Читать книгу Fabryka Smoków - Jonathan Maberry - Страница 7
Rozdział pierwszy
ОглавлениеCmentarz Najświętszego Zbawiciela, Baltimore, Maryland,
sobota, 28 sierpnia, 8.04
Czas pozostały na Zegarze Wymierania:
99 godzin, 56 minut
– Detektyw Ledger? – Mężczyzna wyciągnął identyfikator. – NSA.
– Może pan to przeliterować?
Na jego twarzy przypominającej betonowy bloczek nie pojawił się nawet ślad uśmiechu. Dorównywał mi wzrostem i sylwetką, a trzy towarzyszące mu zbiry były jeszcze większe. Wszyscy mieli ciemne okulary na nosach i amerykańską flagę w klapie. Dlaczego takie rzeczy zawsze muszą się przytrafiać właśnie mnie?
– Chcielibyśmy, żeby nam pan towarzyszył – powiedział gość o płaskiej twarzy.
– Dlaczego?
Znajdowaliśmy się na parkingu Cmentarza Najświętszego Zbawiciela w Baltimore. W jednej ręce trzymałem bukiet żonkili, a w drugiej butelkę wody mineralnej. Koszulka drużyny baseballowej Orioles zasłaniała pistolet za paskiem dżinsów. Wcześniej, gdy odwiedzałem grób Helen, nie zabierałem broni, ale przez ostatnie kilka miesięcy dużo się zmieniło. Życie stało się o wiele bardziej skomplikowane i nie ruszałem się nigdzie nieuzbrojony. Nawet tutaj.
Drużyna Zbirów bez wątpienia miała broń. Trzech praworęcznych i jeden leworęczny. Niewielkie wybrzuszenia rysowały się nawet pod starannie skrojonymi garniturami. Leworęczny był największy z całej bandy, wyglądał jak łoś na sterydach, a jego nos sprawiał wrażenie, jakby oberwał po kilka razy z każdej strony. Gdyby doszło co do czego, on próbowałby mnie obezwładnić. Goście po obu jego stronach byli przystojniaczkami – trzymaliby się na dystans i wyciągnęli broń. W tej chwili stali w odległości około czerech metrów ode mnie, a sportowe płaszcze mieli rozpięte. Dobra robota.
– Chcielibyśmy, żeby nam pan towarzyszył – powtórzył Bloczek.
– Usłyszałem pana. I spytałem: „Dlaczego?”.
– Proszę, detektywie.
– Kapitanie Ledger. – Wypowiedziałem te słowa lodowatym tonem, choć nie przestawałem się uśmiechać.
Nie odpowiedział.
– Życzę miłego dnia – stwierdziłem i zacząłem się odwracać.
Gość obok Bloczka – ten z krzywym nosem – położył mi dłoń na ramieniu.
Zatrzymałem się i spojrzałem w dół na jego wielką dłoń, a później do góry na jego twarz. Nie odezwałem się, a on nie zdjął ręki. Było ich czterech, a ja jeden. Nos pewnie myślał, że to daje im dużą przewagę, a ponieważ goście z NSA są twardzi, pewnie miał rację. Z drugiej strony oni wierzą we własne przechwałki, a to się czasem potrafi zemścić. Nie wiedziałem, ile wiedzieli o mnie, ale jeśli ten błazen położył na mnie rękę, to pewnie nie wiedzieli dosyć. Postukałem żonkilami w jego nadgarstek.
– Mógłby pan?
Zdjął rękę, ale podszedł bliżej.
– Niech pan tego nie komplikuje.
– „Dlaczego?” nie jest skomplikowanym pytaniem – stwierdziłem.
Jego warga drgnęła w cieniu uśmiechu.
– Bezpieczeństwo narodowe.
– Bzdura. Sam jestem w bezpieczeństwie narodowym. Zwróćcie się do mnie odpowiednimi kanałami.
Bloczek dotknął ramienia Nosa i odsunął go na bok, a sam spojrzał mi w oczy.
– Dostaliśmy polecenie, by pana sprowadzić.
– Kto podpisał rozkaz?
– Detektywie.
– I znów to samo.
Bloczek sapnął przez nos.
– Kapitanie Ledger. – W jego słowach było tyle jadu, że mógłby przepalić pancerz okrętu wojennego.
– Jak się pan nazywa? – spytałem.
Tak szybko schował identyfikator, że nie zdążyłem przeczytać.
– Agent specjalny John Andrews – odpowiedział po chwili wahania.
– Wie pan co, Andrews, rozegramy to w następujący sposób. Ja pójdę tam i położę kwiaty na grobie mojej najstarszej i najbliższej przyjaciółki, kobiety, która koszmarnie w życiu cierpiała i umarła paskudną śmiercią. Zamierzam przez chwilę z nią posiedzieć i mam nadzieję, że macie dość klasy, by zapewnić mi odrobinę prywatności. Jeśli chcecie, obserwujcie mnie, ale nie siedźcie mi na głowie. Jeśli nadal tu będziecie, kiedy skończę, możemy znów spróbować z pytaniem „Dlaczego?”, a wtedy zdecyduję, czy pójdę z wami.
– Co to za bzdury? – warknął Nos.
Andrews popatrzył na mnie.
– Taki jest plan działania, Andrews. Może pan go przyjąć albo nie.
Mimo rozkazów i profesjonalnego chłodu był odrobinę wytrącony z równowagi. Sam fakt, że się zawahał, świadczył, że w tym wszystkim coś śmierdziało. Jeśli miałbym zgadywać, nie do końca wiedział, o co chodzi, i dlatego jeszcze nie spróbował podejścia siłowego. Byłem agentem federalnym, powiązanym z Bezpieczeństwem Krajowym – na ile mógł wiedzieć – a do tego wszystkiego ze stopniem wojskowym. Nie mógł mieć gwarancji, że jeśli popełni błąd, nie zaszkodzi to w jakiś sposób jego karierze. Patrzyłem mu w oczy, gdy zastanawiał się nad taktyką.
– Dziesięć minut – stwierdził w końcu.
Powinienem jedynie skinąć głową i pójść na grób Helen, ale fakt, że zaczepili mnie w tym właśnie miejscu, naprawdę mnie wnerwił.
– Wiecie co... – cofnąłem się, ale na twarzy wciąż miałem uśmiech – kiedy minie dziesięć minut, zacznijcie wstrzymywać oddech.
Mrugnąłem radośnie, a palec wskazujący ręki, w której trzymałem butelkę, wycelowałem w Nosa. Później odwróciłem się i ruszyłem między nagrobkami, czując na plecach gorąco ich spojrzeń jak celowniki laserowe.