Читать книгу Umarłem cztery razy - Julia Nowińska - Страница 12

Miazga

Оглавление

Obudził się kilka godzin później na onkologii na Garncarskiej w Krakowie. Choć chyba wolałby się wtedy nie wybudzać, bo koszmarny ból rozsadzał mu głowę. Smak krwi w ustach na długo zostanie mu w pamięci. Nie wiedział, gdzie jest i dlaczego. Był sam. Mamę ledwie zdążono poinformować.

– To było daleko od nas. W centrum Krakowa. Szłam na piechotę. Biegłam. Trochę podjechałam busem. Więcej nie pamiętam, byłam w szoku – opowiada Michalina Pogon.

Potem wiele razy wieczorami będzie musiała przebijać się przez pilnującą porządku milicję, żeby dojść do syna. Koledzy, brat przychodzili rzadko, jeżeli w ogóle. Wtedy nowotwór to był wyrok, trochę jakby wszyscy sobie tego Piotrka już odpuścili.

Chłopak leżał w szpitalu dla dorosłych z ludźmi dużo starszymi od siebie. W pierwszych dniach jego sąsiadem był góral z Podhala, który przywitał go słowami:

– Co tak rycys? Cipa jesteś?

A potem zaczął wykładać prawdę życiową, którą Piotr wziął sobie do serca. Niby banalna, ale w takim miejscu i w takich okolicznościach nabrała proroczego wręcz wydźwięku. W skrócie: „Jak żyjesz, tak też umrzesz”.

– Leżał tu kiedyś taki, co narzekał „Nic z tego życia nie miałem – mówił góral. – Harowałem jak wół w tym pieprzonym zakładzie od rana do wieczora. Zysk tylko się liczył. Synalek zamiast podglądać mój fach, wolał macać koleżanki na mojej kremowej kanapie! Sprzątaczka domyć mebla nie mogła. Z babą się nie dogadywałem. Ładna kiedyś była, dzieci rodziła, bezpieczna przy mnie była, ale głupia jak but, po tej swojej matce chyba? Córeczka Hania, jak tylko auto ode mnie dostała, to zamiast do szkoły na dyskoteki po pijaku jeździć zaczęła. Nic z tego życia mojego… Nic!”.

I tak gadał przez tydzień, siedząc na skraju metalowego łóżka, które najlepsze czasy miało już dawno za sobą. Ósmego dnia przy tych opowieściach zaczął tracić oddech i sinieć. Pielęgniarki oddzieliły go parawanem, a potem zabrały do sali operacyjnej.

Góral miał raka jelita. Lekarze już chyba sami nie wierzyli, że mogą go uratować, ale dla spokoju sumienia wycinali mu kolejne kawałki. Kilka dni po operacji, gdy tylko mógł wstać, poszedł w szpitalnym szlafroku kupić sobie ćwiartkę wiśniówki. Wypił ją duszkiem w toalecie. Zwinął się w kłębek i zawołał z uśmiechem:

– Pietrek, kostucha lezie. Dzwoń na pielęgniorke.

– Kurwa! Proszę cię, nie wydurniaj się – krzyczał przerażony Piotr.

Ale usłyszał już tylko:

– Dupcyłem, piłem, a teroz trza mi się zbieroć. Piknie było, hej!

Gdy pielęgniarki przyszły, mogły już tylko przykryć go prześcieradłem.

Potem do Piotrkowej sali przyjeżdżali (bo zazwyczaj byli w takim stanie, że sami wejść nie mogli) kolejni współpacjenci. Mężczyźni, których choroba zamieniała w zgorzkniałych starców, obrażonych na siebie i życie.

Szesnastoletni Pogon przez okno gapił się więc na plac Sikorskiego i ludzi, którzy po nim chodzili. Czy on jeszcze kiedyś do nich dołączy? Liczył dachówki na domach, wieczorem słuchał Autobiografii Perfectu, która właśnie wspięła się na pierwsze miejsce radiowej listy przebojów. A potem ryczał. Bo go bolało, bo był cały popisany fioletowymi markerami (tak oznaczano miejsca do radioterapii) i wyglądał jak Apacz, a wolałby być jak James Dean.

Przyszła kolejna diagnoza: nowotwór złośliwy.

Zaczęła się walka z czasem. Lekarze nie byli pewni, co robić. Operować? Napromieniać? Użyć chemii? Pierwsze działo: radioterapia. Leczenie za pomocą promieniowania jonizującego, które wybija jak najwięcej chorych komórek.

Piotrowi zaaplikowano napromieniania w natężeniu, o którym dziś nikt nie chciałby słyszeć.

– Po trzeciej dawce w ustach miałem miazgę. Czułem, jakbym wypił wrzątek. Dużo wrzątku. Wszystko poparzone. Krew leciała mi z dziąseł. Zęby się chwiały. Mózg odlatywał. Mogłem jeść tylko letni rosół. Ale bez makaronu, bo ten ranił dziąsła i język jak połknięte żyletki.

Potem chemia. By zwiększyć szanse na wyleczenie gardła. Dwanaście serii.

– Chcieli szesnaście, ale nie dałem rady. Rzygałem, jak tylko mnie podłączali.

Efektem ubocznym były uszkodzony słuch, wypalone ślinianki („Śliny nie miałem przez następne dziesięć miesięcy”), zapadnięta twarz („Pulchne policzki zniknęły bezpowrotnie”), schudnięcie („Przez noce spędzane na umywalce w rzygach”) i proszek w uszach – zamiast woskowiny. Przez kolejne piętnaście lat mógł go sobie po prostu z uszu wysypywać.

Choć wtedy dla Piotra najgorszy był ten fiolet na twarzy. Pielęgniarki markerami zaznaczały miejsca do napromieniania. Nawet nie starały się stawiać dyskretnych kropek czy znaczków, tylko bezceremonialnie mazały po twarzy. Markery nie dodawały mu urody. A w dodatku nie chciały się domywać i brudziły wszystko: poduszki, ręce, policzki, dziewczyny. A Piotr był wtedy zakochany – w Reni. I nie dość, że śmiesznie wyglądał, to po każdym spotkaniu ona też była fioletowa. Jej ojciec się wściekał. Nie dało się ukryć, że kolejny raz się przytulali.

Umarłem cztery razy

Подняться наверх