Читать книгу Fabryka Smoków - Jonathan Maberry - Страница 5
Prolog
Оглавление1.
Tydzień wcześniej
Otto Wirths był drugim największym zbrodniarzem w historii ludzkości. W porównaniu z nim Hitler, Stalin, Attyla, a nawet Aleksander Wielki byli amatorami, pozerami, którzy do pięt nie dorastali Ottonowi i liczbie jego ofiar.
Tylko jeden człowiek był gorszy.
Cyrus Jakoby.
Naprawdę się tak nie nazywał – w pewnym sensie w ogóle nie miał prawdziwego nazwiska. Podobnie jak Otto, Cyrus był dziwadłem. Podobnie jak Otto, Cyrus był potworem.
Jeszcze tydzień wcześniej o nich nie słyszałem. Właściwie nikt nie słyszał. Tydzień wcześniej nie znajdowali się na listach obserwowanych, nie poszukiwały ich władze żadnego kraju, ich imion nie przeklinał ani nie wypowiadał w gniewnych modłach żaden człowiek na planecie Ziemia.
Jednakże wspólnie uczynili więcej zła niż ktokolwiek inny. Wspólnie bez większego rozgłosu zamordowali dziesiątki milionów ludzi.
Dziesiątki milionów.
Wieczorem, kiedy siadali do kolacji, nie rozpamiętywali dawnych osiągnięć. Mistrz sportu nie rozpamiętuje eliminacji. Dla nich zawsze liczyło się to, co nadchodziło. Co miało wkrótce nadejść.
Tydzień wcześniej, siedem dni, zanim w ogóle o nich usłyszałem, Otto Wirths umieścił duży cyfrowy zegar na ścianie nad rozbudowaną stacją roboczą, przy której spędzali z Cyrusem całe dnie. Zegar ustawiono, by odliczał sekundy i minuty. Otto ustawił go na 10 080. Dziesięć tysięcy i osiemdziesiąt minut.
Sto sześćdziesiąt osiem godzin.
Siedem dni.
Tydzień.
Po naciśnięciu przycisku start Otto i Cyrus stuknęli się kieliszkami najdroższego szampana „Perrier-Jouët”, którego butelka kosztowała ponad sześć tysięcy dolarów.
Sączyli musujący trunek, uśmiechali się i patrzyli, jak mija pierwsze sześćdziesiąt sekund, a później drugie.
Zegar Wymierania zaczął tykać.
2.
Teraz
Kuliłem się w ciemności. Krwawiłem i miałem połamane kości. A może i coś nie po kolei w głowie.
Drzwi były zabarykadowane. Zostały mi trzy naboje. Trzy naboje i nóż.
Walenie w drzwi brzmiało jak grzmot. Wiedziałem, że nie wytrzymają.
Tamci dostaną się do środka.
Gdzieś wciąż tykał Zegar Wymierania. Jeśli nie opuszczę tego pomieszczenia do czasu, gdy zakończy odliczanie, zginie więcej ludzi niż w czasie Czarnej Śmierci i wszystkich innych pandemii razem wziętych.
Sądziłem, że uda mi się ich powstrzymać.
Musiałem ich powstrzymać. Poza mną nie było nikogo.
Nie moja wina, że zająłem się tym tak późno. Ścigali nas, mieszali nam w głowach i zwodzili na manowce, a kiedy zorientowaliśmy się, czemu mamy stawić czoło, czas prawie się skończył.
Próbowaliśmy. Przez ostatni tydzień pozostawiłem za sobą ślad trupów – od Denver, przez Kostarykę, po Bahamy. Niektóre z tych ciał należały do ludzi. Inne, cóż, do diabła, nie mam pojęcia, jak można by je określić.
Walenie stało się głośniejsze. Drzwi wyginały się do środka, podobnie jak zasuwa. Jeszcze kilka sekund i albo zamek, albo zawiasy się poddadzą. A wtedy tamci wpadną z wyciem do środka. I staną naprzeciwko mnie.
Byłem ranny. Krwawiłem.
Miałem trzy naboje i nóż.
Podniosłem się i stanąłem zwrócony twarzą do drzwi, w lewej ręce trzymałem pistolet, a w prawej nóż.
Uśmiechnąłem się.
Niech przyjdą.