Читать книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 2
Tom I
I
ОглавлениеGęstwiną puszczy odwiecznej, która niepewną granicę krakowskiej ziemi od Szlązka zalegała, drogą wijącą się między wybujałemi drzewy, za wałami i moczary – dziką, i zdającą się czasem ginąć wśród zarośli i kłód przez wichry obalonych – sunął powoli, wśród uroczystej ciszy jesiennego pogodnego wieczora, długi orszak, któryby za processję kościelną wziąć było można, gdyby wszyscy udział w nim mający zamiast iść pieszo nie jechali konno…
W pośrodku prawie tego szeregu duchownych i rycerzy, dworzan, pachołków i służby najrozmaiciej poprzybieranej i zbrojnej, widać było podeszłego wieku mężczyznę, w którym, łatwo było poznać wysokie w hierarchyi duchownej zajmującego stanowisko prałata. Z poszanowaniem otaczali go wszyscy, jechał jakby odosobniony, a wieczorne światło pięknego dnia na schyłku, oblewało twarz jego poważną łagodną aureolą.
Oblicze to było wpośród wszystkich obok niego i za nim widnych wśród zarośli, szczególniej piękne i wyślachetnione a opromienione świętością wielką i myślami wielkiemi.
Pomimo wieku, twarzy spokojnej marszczki prawie nie pofałdowały, zachowała młodzieńczą świeżość i siłę… Na pięknem czole rozjaśnionem, wyniosłem, nie było śladu ziemskiej troski, oczy poglądały z męztwem wielkiem i dobrocią, na ustach był uśmiech łagodny, a słodycz łączyła się tu tak z siłą i ufnością w nią harmonijnie jednocząc, iż cześć obudzał mąż ów a miłość zarazem…
Lekki płaszcz okrywał szerokie i wiekiem jeszcze niezgięte ramiona, a z pod niego widać było biskupie szaty, krzyż na łańcuchu u piersi i białą rokietę, która w podróży dziwną się zdawać mogła, lecz była oznaką dawnego ślubu zakonników Ś. Wiktora…
Na powolnym, ciężkim i silnym koniu jechał prałat ów, rzuciwszy mu cugle na szyję, koń nawykły widać do tego, sam sobie drogę wybierał, szedł swobodnie i śmiało, z głową spuszczoną, – a jadący wcale się oń nie troszczył. Oczy miał wlepione w niebo, usta poruszały się modlitwą, zdawał się oderwany od ziemi.
Wszyscy też za nim powolną stępią jechali, była to godzina nieszporów i modlitwy wieczornej, które czasu nie tracąc, odprawiano w drodze.
Jadący w pewnem oddaleniu od Biskupa kantor z księgą otwartą w ręku, śpiew intonował, inni mu głosy zgodnemi odpowiadali… Duchowni mieli poodkrywane głowy lub lekkiemi czapeczkami tylko osłonięte, reszta szyszaki i kołpaki zdjęte wiozła w rękach. Na twarzach wszystkich malowało się pobożne usposobienie i przejęcie modlitwą.
Konie nawykłe pewnie do śpiewu, znając że im przystało stąpać powoli i cicho, kroczyły niby odpoczywając i ledwie się ośmielił który chwycić zieloną gałęź, gdy mu się jak pokusa pod pysk nawinęła. Chrzęst zbroi żelaznych i mieczów mało co przerywał górą niosące się głosy, w których brzmiał pobożny zachwyt i wielka gorącość ducha.
Wiek to był takich namiętnych uniesień ku niebiosom, cudów i extaz wielkich…
Orszak towarzyszący prałatowi w tej podróży dosyć był mnogi i sam już dostojność jego oznaczał. Nie było w nim błyskotliwego przepychu, ani coby na okaz oczom ludzi służyło, ale dostatek pański i skromna trwała zamożność, z jutrem się licząca, ludziom i koniom dworu nadawała cechę właściwą. Dwór jak pan czuł się bezpiecznym a pewnym siebie. Twarze zdały się dobrane tak by jedną rodzinę duchową składały. Jeżli nie braterstwo krwi to powinowactwo myśli i obyczaju ich łączyło.
Coś z tej świętej pogody przodującego wszystkim biskupa, zlewało się na jego drużynę. Wprawdzie rysy były różne – lecz jak skąpane w jednym strumieniu łaski.
Gdy chwilami pieśń ustała, szumiący cicho las zdał się ją pokornem echem powtarzać. Ostatnie promienie blizkiego już zachodu słońca wdzierając się w puszczę gęstą i ciemną złociły wierzchołki drzew, a niekiedy przerzynały się i spływały po gałązkach i obnażonych konarach aż ku ziemi. Czasem promyk taki złocisty zabłysnął na ramieniu zbrojnego męża, na czarnej sukni którego z duchownych, na szyszaku spartym o kark konia; na zwieszonej u ramienia małej tarczy, której gwoździe połyskiwały chwilę i wnet nikły w półcieniach.
Nareście intonujący pieśń ostatnią zamknął księgę, którą trzymał przed sobą, a z ust całego orszaku ozwało się powtórzone głosem podniesionym:
– Amen.
Biskup przeżegnał się i jakby po modlitwie potrzebował spoczynku, jechał czas jakiś milczący.
Poza nim wśród zbrojnych dworzan, czeladzi i pachołków ciche szepty zwolna się słyszeć dały. Zdawano się naradzać i jedni jeźdzcy przyzostawali dla rozmowy z drugimi, inni pochylali ku sobie z cicha coś pomrukując.
Zbrojni mężowie wkładali na głowy szyszaki i kołpaki, konie trochę żywiej poruszać się zaczęły i łby popodnosiły.
Puszcza z obu stron wciąż się wznosiła gęsta i wyniosła, – wspaniała rozrostem swobodnym i siłą którą z dziewiczej ziemi czerpała; lecz droga niekiedy tak się stawała wązką że orszak się rozsuwać musiał i przedłużać.
Wtem po prawej ręce jadących, gąszcz zrzedniała, rozsunęły się drzewa i polanę zieloną dostrzeżono, którą twarze wypatrujących czegoś zdala, powitały weselszem wejrzeniem.
W tejże chwili prawie, Biskup konia zwolna idącego, który podniósł był głowę i powietrza nozdrzami zaczerpnął – zatrzymał i zwolna głowę odwrócił szukając kogoś poza sobą.
Zgadując jego myśl podbiegł ku niemu w sile wieku mąż zbrojny, pięknej postawy, starając się uprzedzić pytanie. Oko jego przypadkiem padło pomiędzy drzewa i przystanął zdumiony. Dostrzegł dopiero wśród polany jakby rodzaj obozowiska, które równie go jak Biskupa zdumiało…
Stanęli wszyscy jadący i ścisnęli się w gromadę.
Biskup patrzał i ręką na dolinę wskazywał. Zbrojny mężczyzna spoglądał też, ale wejrzenie jego badało próżno widok który się przedstawiał, nie mogąc sobie sprawy zdać z niego.
Na zielonej polanie u skraju lasu, nieopodal od jadących rozbity był namiot biały z powiewającą nad nim chorągwią białą, oznaczoną krzyżem czarnym. – Za nim u żłobów płóciennych żywiły się właśnie silne i rosłe konie. Widać było rozpalone ognisko, około niego kilkunastu uzbrojonych olbrzymiego wzrostu ludzi, których rycerskie rzemiosło odgadnąć było łatwo. U namiotu na pniach siedziało osobno dwóch starszyzny, za których ramion płaszcze białe z krzyżami czarnemi spływały…
Krzątano się około namiotu i ogniska.
Biskup patrzał chcąc jakby przypomnieć coś sobie i po chwili się uśmiechnął. Właśnie zbrojny który ku niemu przybiegł miał się puścić naprzód aby dostać zapewne języka, gdy duchowny dał mu znak…
– Są to Bracia szpitalni, Maryi Panny, niemieckiego domu! Widziałem ich z temi płaszczami w Rzymie… lecz zkąd się tu u nas wzięli?
– Mamli jechać popytać? – odezwał się zbrojny.
– Nie będzie to potrzebnem – rzekł Biskup łagodnie, – nie mogą to być inni tylko wysłańcy Zakonu, po których brat Pana naszego, Konrad Mazowiecki posyłał… Zboczyli pewnie z drogi, a jam rad że ich zobaczę i rozmówię się z niemi…
Z ciekawością przez gałęzie przypatrywali się jeszcze towarzyszący Biskupowi, – małemu obozowisku, gdy pasterz dał znak, i wszystko z miejsca ku dolinie się poruszyło.
Tentent koni i szczęk oręża teraz dopiero zwrócić musiał uwagę obozujących, którzy trochę niespokojnie skupili się. Dwa płaszcze białe podniosły się, poglądając ku lasowi. A wtem i Biskup a z nim drużyna jego cała wysunęła się z gąszczy i podjechawszy nieco, gdy cały orszak wydobył się z nich, – stanęła.
Kilkaset kroków zaledwie dzieliły dwie owe gromadki; lecz dzień jeszcze był biały, jasny, obie się sobie dobrze mogły przypatrzeć.
I z szat i z orszaku musieli domyśleć się obozujący dostojnika kościelnego, pierwsi poruszyli się i po krótkiej naradzie, dwa białe płaszcze poczęły się zwolna zbliżać do stojącego na koniu Biskupa, który czekać na nich postanowił.
Lepiej im teraz mógł się przypatrzeć.
Dwaj rycerze, którzy jeszcze zbroi z siebie zrzucić nie mieli czasu, a szyszaki nieśli w rękach, byli to wzrostu ogromnego, silni i barczyści mężowie, jakby stworzeni do swojego rzemiosła, które im z oczów patrzało.
Nie wiele po nich zakonu i zakonnego widać było ducha i gdyby nie owe płaszcze, a na nich krzyże trudno się kto mógł domyśleć braci ślubami pobożnemi związanej. Starszy z nich, który szedł przodem, bystre oczy czarne trzymał wlepione w Biskupa, a choć z krzyża i sukni mógł poznać w nim wysokiego dostojnika Kościoła wcale pokornej nie przybierając postawy, rosnął w butę powoli idąc ku niemu. Drugi postępujący za nim, jaśniejszego włosa, twarzy płomienisto czerwonej, dzikiego wejrzenia, szedł też z dumą głowę podnosząc.
Zbliżali się rozpatrując jakby do równego sobie; a że niepewni być mogli z kim do czynienia mieli, dla uprzedzenia ich o tem zsiadłszy prędko z konia, którego pachołek pochwycił, podszedł zbrojny dworzanin biskupi szybkim krokiem ku nim i pozdrowiwszy – już na widok jego zatrzymujących się Braci niemieckiego domu, rzekł:
– Ksiądz Pasterz nasz krakowski, Iwo…
Czarnowłosy poruszył głową, dając znak idącemu za nim rudemu, i nie odpowiedziawszy na to oznajmienie, kroczyć zaczął znowu do stojącego na koniu Biskupa…
Dawszy im podejść nieco – Biskup ręką ich pozdrowił naprzód, na co lekkiem skinieniem głowy odpowiedzieli…
Iwo przemówił po łacinie.
– Bywajcie mi pozdrowieni, bracia mili a goście. Kędyż to was wiedzie ta droga?
– Do Płocka jedziemy wezwani przez księcia Konrada – odezwał się niepewną trochę łaciną, czarny. – Chcieliśmy kraj poznać i nakładamy w podróży…
To mówiąc ręką dotknął zbroi i mianował się:
– Konrad von Landsberg Miles hospitalis S. Mariae Hierosol. – Potém wskazał na towarzyszącego mu rudobrodego i dodał:
– Otto von Saleiden!
Ten skłonił nieco głowę, ale ją podniósł natychmiast.
– Żeście braćmi tego zakonu, który się niegdyś wsławił i męztwem przeciwko niewiernym i miłosierdziem dla ubogich pielgrzymów – rzekł Biskup, – poznałem zaraz ze znamienia jakie wam Ojciec nasz, Papież a Biskup rzymski dał dla odznaki od Templarjuszów i Braci Johannitów… Bądźcie pozdrowieni na ziemi tej, dzieci moje… i niech Bóg w niej orężowi waszemu błogosławi…
Słyszeliśmy że książe Konrad nadać wam miał piękny kraj Chełmiński aż po granice Prusów…
Konrad von Landsberg zwolna postąpił ku Biskupowi, a Otto jego towarzysz podszedł także.
– Tak jest – odezwał się pierwszy – ale chociaż Cesarskie na to mamy potwierdzenie i Ojca świętego – chcemy wprzódy sami oczyma swemi obejrzeć posiadłość, aby nas tu ten los co w Węgrzech nie spotkał. Krwią to przyjdzie okupywać, więc trzeba znać za co ją damy.
Biskup nie odpowiedział nic. – Upłynęła chwila.
– Rozbiliście widzę obóz na noc – rzekł jakby rozmowę zwracając – a ja też nie wiem kędy spocznę… bośmy pono z drogi się zbili.
To mówiąc obrócił się do stojącego i czekającego rozkazów zbrojnego.
– Co na to mówicie, Zbyszku?
Uśmiechnął się.
Zagadnięty zniżając głos odpowiedział.
– Sądzę że droga nie była błędna, dobrze nam ją przepowiedziano, lecz do Białej Góry dostać się nie łatwo… mało kto zna przystęp do niej… odległości ludzie dają różnie… Winniśmy byli stanąć na noc przy granicy, a dotąd jej nie widać…
Rozkażesz W. Pasterska Mość z młodszych którego posłać na zwiady??
– Gdybyś W. Pasterska Mość, – przerwał Konrad von Landsberg, – tymczasem ubogiej braci, namiotu chciał przyjąć gościnność…
Wskazał w stronę obozu…
Zawahał się Biskup, lecz niepewność ta krótką trwała chwilę, konia potrącił zlekka i poszepnąwszy coś Zbyszkowi, sam w towarzystwie jednego duchownego ku namiotowi jechać zaczął.
Dwaj Bracia domu niemieckiego szli przodem prowadząc…
Biskup może nie tyle gościnności potrzebował jak wędrowcom się chciał przypatrzeć, nowym na tej ziemi na której jeszcze nigdy noga ich nie postała.
Mnożyły się naówczas zakony pobożne i rycerskie – milicja Rzymu i Kościoła. – W ziemi świętej powstali dawniej Templarjusze i Johannici, po nich Bracia szpitalu P. Maryi, mnisze reguły coraz nowe przybywały, sam Biskup Iwo widząc w nich krzewicieli wiary i pomocników najdzielniejszych Kościoła, wznosił klasztory Cystersom, Norbertanom, – wprowadzał Dominika bracią, a wkrótce i synowie Franciszka z Assyżu mieli przyjść ubodzy ubogi lud pocieszać.
Po dworach pańskich gdzie nie było rozpasania i dzikości, panowała pobożność niemal namiętna, a kobiety w niej mężczyzn wyścigały.
Cuda były chlebem powszednim, święci cudotwórcy roili i mnożyli się zbroje często zmieniając na kaptur i habit szorstki, secinami z ziemi wyrastały klasztory które nadawano bogato. – Pobożność stawała się upojeniem, zdało się że cały nawrócony świat chrześciański szedł nie patrząc na ziemię z oczyma w niebo wlepionemi.
Kantykiem na chwałę Bożą rozlegała się odradzająca Europa.
Pomimo to zepsucie było wielkie, okrucieństwa szalone, namiętności poskramiane budziły się i wybuchały tem gwałtowniej, a po nich sroga, krwawa, bezlitośna pokuta.
Niejeden płaszcz królewski okrywał włosiennicą okrwawione ciało, niejeden wczoraj możny władca szedł nazajutrz pieszo i boso do Rzymu pokutnikiem, a powróciwszy do domu zabijał brata i znów przywdziewał pasek żelazny, chłostą dobrowolną okupując swoje grzechy.
Duchowieństwo wszędzie na współ z panującemi rządziło, tak jak Cesarz rzymski na współ z Papieżem władał światem, i tak samo ono ścierało się z władzą świecką jak Papieże z Cesarzami, którzy złamani klątwami szli przebłagiwać a nazajutrz do nowego buntu się rwali.
W tej walce o panowanie nad światem Rzym się też w rycerstwo opatrywał, a lękając aby mu Biskupi nie wypowiedzieli posłuszeństwa, mnożył zakony wprost zależące od Apostolskiej Stolicy, zakony z których jedne szły z modlitwą i krzyżem, drugie z pobłogosławionym mieczem.
Do ostatnich należeli Bracia Szpitalni niemieckiego domu, dziś wypadkami wyrzuceni z Ziemi świętej. Niedawno jeszcze nie mnodzy i nie możni, w chwili gdy ich spotykamy już w Niemczech opatrzeni dobrze, rozsiedli, a przez wielkich zdolności i powagi Mistrza zakonu Hermana von Salza w łaskach Cesarskich, w opiece papiezkiej, w miłości wielkiej u rycerstwa niemieckiego.
Do Jerozolimy nie mogąc iść szukali właśnie miejsca w Europie, w któremby ślubom i powołaniu mogli zadość uczynić. Nastręczało się ono tu na pograniczu pogaństwa, a nieopatrzność księcia Konrada Mazowieckiego dawała im ziemię na obozowisko, i wszystko co siedząc na niej podbić mogli…
Dwaj towarzyszący Biskupowi Iwonowi rycerze Konrad i Otto jechali właśnie opatrywać kraj w którym panować i wojować mieli.
Dano im orszak z osiemnastu olbrzymich pachołków zbrojnych, najroślejszych i najdzielniejszych jakich wyszukać w Niemczech można było; ciągnęli też za sobą czeladź liczną i wozów kilka…
Chociaż bracia zakonni na piersi noszący znak krzyża, dwaj Niemcy którzy wiedli Biskupa do namiotu swojego, ani obejściem się ni postawą niepodobni byli do pokornych mnichów, ani jak oni nie okazywali zbytniego poszanowania dla Biskupa; raczej go jako równego niemal sobie niż zwierzchnika zdając się uważać. Nawet wrażająca wszystkim cześć twarz ks. Iwona i powaga jego na nich nie czyniła wrażenia.
W miarę jak się do namiotu zbliżał mógł się Biskup przekonać że te zakonu i zakonników suknie tylko i nazwisko ludzi ducha wcale nieklasztornego okrywały.
Knechty zebrane za namiotem patrzały tak dziko na jadącego, jakby się nań rzucić były gotowe, a zamiast nabożeństwa za krzewy słychać było wesołą pieśń światową rozlegającą się ze śmiechami.
U wnijścia do namiotu samego, oprócz chłopiąt dwojga, którzy przy Konradzie i Ottonie służbę paziów sprawowali, postrzegł Biskup dwóch rycersko przyodzianych młodych chłopaków, swobodnie się rozglądających po okolicy, którzy ani płaszczów, ani żadnej oznaki zakonnej na sobie nie mieli.
Oba oni znać zamożnych rodzin dzieci, strojni byli wykwintnie, a twarze wesołe, uśmiechnięte, kipiące życiem, powiadały że się na tę wyprawę więcej dla zabawy niż z obowiązku wybrać musieli.
Tak było w istocie, bo gdy Biskup bliżej podjechał, dał znak brat Konrad aby przystąpili nieco, i rzekł wskazując na nich.
– A to są nowicjusze, którym się po dobrej woli zachciało nam towarzyszyć w tej wycieczce na północ, choć wątpię by z nich który myślał o ślubach zakonnych: mój synowiec Geron i Hans von Lambach…
Chłopcy którzy oczyma mierzyli przybywającego skłonili głowy i wnet poprawili trochę długich włosów które im na czoła i twarze opadły…
Pacholę wzięło konia z którego Biskup zsiadł powoli. Podniesiono wnijście do namiotu i wprowadzono go by spoczął.
Na obozowisku w lesie, rycerskiem i zakonnem nie wiele się spodziewać było można, namiot zdumionemu nieco Biskupowi, nawykłemu do bardzo skromnego żywota wydał się do zbytku zaopatrzony we wszystko czego i po pałacach naówczas nie było znaleźć łatwo. Skóry i kobierce pokrywały naprędce urządzone siedzenia, stały przy nich dzbany i kubki srebrne, zbroi wykwintnej było do zbytku, i na lutni nawet nie zbywało. Wszakże sam Mistrz zakonu Herman von Salza słynął niegdy jako śpiewak i poeta, w pieśniach się kochano, więc i błędni rycerze lutnię z sobą wozili, aby po drodze nuceniem się rozrywać.
Za to księgi do modlitwy, ani żadnego znaku pobożności pod namiotem Biskup nie dostrzegł. Trochę smutku powiało po jego czole, lecz myśl je jakaś prędko wypogodziła.
Starszy z braci Konrad gospodarzyć począł pod namiotem i krzątać się aby przyjąć gościa. Lecz byłto dzień piątkowy, a Biskup Iwo surowym postem nawet w podróży go obchodził, podziękował więc za ofiarowany posiłek, prosząc o kubek wody i kawałek suchego chleba.
– Zgorszysz się z nas, miłość wasza, – rzekł słysząc to Konrad i uśmiechając się lekkomyślnie – my potrzebując sił do boju, a w drodze będąc dyspensujemy się od postów.
– Rzecz to waszego sumienia i reguły której ja tak dalece nie znam, – odparł Biskup – jak skoro nie grzeszna pożądliwość a potrzeba powołania zmusza do tego…
Uczynił znak ręką i nie mówił więcéj. – Nieco opodal przysiadł na pieńku Konrad i ocierając czoło – ciągnął dalej:
– Ogromneż to pustynie! Wszakby one dziesięć kroć by więcej ludu wykarmić mogły niż go mają! Lasy i lasy którym nie ma końca. Ledwie jedne się skończyły, juści drugie poczynają. Dla wojujących to niedogodna rzecz te puszcze i bagna. – Nieprzyjaciel w nich jak w twierdzy się kryje… a rycerstwo łatwo przepada…
Lada zasiek w lesie… Wojna ta ciężką być może, choćby i z dziczą, a pierwszą pono rzeczą by się tu utrzymać – trzebić i ciąć.
– Tak – rzekł powoli Biskup Iwo – trzebiemy my też i wycinamy powoli, aliści las ten nie darmo nam dała Opatrzność, to nasza śpiżarnia i skarbiec. Tu niehodowanego mamy zwierza podostatkiem, tu nam niezliczone pszczoły miód na pokarm a wosk dla kościoła zbierają… z tego lasu chata i wóz i socha i wszystko…
– Dla dzikiego jak ten ludu pewnie – odezwał się Konrad, – las jest skarbnicą, ale nie wyjdzie ze swej dzikości dopóki te lasy nie padną…
Biskup westchnął i wskazując ręką w dal, dodał.
– Wieki temu nie podołają… Tymczasem na te ręce co mamy, pola dosyć!
I pobłogosławił jakby cały ten kraj pustynny przed sobą.
Wszyscy z natężoną uwagą słuchali mówiącego Biskupa, – towarzysz Konrada i dwaj młodzieńcy stojąc we drzwiach namiotu, kilku knechtów zbliżających się do nich ukradkiem. – Iwo mówił powoli z tym spokojem jaki daje wiek, doświadczenie i wielka wiara w Bożą Opatrzność.
– Jeżeli się wam te kraje któreście jadąc tu przebywali, pustynnemi wydały, nad któremi już od dwóch wieków krzyż Chrystusowy świeci, coż dopiero te które zająć macie?? Tamci jeszcze pogaństwo trwa, którego i pobożny Biskup Chrystjan wykorzenić nie mógł, ani mnodzy apostołowie przez niewiernych pomęczeni.
– Boć ich nie krzyżem ale mieczem chrzcić potrzeba i nawracać! – zawołał Konrad dumnie. – Ego te baptiso in gladio! powinno być hasłem naszem.
Iwo głową potrząsł.
– Nie kościelny to oręż ten wasz, – rzekł – lecz gdy inne się wyczerpały, a dzicz kościołom i naszym owieczkom zagraża…
– Owieczki te wasze, – rozśmiał się Konrad – któreśmy po drodze spotkali, do kozłów podobniejsze niż do trzodki spokojnej…
Towarzysze rycerza, żarcik ten jego powitali nietłumionym śmiechu wybuchem, a Biskup głową tylko potrząsł…
– Bez niemieckiego żelaza – mówił zachęcony powodzeniem Konrad, – bez niemieckich rąk, niemieckiego rozumu i zabiegliwości z tego kraju nic nigdy nie będzie. Dlatego wielce się pochwala książętom tutejszym iż niemieckich ludzi i obyczaj tu wprowadzają.
Biskup Iwo nie przeczył, lecz na twarzy jego znowu się obłoczek smutny pokazał i zniknął, a rycerz ośmielając się coraz bardziej, ciągnął dalej.
– Cesarze niemieccy nasi wiele kroć te kraje zająć chcieli orężem, bo się one im należą, tak jak i cała ziemia…
– Nad pogany zawojowanemi więcej prawa ma nasz Ojciec św. Papież rzymski i ten rozporządza koronami a rozdaje one… – rzekł Biskup.
– Ale co Rzymowi podlega, to i Cesarzowi przez to poddanem być musi – dodał Konrad, – dwie to władze nierozdzielne… – odparł rycerz… i dodał prędko.
– Niepotrzebnie w te dzikie kraje iść było z wojskami aby je tu jak Cesarz Henryk potracić od głodu i zdrady; niepotrzebnie wojować było, kiedy my je kropli krwi nie dając zagarniemy… Nie obejdą się one bez naszych rzemieślników, osadników, duchowieństwa i pomocy żołnierskiej… Niechaj tylko ciągną chłopi nasi, niech miasta budują – a ziemie te zajmiemy i niemieckiemi uczynimy…
Biskup milczał jeszcze, spuścił głowę na piersi.
– Com rzekł o kraju iż dziki jest i na pół pogański, – kończył Konrad, – prawdę mniemam, lecz jakom w Magdeburgu słyszał i na dworze Cesarskim, z książęcemi dwory lepiej pono, bo tam nasze księżniczki zaprowadziły wszędzie obyczaj i język niemiecki… Ślązcy panowie nasi są, naszym się stanie i książę Konrad, a dalej i drudzy…
Po drodze mnogośmy spotykali Sasów, ba i dalszych z Frankonii i Turyngii ludzi, którzy tu gromadami ciągną, wiedząc że ziemię darmo dostaną…
– Nic w tem złego – odezwał się Biskup, – że ci do nas idą a przynoszą nam z sobą naukę rzemiosł, i czegobyśmy nauczyć się radzi – z pomocą Bożą, na tej ziemi i otoczeni ludem naszym, staną się później naszemi. Wszyscy też ludzie braćmi są, wedle prawa pana naszego Chrystusa…
Krzyżak głową potrząsnął.
– Mnie się widzi, – rzekł, – iż jako inne kraje barbarzyńskie któreśmy pozajmowali – tak i te niemieckiemi stać się muszą… Samo imię tych ludów stare na niewolników ich piętnuje…
Wśród tej rozmowy, do której Biskup pijąc z kubka wodę i chleb jedząc, który na drobne kruszył kawałki, – mięszał się mało, zaczynało ciemnieć, gdyż i blizki las rzucał mrok wcześny na obozowisko. Ks. Iwo oglądał się niespokojnie trochę, gdy Zbyszek szybkim krokiem ku namiotowi się przybliżył.
Biskup jak gdyby przybycie jego przeczuł podniósł się z siedzenia i ku wnijściu pochylił.
– Cóżeś ty mi Zbyszku przyniósł? – odezwał się łagodnie.
– Tak jakem przeczuwał, – odparł Zbyszek z twarzą rozweseloną – granica Białej góry nieopodal już, ale – co po niej? obcego nikogo na Mszczujową ziemię nie puszczają, taki tu obyczaj, a co do grodu i do samego Mszczuja Waligóry, mówią że nikomu a nikomu, choćby najbliższym był i największym był – przystępu nie dają.
– Toć wiem że mój brat Waligóra zdziczał zupełnie – odrzekł Biskup łagodnie zawsze, – ale przecie mnie jako duchownego i brata swojego odepchnąć nie zechce i nie może.
Krzyżacy słuchający tej rozmowy zdziwieni szeptać zaczęli – a Konrad odezwał się ochoczo.
– Jeżeli W. Miłość potrzebować możesz posiłku naszego przeciw opornemu, rzecz tylko słowo… Miłoby nam było trochę z pochew zaspanych dobyć mieczów i pokazać co umieją niemieccy rycerze!
Biskup obie ręce podniósł do góry i prędko zawołał.
– Niechże mnie Bóg uchowa abym ja przeciw swoim aż przymusu używać miał!! Słowa mojego dosyć spodziewam się, będzie, aby mi się bramy otworzyły…
Brat mój dziki jest, cudzych nie lubi, od wszystkich się jak murem opasał, żyje sam ludzi unikając – lecz na mój głos nie będzie głuchym.
– Dziwny to jakiś więc czy zły jest człowiek, – wyrwało się Konradowi, – jeżeli się tak zamyka…
– Złym nie jest – rzekł Biskup – lecz wiele ucierpiawszy że niemal pustelnicze życie prowadzi, tego mu za złe poczytać nie można. Abym mu pociechę przyniósł dążę do niego…
– Więc jeżeli do onego grodu niedaleka droga, toć byśmy się i my mogli do orszaku Miłości Waszej przyłączyć – odezwał się Konrad – a choć dziwowisko jakie tutejszych krajów zobaczyć.
– Chętniebym was pod dach mojego brata zaprosił – odparł Iwo, – lecz gdybym z obcemi do niego przybył, zaprawdęby mi to przystęp utrudniło… Zostańcie tu, a gdy ja zdobędę gród i uścisnę brata, może go skłonię aby i wam dał gościnę.
Krzyżak schylił głowę i nic nie odpowiedział. Biskup pobłogosławił ich dokoła i wśród milczenia wyszedłszy z namiotu, dosiadł konia swojego.
Orszak jego, który był u kraju lasu trochę spoczął, wnet też do koni się wziął i za Biskupem podążał.
Wszyscy krzyżaccy ludzie kupą zebrani zdala się jadącym przypatrywali. Konrad też, Otto, młodzi Gero i Hans z namiotu powychodzili i gwarzyli wesoło…
– Szkoda, – zawołał piękny Gero, po cichu, rękami poprawiając włosy, które mu na ramiona spadały i trochę niewieścią dawały fizjognomją tem bardziej że na twarzy ledwie się złocisty puszek wysypywać zaczął, – szkoda że ten smutny Biskup tak nas niegrzecznie się pozbył – bylibyśmy na grodku jego bratanka polskiego piwa się napili i może jaką niebrzydką zobaczyli niewiastę!
– A tobie one tylko w głowie! – rozśmiał się Hans, który wąsa już mógł pokręcić, i tem prawem, choć nie wiele starszy, Gerona za wyrostka sobie poczytywał.
– Wyście nie lepsi – rozśmiał się Geron… – Pamiętacie zawczora jakeście to w polu za białą się uganiali podwiką…
– Tylko mi tego nie przypominaj zawodu – krzyknął Hans namiętnie – koniam zhasał, a baba która ze strachu na ziemię padła gdym ją dogonił, ostatni ząb jaki miała wybiła sobie…
Śmieli się wszyscy.
– Prawdę rzekłszy – mruknął cicho Konrad, który rozmowy słuchał – tu jeszcze kobiet nazwiska tego godnych nie ma, są stworzenia dwunożne, z których one może kiedy wyrozną!! Szczęściem że myśmy z Ottonem śluby czystości złożyli.
Otto się rozśmiał.
– Rozgrzeszą nas gdy je nadwerężymy, – rzekł, – ale w tym kraju nie ma pono niebezpieczeństwa, a miłośna pieśń, którą Gero tak nuci że za serca chwyta, tu mu nikogo w sieci nie wpędzi…
Wieczór był ciepły i piękny, a mimo postu piątkowego, który im Biskup przypomniał, na wieczerzę piekł się udziec sarny zabitej po drodze. Konrad kazał zastawić stół na dworze; we czterech zasiedli doń Krzyżacy i ochotnicy z wesołą myślą, którą ze dzbanka nalane w kubki wino, pomnożyło.
– O Biskupie Iwonie, któregośmy spotkali dużom słyszał – rzekł Konrad – i nie przeciwi się to com wiedział temu co widziałem dzisiaj. – Mąż to ma być wielce świątobliwy i pobożny. Dobrze on stoi w Rzymie, a bratanków swych dwu dawszy na wychowanie O. Domingo, już z nich zrobił apostołów i zakon kaznodziejski do Krakowa wprowadził…
Prawą ręką ma być książęcia krakowskiego Leszka, który bez niego nie czyni nic…
– Ale nam po nim też nic – przerwał cicho zabierając się do przyniesionego mięsiwa Otto – nam po nim nic, bo pono co miłe Leszkowi to naszemu Konradowi obmierzłe…
Konrad się ku niemu zwrócił.
– Nie wojują przecie bracia z sobą – rzekł powolnie.
– Ale Konrad nienawidzi starszego, jak głoszą, – dodał Otto, – co nie nowina między braćmi. Młodszy jest, wyprawili go w puszcze i błota na spłacheć ziemi, w której mu się utrzymać trudno, co za dziw że wolałby w Krakowie siedzieć spokojnie?
– Z tego co się tu i ówdzie po drodze słychiwało – odezwał się do tych milczący Hans – zdaje się że Leszek w księżowskich rękach, pobożny pan a miękki, choć mężny, wojny nielubi. Konrad jeżeli go z siodła nie wysadzi, to byle spadł na nie skoczy, i wszystkiem zawładnie. Tak ludzie prorokują.
– Źle wróżą – przerwał Konrad marszcząc się, – jakby to na granicy silniejszych a bliższych Ślązkich nie było… co już Niemcami są i siłę mają a rozum nasz…
– A cóż pomogło Władysławowi temu długonogiemu, o którym nam w Magdeburgu opowiadali – odezwał się Hans, – że Niemcem jest i obyczajem i mową?.. Toć siedział na Krakowie, a jak się dał wziąć nań, tak się dał z niego dobrą wolą wyprosić.
– E! – krzyknął Konrad – bo ten Władysław, niemiecki ma język, prawda, ale serce miał polskie. Dobry człek, a z dobrocią do kądzieli nie na koń.
Rozśmieli się wszyscy potwierdzając.
– No to i Ślązcy nic nie wskórają – dodał Hans uparcie, – boć książe Henryk chodził już pono raz pod Kraków i skończyło się na tem że im księża kazali się uściskać i zgodę zapić!!
– Książe Henryk Wrocławski pobożny pan – odezwał się drwiąco Konrad – Biskupowi nic nigdy nie odmówi… Temu tylko kaptura braknie by mnichem był – a żona mniszka prawdziwa…
– Więc bądź co bądź – rzekł Otto – naszemu księciu Konradowi najlepsza gwiazda świeci, bo ten słyszę, serce ma kamienne a ręce żelazne… Życie ludzkie mu za muchę nie stoi… Z duchownemi też jak go słuchają dobry, jak się ostro stawią, – nie patrzy czy łysina na łbie – i…
– Daj pokój naszemu – odezwał się Konrad – przecieżeśmy to jego lennicy i bronić go powinniśmy.
– Jako, lennicy? – oparł się Otto, – nie lennem nam prawem ziemię dają ale dziedzicznem… Mistrz nasz Herman jest książęciem Cesarstwa i my nikomu lenna ani pokłonu nie winniśmy krom Cesarza!!
Konrad zamilkł chwilę, potrząsając głową…
Kubki nalane na nowo, wychylano…