnął do Alcyona.

Lepiej się zatrzymać i stawić im czoła z mieczem w garści, niż zginąć podczas ucieczki, pomyślał.

– Wiem – odparł zdyszany olbrzym i się odwrócił.

Veradis dobył miecza. Stanęli plecami do wielkiego drzewa, mając strumień przed sobą. Czekali.

W półmroku pojawiły się nadciągające postacie, wyłaniając się spośród cieni i zarośli. Kadoshim, który wyprzedził pozostałych, miał na sobie ciemną kolczugę Jehar, a po jego bladej skórze biegły czarne żyły. Zauważył ich, przeskoczył nad strumieniem i rzucił się na Veradisa z wyciągniętymi ramionami, nie zawracając sobie głowy dobywaniem miecza.

– Pamiętaj, że trzeba im ścinać głowy! – sapnął Alcyon, a sam odbił się od drzewa i skoczył na biegnącego Kadoshim niczym taran. Obaj padli na ziemię.

Veradis również skoczył naprzód. Złapał miecz oburącz i ciął po ramieniu opętanego. Dłoń wroga wystrzeliła w powietrze, z kikuta niemrawo pociekła gęsta, przypominająca olej krew, ale to go nie powstrzymało i potoczył się dalej, spleciony w uścisku z Alcyonem. Olbrzym jęknął z bólu, lecz zaraz skoczył na kolana, oplótł ramiona wokół torsu Kadoshim i uwięził mu ręce.

Demon wykręcał głowę na wszystkie strony. Jego żyły nabrzmiały, gdy próbował się uwolnić, a twarz Alcyona spurpurowiała z wysiłku. Splecione palce powoli się rozsuwały.

– Na... co... czekasz? – wychrypiał olbrzym.

Veradis wzniósł miecz i rąbnął demona w szyję. Z niemalże przerąbanego karku buchnęła czarna krew, a Kadoshim wrzasnął z furią. Alcyon ryknął, przytrzymując demona ze wszystkich sił. Veradis wyrwał oręż i zamachnął się do kolejnego uderzenia.

Tym razem głowa Kadoshim wyfrunęła w powietrze i z pluskiem wpadła do strumienia. Olbrzym puścił ciało i odtoczył się, a bezgłowy trup osunął się bezwładnie. Nogami wstrząsnęły konwulsje. Nad rozrąbanym karkiem zawisła sycząca, wirująca czarna mgiełka, formując niby-ludzką postać z postrzępionymi skrzydłami i oczami czerwonymi niczym rozżarzone węgle. Veradis znieruchomiał, sparaliżowany strachem. Istota wrzasnęła dziko, po czym rozpłynęła się, rozwiana lekkim podmuchem wiatru.

– Co to było, u licha? – wyjąkał młodzieniec.

– Padnij! – ryknął Alcyon i zerwał się z ziemi, by rąbnąć pięścią w szczękę kolejnego Kadoshim.

Demon potoczył się w zarośla, ale natychmiast skoczył na równe nogi, sprężyście niczym kot. Veradis uniósł miecz i rozstawił szerzej stopy, by przygotować się na impet uderzenia. Naraz coś wbiło mu się w bok i oderwało go od ziemi. Ramiona kolejnego Kadoshim oplotły go w talii. Dostrzegł Alcyona, który zdołał się podnieść, ale został otoczony przez przeciwników, a potem trzymający go demon cisnął nim o ziemię. Ramię wojownika eksplodowało bólem, a miecz poleciał na bok. Przetoczył się, odruchowo uderzył napastnika, przez sekundę wpatrywał się w jego czarne, bezduszne oczy, po czym obaj zsunęli się do strumienia. Kadoshim znalazł się pod nim i Veradis zdołał zacisnąć dłonie na jego szyi, usiłując wydusić życie z czarnookiego wynaturzenia.

Ten kopał i wierzgał niczym dziki ogier, burząc wody strumienia, ale Veradis nie puszczał. Czuł, jak demona powoli opuszczają siły, a jego energia słabnie, ale wtedy ktoś złapał go od tyłu, oderwał od przeciwnika, szarpnął i cisnął na brzeg rzeki. Ujrzał nad sobą kolejnego Kadoshim, wyciągającego miecz z pochwy na plecach, a ten, którego właśnie próbował utopić, poderwał się na równe nogi. Veradis odtoczył się na bok, kątem oka zerkając na Alcyona, który, krwawiąc z wielu ran, padł na jedno kolano, osaczony przez krąg Kadoshim. Młodzieniec próbował się podciągnąć po błocie ku przyjacielowi, który w międzyczasie pochwycił innego demona, jedną rękę zacisnął mu na szczęce, a drugą oplótł pierś. Szarpnął wściekle, aż poniósł się trzask pękającego karku, a potem mlaśnięcie rozdzieranego ciała. Olbrzym z dzikim rykiem oderwał napastnikowi głowę, po czym cisnął trupa na ziemię. Nad raną zgęstniała czarna mgła.

Nogę Veradisa przeszył ból, gdy czubek miecza jednego z Kadoshim przejechał po jego udzie. Padł na ziemię i spojrzał do tyłu na dwa demony stojące na brzegu strumienia. Szły za nim. Ba, bawiły się nim. Ten z dobytym mieczem znów chlasnął Veradisa, tym razem po wzniesionym przedramieniu. Nowe skaleczenie zapłonęło żywym ogniem.

– Utoczymy ci trochę krwi. – Na bladych wargach Kadoshim pojawił się szyderczy uśmiech. – Słono zapłacisz za pościg, do którego nas zmusiłeś.

To nie tak powinno się skończyć, pomyślał Veradis.

Frustracja po raz ostatni dodała mu sił. Przetoczył się po trawie i poderwał na równe nogi.

Stojący przed nim Kadoshim uśmiechnął się szeroko, a potem nagle zamarł i przechylił lekko głowę.

Z półmroku wychynęły jakieś postacie. Veradis poczuł przypływ nadziei, która zgasła, gdy ujrzał, że przybysze mają czarne napierśniki ze srebrnym orłem.

To orla straż... Bez wątpienia przysłał ich Nathair, by mieć pewność, że jego potwory dokończą zadanie.

Dziesięciu, dwunastu, piętnastu... Jeden z nich był wysoki i barczysty. Veradis zamrugał, bo było w nim coś znajomego.

– Miło cię znów widzieć, braciszku! – ryknął olbrzymi przybysz, uśmiechając się szeroko.

Zdumienie Veradisa natychmiast ustąpiło miejsca dzikiej radości.

Krelis!

Wówczas Krelis i jego ludzie wpadli na Kadoshim. Dowodzący atakiem Krelis wykonał szerokie cięcie długim mieczem i ściął jednemu z demonów głowę.

Kątem oka Veradis ujrzał innego wojownika, nieprzypominającego ubiorem mężów z Tenebralu. Ściskając nóż w każdej dłoni, wsparł ludzi Krelisa.

To Maquin!

Gniew

Подняться наверх