Читать книгу Umarłem cztery razy - Julia Nowińska - Страница 10
Śmierć kliniczna
ОглавлениеAle w 1984 roku Piotr nie wiedział o tym wszystkim. Nie wiedział, że choroba polega na niekontrolowanym rozwoju pojedynczej komórki. Nie wiedział, że to: „Choroba nadprodukcji, błyskawicznego rozwoju – rozwoju niepowstrzymanego, rozwoju, który wymknął się spod kontroli. Współczesna biologia proponuje, byśmy wyobrażali sobie komórkę jako molekularną maszynę. Rak to nic innego jak owa maszyna, która nie umie wyłączyć wydanego jej polecenia (dzielenia się), a tym samym staje się niezniszczalnym perpetuum mobile”1. Nie znał historii leczenia raka i statystyk przeżywalności.
Kilka dni po tej wizycie położył się jednak na trzy tygodnie na oddziale laryngologii w Szpitalu imienia Żeromskiego w Nowej Hucie. I tym samym raz na zawsze zamknął za sobą drzwi z napisem DZIECIŃSTWO.
W szpitalu mieli z nim problem. Nie kwalifikował się już do dzieci. Ale do dorosłych też nie. Sytuacja onkologii dziecięcej w Polsce była wtedy beznadziejna. Badania i nowe sposoby leczenia nie docierały z Zachodu za żelazną kurtynę. Przeżywalność dzieci z nowotworem wynosiła w Polsce około trzydzieści procent2. Często zdarzało się, że to nie sam nowotwór zabijał, a powikłania po leczeniu: wyczerpane, osłabione chemią organizmy odmawiały współpracy.
W latach pięćdziesiątych Sidney Farber, znany onkolog, zbudował przy Longwood Avenue w Bostonie w Stanach Zjednoczonych nowoczesny oddział onkologii pozwalający zapomnieć małym pacjentom, po co są w szpitalu. Stały tam mikrokaruzele, pociągi i kartony pełne zabawek. Magazyn „Time” donosił: „Jeżeli przebywająca w szpitalu dziewczynka przywiązała się do jakiejś lalki, wolno jej było ją zabrać. Szpitalne zapasy były wystarczająco bogate. Ściany zostały wyklejone plakatami z bohaterami Disneya, Pinokiem i Śnieżką. […] A w poczekalni czekały miski z lizakami”3. Ale polskie oddziały onkologiczne, nawet ponad trzydzieści lat później, zarówno te dla dorosłych, jak i dziecięce, były przerażająco smutne, chłodne, wręcz lodowate – jakby raka chciano zamrozić.
– Pamiętam za krótkie łóżko. I okna, które wychodziły z jednej strony na prosektorium i zakład pogrzebowy, a z drugiej na hotel robotniczy, w którym pary na zmianę kopulowały i biły się. Ten pobyt to chyba najczarniejszy moment mojego życia – opowiada Piotr.
Nikt z szesnastolatkiem się nie cackał. Podczas pobierania wycinka z gardła wyłamali mu szczękę. W trakcie badań wymiotował, bo nikt nie powiedział mu, że podczas wkładania do gardła rurki trzeba mocno oddychać nosem. Niekończące się wkłucia, pobrania i kroplówki. Bez znieczulenia.
Kilka dni po przyjęciu do szpitala musieli mu zrobić zdjęcie, ale pech chciał, że na oddziale właśnie zepsuł się stół rentgenowski. Nie dało się go ustawić w wygodnej dla pacjenta pozycji. Technik nie zastanawiał się więc długo i kazał mu położyć się głową do dołu.
– Nagle zaszumiało mi w głowie i coś chlupnęło. Potem przyszła błogość – wspomina Piotr.
Zaczął krwawić. Wielki czop z krwi zablokował mu nos. Nie mógł oddychać. A potem już nie pamięta nic. Zatrzymało się serce.
Śmierć kliniczna.