Читать книгу Umarłem cztery razy - Julia Nowińska - Страница 9
Krople na uspokojenie
ОглавлениеMiał wtedy niecałe siedemnaście lat i jak w każde wakacje wybierał się na obóz harcerski. Harcerstwo od najwcześniejszych lat szkolnych zdecydowanie bardziej go interesowało niż nauka (choć oceny miał zawsze wzorowe). Najlepiej o tym świadczą wpisy, jakie dostawał do dzienniczka. Klasa szósta: „Pogon udaje kurę na lekcji angielskiego!!!” (podpisano: magister Struś). Klasa siódma: „Syn został złapany w ubikacji na pisaniu sprayem: »Metan, propan, butan, magister orangutan!!!«. Nadmieniam, że magister jest szkolnym pedagogiem i uczy Pana syna chemii”. Klasa ósma: „Syn napisał w trakcie lekcji na plecach ucznia literę U, w słowie obelżywym, wspólnie z trzema innymi kolegami. Sprawa dotyczy postrzegania kolegi w zespole klasowym. Proszę o pilny kontakt z wychowawcą”.
Począwszy od 1976 roku i pierwszego obozu zuchowego, wiele kolejnych wakacji zaczynało się od szesnastu godzin w pociągu osobowym w drodze na obóz w Czerwonce na Mazurach. Zazwyczaj spędzał drogę przypięty paskiem na półce bagażowej – to był jego patent na spanie podczas drogi. A potem był miesiąc, a nawet dwa pod namiotami. Kąpiele w jeziorze. Podchody. Śpiewanie Lato z ptakami odchodzi na obozowym „festiwalu San Remo”. Niekończące się ogniska i rozmowy do rana. Piotr dał się też poznać jako specjalista od kopania latryn.
– Wbicie łopaty pod latrynę to dla mnie był sygnał, że wakacje się zaczęły – wspomina.
Szczep Czerwonych Maków liczył ponad dwustu harcerzy, więc na obozach było co robić. Krzyś, starszy brat Piotra, przez wiele lat pełnił rolę oboźnego. Gdy poszedł do technikum geodezyjnego, Piotr przejął tę funkcję. Cieszył się, bo zawsze chciał być taki jak Krzysiek, ale często mu się nie udawało. Jako oboźny był wymagający nie tylko w stosunku do siebie, lecz także innych. Brudne nogi były nie do przyjęcia. Potrafił kogoś w środku nocy zagonić do lodowatego jeziora, by umył stopy.
Chrzest na obozie harcerskim, Czerwonka, 1980
Piotr, specjalista od kopania latryn, Sewinda, 1983
Piotra ciągle i wszędzie było pełno. Czasem chyba aż za dużo. Największą torturą na wakacjach była dla niego cisza poobiednia. Dopiero po latach obozowy lekarz, nazywany „Doktorem Badanko”, przyznał, że miętowe krople, które podawał Piotrowi na cukrze po obiedzie, to nie były krople żołądkowe. Tylko uspokajające.
W tę lipcową sobotę 1984 roku jechał z innymi harcerzami w Tatry. Czekały ich wspinaczka, nowe szlaki. I rozmowy do rana. Ale już na początku wyjazdu poczuł się przeziębiony. Zbagatelizował to, tak jak wiele razy wcześniej. W końcu na ekrany kin wchodziło właśnie Wejście smoka z Bruce’em Lee, a poza tym Piotr z kolegami głównie dziewczyny mieli w głowie. Inne rzeczy nie wydawały się ważne. Pomyślał, że musiało go przewiać, bo zmarzł parę razy przy ognisku. Gdy wrócił do domu, wziął rutinoscorbin i uznał sprawę za załatwioną. Ale po miesiącu łykania tabletek czuł się coraz gorzej. Gorączka nie ustawała, w szyi zaczął się przykurcz. Pojawiły się też zawroty głowy. Przypomniał sobie, że dokładnie w to miejsce na szyi uderzył się gumami do ćwiczeń, ekspanderami, które dostał od taty. Były z Polsportu, a rączki miały z metalu. Rentgen nie wykazał żadnego złamania, ale on przez miesiąc nie mógł nic gryźć. Mama zaciągnęła go do lekarza.
Ten zajrzał do gardła Piotra, kazał mu wyjść na korytarz i poczekać. Nie potrzebował dokładnych zdjęć ani wyników badań. Takiego guza nie dało się nie zauważyć. Był wielkości śliwki. Mama wybiegła z gabinetu z płaczem.
– Nie wiedziałem, o co chodzi. Lekarz zdenerwowany, matka płacze. A mnie tylko szyja boli.
Diagnoza: rak. Koszmarny skorupiak, który puka do drzwi jak śmierć. Niby znany od starożytności. Niby Hipokrates już go leczył (czosnkiem i arszenikiem). I nawet opisywał przypadek mężczyzny z rakiem gardła, którego leczył przyżeganiem, czyli przypalaniem tkanek. Niby w XX wieku medycyna bardzo poszła do przodu. Niby jest radioterapia i leczenie chemiczne. Niby bywały przypadki wyleczenia. Niby.
W latach osiemdziesiątych ciągle nie dawano pacjentom zbyt dużych szans. Walkę z rakiem można było wtedy porównać, jak to świetnie ujęła komiczka Anna Deavere Smith, do okładania kijem psa, by go odpchlić.