Читать книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 5

Tom I
IV

Оглавление

Na obozowisku Krzyżackiem po odjeździe Biskupa zabawiano się długo rozmowami, któremi nie wiele się młodzież zbudować mogła. Płaszcze z krzyżami, które mieli na ramionach Konrad z Landsbergu i Otto z Saleiden, wcale ich nie powstrzymywały od wesołych rozpraw o świeckich rzeczach, o przygodach na wschodzie, w których piękne niewiasty niepoślednią rolę grały, o rycerskich dziełach przeważnych, o zabawach wesołych w czasie tych wypraw do ziemi świętej, którym towarzyszyły nie święte kumoszki i nie pobożni pieśniarze…

Mówiono o łupach bogatych przy zdobywaniu miast zdobytych, o pochwytanych pięknościach i o losach jakim później ulegały w niewoli.

– Ze wszystkiego co tu widziemy po drodze, wnosząc – rzekł ryży Otto, – nic się podobnego w tych krajach spodziewać nie możemy… Wprawdzie ziemię posiąść będzie łatwo, lecz złota i srebra ona nie rodzi… a lud do zwierząt podobniejszy jest niż do człowieka…

– Juści z Niemiec do nas osadnicy napłyną byleśmy kraj ten od dziczy pogańskiej oswobodzili, – odezwał się starszy Konrad…

– A tymczasem, – rozśmiał się Gero, bratanek jego – niczego pono nie mamy wyglądać oprócz ran od ich oszczepów a w zdobyczy kożuchów i łubianych tarczy!!

– Jedna rzecz będzie pociechą – wtrącił młody Hans von Lambach – a przyznaję się że ta mi niepospolicie się uśmiecha – to kraj łowów! zwierza mnóstwo! Jeźli gdzie to tu się człowiek napoluje do syta!!

– Lubię i ja łowy – rzekł towarzysz jego Gero – przecie one mi nie starczą, po łowach dobrze mieć się przed kim z niemi choć pochwalić – tu zaś nie będzie nawet z kim pogwarzyć…

– Mylisz się – przerwał mu stryj Konrad, – na dworach książąt życie po naszemu, niemieckie, język nasz, śpiewy nasze, ludzie z naszych ziem…

– Tylko kobiet tu naszych brak! – rozśmiał się Gero.

– Są i kobiety nasze – westchnął Krzyżak – ale to bieda że jak żona księcia Henryka Jadwiga… święte bardzo i pobożne, zatem i na dworach ich więcej słychać psalmów niż pieśni miłosnych…

– Eh – odezwał się Hans – darmoby już i nie mówić o tem co tylko tęsknotę obudza, – gadajmy lepiej o łowach. Ja jutro już muszę trochę w las się puścić, bo mi dłonie świerzbią…

– My jutro w dalszą drogę musiemy – rzekł sucho Konrad von Landsberg, który dowodził całym oddziałem…

– Musu przecie nie ma – ciszej odezwał się von Saleiden – co za mus…? Moglibyśmy dać tu koniom się odpaść jeden dzień, a młodzieży dać trochę po lasach poplądrować…

– Tak! tak – rzekł szyderczo Konrad, – żeby gdzie wpadli na książęce lasy i straże, albo na jakie ostępy biskupie lub opacie i kłopotu nam naciągnęli.

– Cóż znowu – krzyknął Hans – przecie tym co niosą życie w obronie wiary na pogan, nikt nie może niewinnej rozrywki zabronić. – Radbym widzieć Biskupa lub Opata coby mi śmiał…

Starsi się rozśmieli.

– Patrzcie go jaki pewny siebie, choć jeszcze krzyża nie nosi! – zawołał Otto, – a cóż to będzie gdy was do zakonu przyjmiemy!!

– Więc choćby nam Krzyżakom – dodał Konrad – wolno było coś więcej, to nie wam którzy jeszcze niemi nie jesteście…

– Dodaj stryju kochany – rzekł Gero, – że podobno oba nie będziemy niemi nigdy. Pójść z wami, zapolować na dzikich ludzi, zgoda, ale śluby składać na cały żywot…

– Ten się szczególniej boi – zaśmiał się Otto, – żeby go nie minęła piękna pani i miękkie łóżko…

– Jakby to Krzyżacy się ich wyrzekali! – mruknął Gero… – swoich nie mają, prawda – ale za to cudze na rycerzy słodko patrzą…

Śmiano się i dowcipowano…

Wśród gwarzenia młodzież potrafiła starym, którzy do kubków często zaglądali, wmówić że konie potrzebowały odpoczynku, a oni polowania. Czeladź, której się spieszyć nie chciało, przywołana na świadectwo, potwierdziła to że spoczynek był dla zmęczonych szkap zbawienny.

Zatem rankiem pozwolono się Geronowi i Hansowi sposobić do łowów w lasach sąsiednich, o które nikt się nie troszczył czyje były, ani o pozwolenie na myślistwo. Rycerzom niemieckim zdawało się że na całym świecie wszystko im wolnem było…

Otto von Saleiden, choć starszy od dwóch ochotników, dał się też skusić na łowy… Konrad tylko jako oddziałem dowodzący przy swych knechtach w namiocie pozostać postanowił i wypocząć do dalszej podróży…

Tego dnia gdy Biskup bawił jeszcze na zamku w Białej Górze, Gero, Hans i Otto ruszali ze świtem w lasy, zabrawszy psy które mieli z sobą, i dwoje czeladzi.

Nie znali wcale okolicy, lecz nawykli byli w podróżach kierować się po słońcu, drzewach i ścieżynach, nie obawiali się więc obłąkać, a nie myśleli zbyt głęboko w puszczę zachodzić.

Mglisty ranek jesienny, wilgotny, psom i myśliwym sprzyjał… Zaledwie się puścili od skraju w gęstsze zarośle, gdy gończe ich zławiać poczęły i odzywać jakby już zwierza tropiły…

Zagrzało to młodych myśliwców, którzy ochoczo za niemi podążali. Lecz las mało widać był spolowany, zwierza w nim się legło wiele, psy coraz to nowe trafiając ślady, to tu to ówdzie zrywały się i goniły. Sami łowcy widzieli w gęstwinach przemykające się sarny i pomniejszego zwierza, nie mogąc ani z łuku strzelić, ni inaczej go dosięgnąć. Choć się zrazu wszystko obiecywało najpomyślniej, ale zdawało urągać dwóm niedoświadczonym a gorącym chłopakom, z których starszy Otto się wyśmiewał, sam więcej świadkiem chcąc być niż współuczestnikiem zabawki.

Szyderstwami jego pędzeni Geron i Hans coraz żywiej gnali za psy w las, starając się tylko aby razem trzymać i być sobie pomocą. Parę razy udało się im strzelić z ciężkich łuków, ale bełty poszły próżno lub utkwiły w drzewach…

Cały tak czas do południa siebie męcząc i konie, postradawszy psy, które daleko się odbiły i ledwie niekiedy głos ich dochodził, nic nie wskórawszy, błąkali się po lesie, aż ostrożniejszy Otto, ciągle z nich szydząc, nakazał spocząć i sam legł – wołając aby na psy trąbili…

Słońce się już w górę podniosłszy z obłoków wybiło, dzień stał prawie gorący, więc na pagórku wstrzymawszy się wszyscy, zabrali wytchnąć nieco i posilić.

Oba młodzi przeklinali lasy tutejsze i zwierza, który jakby na szyderstwo pokazywał się gęsto, a pochwycić nie dawał.

Trąbiono na psy, rozkładając zapasy wzięte z namiotu, z których głodny Otto najpierwszy skorzystał, bo Gero i Hans sprzeczali się nawzajem na siebie składając winę niepowodzenia…

Powrócić do obozu z próżnemi rękami wstyd było, a choć Otto radził się już mieć do odwrotu, wyprosili mu się młodzi, by im szczęścia jeszcze próbować pozwolił… Psy też po jednemu, z językami powywieszanemi, zziajane powoli się ściągały… Jeden z czeladzi przybył także opowiadając iż stado dzikich świń napotkał, które musiało przylegnąć niedaleko w gęstwinie.

Porwał się zaraz Hans, rzuciwszy jadło i Gerona z sobą ciągnąc, psy nawołując puścił z pachołkiem, który mu miał ukazać gdzie się z dzikami spotkał… Odbiegli nie wiele od tego miejsca, w którem Otto leżał jeszcze na murawie, gdy pod kłodą olbrzymią na pół przegniłą, nagle ruszyło się coś i dwa ogromne białe kły dzika zaświeciły. Psy już z obu stron starego odyńca chwytać próbowały, który z ciężkością zdawał się z pod kłody dobywać… Gero i Hans oba naprzód wypuściwszy strzały, które gdzieś w grzbiecie potwornej bestyi uwięzły, dobywszy mieczów śmiało z niemi rzucili się na dzika, ogarniającego się psom natrętnym.

Hans przypadł pierwszy ku niemu, gdy dotąd, jak nieruchomy nieprzyjaciel, skoczył nagle na biegnącego i kłem nogę mu rozpłatawszy, obalił go na ziemię. Gero, który za nim pędził z podniesionem żelazem, nie miał czasu uskoczyć mu z drogi i cięty z kolei padł mając jeszcze tyle odwagi, że miecz cały dzikowi wraził w szyję. Z nim razem uchodził krwawiąc ranny, a psy szarpały go przytrzymując po drodze…

W gąszcze się zaszywszy znikł im z oczów…

Hans usiłował się podnieść nie czując zrazu by rana ciężką była, lecz zaledwie na rękach się sparł by podźwignąć, padł twarzą na ziemię i przytomność postradał, krew lała mu się z nogi strumieniem…

Gero miał też nogę podciętą do kości na której ostry kieł się zatrzymał; rana jednak mniej była niebezpieczną czy on silniejszy, bo nie straciwszy zmysłów, miał czas trąbkę ująć i choć słabo odezwać się o ratunek… Krzyki które im obu w chwili gdy padali, mimowolnie się z piersi wyrwały, powołały ku nim Ottona i pachołków…

Gdy Saleiden przybiegł na miejsce, przytomny jeszcze Gero wskazał mu nieopodal leżącego Hansa, który jak trup, nie dając znaku życia, wyciągnięty był na ziemi.

– Macie wasze polowanie! – krzyknął gniewnie Krzyżak, opatrując Hansa, którego bladą głowę podniósł w rękach, patrząc na okrwawioną i rozpłataną nogę. Do rycerskiego rzemiosła należało wówczas umieć z ranami w pierwszej chwili radzić sobie, i Otto też złożywszy omdlałego na murawie, naprzód rzucił się nogę zawiązywać, aby upływ krwi powstrzymać. Gero choć osłabły toż samo już zabierał się czynić z raną swoją. – Czeladź też wróciła spiesząc na ratunek…

Obwiązano Hansowi chustami straszne owo cięcie, na którego widok Otto głową potrząsając, ledwie nie zwątpił o jego życiu… Gero też ścisnął nogę swą, na którą jednak stąpić nie mógł… Cucono Hansa dającego jeszcze znaki życia, a tymczasem z porady Ottona, jeden z czeladzi siadł na koń aby jakiegoś szukać ratunku i przytułku…

Do obozu, choćby się obu rannych dowieść udało, nie było tam co poczynać z niemi, a póki żywi nie godziło się ich opuścić.

Otto klął zuchwałą i nieroztropną młodzież, która zamiast im być pomocą, stawała się ciężarem. Łajał Gerona który milczał, Hansowi zaś omdlenie powracające nie dołączało słyszeć ni rozumieć co się w koło niego działo.

Tymczasem miało się już ku wieczorowi; a posłany chłopak nie powracał. Wybrał się był szczęściem taki, który cokolwiek mowę tutejszą mógł zrozumieć, bo sam z Pomorza pochodził, lecz dzieckiem gdzieś zabrany, przez Niemców został wychowany. Można więc było mieć niejaką nadzieję, iż natrafiwszy gdzie na ludzi, pomoc sprowadzi. Ale dokoła był las gęsty i na mieszkanie, chatę, człowieka nie łatwo mógł natrafić. Szczególnego na to szczęścia potrzeba było.

Zmierzchało już, gdy w krzakach szelest się dał słyszeć i głosy, a po chwilce ukazał się wysłany, prowadząc za sobą starą kobietę wylękłą, chudą, okrytą koszulą zgrzebną, z siwemi włosami rozrzuconemi na głowie, jakby drapieżna ręka chłopca targnęła się na nie. Prowadził też ją opierającą się mu jak niewolnicę, poganiając bez litości…

Gdy na polankę ową wyszli, a baba zobaczyła leżącego na niej Hansa, Gerona skulonego z nogą obwiązaną i dumnej postawy Ottona, ulękła się bardziej jeszcze i rzuciła składając ręce na kolana…

Chłopak który ją przyprowadził, niemiłosiernie smagał po plecach… Sam pono nie wiedział dla czego się tak znęcał nad starą, ale ze strachu o rannych, przytomność postradał, a nikogo oprócz baby nie znalazłszy w lesie, przygnał ją bezmyślnie prawie.

Rozmówić się z nią było trudno, – Otto przytomniejszy od innych, widząc że krzyk i groźby mogą tylko większym strachem nabawić, zbliżył się do klęczącej, i proszącej o miłosierdzie, pokazując jej rannych i rękami tłumacząc że potrzebowali ratunku. Na poparcie tego języka ruchów, rzucił jej kilka srebrnych pieniążków.

Widok ich podziałał szczęśliwie i baba ośmielona wstała zbliżając się ku leżącym na ziemi; ale popatrzywszy na okrwawione chusty, zaczęła pokazywać także rozłożonemi szeroko rękami że ona nic na to pomódz nie może. Wskazała jednak stronę w której ratunek się mógł znaleźć, a chłopak co ją przyprowadził, wyrozumiał z jej mowy iż należało poranionych nieść do blizkiej jakiejś chaty. Stara ofiarowała się prowadzić do niej.

Ale Hansa nieść było potrzeba, a Gero, choć mógł się wlec z biedy wspierając na ramieniu jednego z pachołków, często musiał spoczywać – i nie rychło do obiecanego dojść mogli schronienia.

Naprędce musiano zrobić nosze, które do dwóch koni przytwierdzić było można, a na jednego z nich Gero ofiarował się wdrapać, i próbować czy jechać nie potrafi. Nim się znalazły gałęzie, sznury i nosze urządziły, w lesie zupełnie ściemniało, baba byłaby, niestrzeżona łatwo się wymknąć mogła, ale owe srebrne pieniążki uczyniły ją wielce ochotną i czynną. Pomagała czeladzi, chodziła, wyszukiwała, i zręcznie plątała gałęzie na których Hans miał być złożony.

Według jej zaręczenia przed nocą mogli, zwolna się wlokąc, dojść do obiecanej chaty… Gdy wszystko było nareście gotowe, pochód ten cały, z Ottonem na przedzie, któremu baba towarzyszyła, puścił się w las powoli. Gero mężnie znosił boleść zaciąwszy zęby i nie chcąc się okazać słabym, Hans jęczał i omdlewał, cucono go wodą i pocieszano tem że podróż nie potrwa długo.

Otto choć milczał, w duchu przeklinał całą tę szaloną młodzików wyprawę.

Gąszczami bez drogi prowadziła baba dosyć długo, dopóki na jakąś ścieżkę widoczniejszą się nie dostali. – Tu już nadzieja wstąpiła w serca, bo stara coraz ręką ukazywała przed siebie, oznajmując iż byli niedaleko od chaty…

Jakoż między gałęźmi zabłysnęło światełko, dym się dał uczuć w powietrzu, drożyna szerszą się stała i zabudowania jakieś ukazały się przed niemi. Była to chata leśna, na pół w ziemi, pół nad ziemią, przyparta do wału, ostrokołów i wrót co je zamykały.

Znaleźli się właśnie u tej granicznej strażnicy Białej Góry, przez którą przed nie wielą godzinami przejechał nazad Biskup Iwo wiodąc z sobą brata…

Orszak biskupi który tu nań oczekiwał, wyruszył za niemi… Baba wyprzedzając Ottona pobiegła dać znać stróżowi – a ten natychmiast uzbrojony w swój drąg kuty zjawił się przestraszony. Od lat wielu jak tu siedział pilnując granicy nie trafiło mu się nigdy dwu naraz podróżnych widzieć u tych wrót, które stały zaparte zawsze, wpuszczając i wypuszczając tylko rzadkich posłańców Waligóry…

Stary tym ruchem który nagle przerywał mu spokój zwykły, był przerażony i gniewny. Wyjazd pana, który nigdy się z zamku nie ruszał, niebytność jego w domu, jeszcze pomnażała trwogę.

Przywlókł się sam aby przypatrzeć przybywającym, i widząc rannego na noszach, skaleczonego na koniu, a obok dumnie nakazującego rycerza Ottona, stracił głowę.

W chacie w której on sam mieścił się z żoną i wyrostkiem, nie było dla podróżnych nawet barłogu wygodnego, aby ich złożyć można, dla koni brakło szopy, a na pobyt dłuższy pokarmu dla ludzi.

Otto tymczasem pobrzękując mieczem, krzyczał i klął aby chatę opróżniono. Stróż stary ze strachu nie wiedząc co począć, zbiegł do chałupy, drzwi zamknął i drągiem zawalił ze środka, zasunął okiennice, i zdał się na wolę Bożą.

Baba napróżno szturmowała do okien zamkniętych, usiłując przekonać stróża, aby przyjął rannych do siebie…

Tymczasem Hans jęczał coraz boleśniej.

W niewielkiem oddaleniu był obóz krzyżacki, ale o nim Otto nie wiedział, zupełnie się obłąkawszy na polowaniu; dla poranionych gwałtownie trzeba było szukać jakiegoś ratunku… Baba przekonawszy się że tu ich stróż nie przyjmie i nie myśli im otwierać, choć mu nagrodę obiecywano, – zaczęła niewyraźnie bąkać o Białej Górze.

Chłopak który się coraz lepiej z jej mową oswajał, wyrozumiał iż jakiś gród był za wrotami temi niedaleko, i że do niego nie puszczano nikogo…

Temu uwierzyć nie chciał…

Otto von Saleiden jak tylko mu o Białej Górze oznajmiono natychmiast postanowił z rannemi jechać do niej, zwłaszcza iż gródek miał leżeć niedaleko. – Wrota wprawdzie stały zaparte przed niemi, ale na to Krzyżak wcale zważać nie myślał… Zakląwszy okrutnie dał znak by jechać ku nim. – Sam zsiadłszy z konia, począł do starych wrót się dobijać, czeladź wyłamała je łatwo.

Dopiero usłyszawszy łomot ten stróż zamknięty w swej chacie, wybiegł bronić z drągiem, ale naówczas już Otto i za nim ciągnące konie, baba co drogę pokazywała, cały ów pochód przebył okop i ostrokoły i puścił się drogą ku zamkowi.

Noc była ciemna i chłodna, a mgła jesienna okrywała doliny, i w górze tylko gdzieniegdzie blado gwiazdy migotały, gdy Otto ujrzał bramę znowu przed sobą. Począł z całych sił trąbić.

Tych wrót obronnych ani mógł myśleć zdobywać…

Stanęli oczekując aby się im kto zjawił od grodu. Nierychło coś zaszarzało na wyżkach i słaby głos począł pytać – kto i czego chciał tutaj…

Pytania trudno było zrozumieć, a niemiecka odpowiedź na nie Ottona, ten skutek miała iż człowiek znikł z wyżek i głuche nastąpiło milczenie.

Otto niecierpliwie trąbił znowu, a dobierał najwrzaskliwszych rogu swojego głosów, które musiały wszystkich pobudzić.

Wzdłuż wałów i na bramie zaczęli się pokazywać ludzie, poglądać na stojących u wrót, lecz ni do rozmowy ani do otwierania nie okazywali ochoty. Stara przewodniczka wzięła na siebie przemówienie do ludzi zamkowych… Opowiadała im coraz głośniej i krzykliwiej gdzie i jak tych Niemców napytała i jak się tu dostali.

Ktoś w ostatku złajał ją za to, że naprowadziła na gród nienawistnych ludzi, jakby nie wiedziała że noga ich nie postała nigdy na gródku Waligóry…

Po długich krzykach i sprzeczkach, ktoś z góry, czy miłosierdziem tknięty, czy chcąc się zbyć niepokoju, – kazał podróżnym jechać pod wałami na podzamcze i tam w szopach jakichś szukać schronienia.

Przystępu do zamku wzbroniono zupełnie… Pana w domu nie było, a gdyby o Niemcu się u siebie dowiedział, własnąby spalił siedzibę, żeby ślad stóp jego zatrzeć.

Już Otto miał się według wskazania skierować ku szopom, do których taż sama baba prowadzić się ofiarowała, gdy z bramy do stojącego na koniu Ottona zwiesiła się głowa człowieka, którego po ciemku rozpoznać mu było niepodobna i cicho a ostrożnie, łamaną niemiecką mową rozpytywać zaczęto…

Krzyżak posłyszawszy zrozumiałe mu wyrazy, miał się za ocalonego…

– W imię Zbawiciela i matki Jego N. Panny Maryi, której my sługami jesteśmy, – krzyknął zapalczywie, – cóż to za kraj? jacy w nim mieszkają ludzie? Czyśmy już do pogan się dostali?? – Jesteśmy zakonnicy szpitalni niemieckiego domu z Jerozolimy, jedziemy przyzwani przez księcia Konrada do objęcia danej nam ziemi i walczenia z pogany…

W drodze młodzież naszą spotkał przypadek w lesie, sroga bestya na którą się nierozważnie rzucili poraniła nam ich okrutnie… Żebyśmy też przytułku i ratunku nie znaleźli!!

Westchnienie słyszeć się dało z góry.

– Kraj ci to chrześciański, – odparł głos – ale pan grodka tego z niemieckiemi rycerzami i nierycerzami wcale do czynienia mieć nie chce… A i doma go nie ma, bez niego zaś nikt się tu was wpuścić nie waży.

– I dacie tym szlachetnym młodzieńcom ginąć marnie! – zawołał Otto rozpaczliwie.

Nie dano na to odpowiedzi, aż po chwili, rzekł cicho ktoś.

– Jedźcieno tam do szop na podwalu – jedźcie. Chrustu jest dosyć by ognia zapalić, a i woda pobliżu się znajdzie. – Ztąd może się uda wam dać pomoc jaką…

– Macie pewnie ktoby umiał rany opatrzeć – przyślijcie go, zapłaciemy… – krzyknął Otto dumnie.

– Jedźcie! – powtórzono z góry…

Znów tedy drogą na podwalu, musieli ciągnąć przybyli, aż się szopy opuszczone, z chrustu plecione, z dachami na pół poobrywanemi pokazały… Dawno widać nikt tu oprócz bydła gdy je burza z pola wracające napadła, nie mieszkał. – Lecz co poczynać mieli?

Baba dowiódłszy ich tu, a bojąc się pewnie by ją za posługę Niemcom nie karano, przyszła się żegnać do Ottona, to jest o zapłatę się upomnieć i zamyślała uchodzić, Niemiec znowu dał jej trochę pieniążków, ale puścić nie chciał, bo służyć nie było komu…

Kazano jej chrust zbierać i ogień niecić. Czeladź pilnowała, musiała być posłuszną.

Była już noc późna; na grodku słyszeli piejące kury i naszczekujące psy, które poczuwszy obcych, straszliwie na wałach ujadały i wyły…

Gdy ogień zapłonął, Otto dopiero mógł się nieco rozpatrzeć po okolicy. – Z jednej strony we mgle nocnej majaczyły bory czarne i płaszczyzna która się zdawała błotnistym moczarem, z drugiej sterczało nad niemi grodzisko, góra, wały i ostrokoły… Nawykłe do postrzegania oko Krzyżaka dopatrzyło w pewnem oddaleniu na górze, małej furty w ostrokole, od której ścieżynka kręta prowadziła ku szopom…

Otto się jeszcze rozglądał, gdy u furty zobaczył cień człowieka jakiś, który zdawał się z niej wysuwać i ostrożnie ku nim spuszczać ową drożyną… Nie dowierzał oczom swym, lecz po chwili człek ten zbliżać się zaczął ostrożnie i Krzyżak mógł nawet rozpoznać że był przygarbiony, niewielkiego wzrostu, opończą z kapturem osłonięty. Światło od ogniska padało na niego i długi cień idącego na pochyłości góry wyciągnął się, ruchomy, ginąc w mrokach…

Otto śmiało wystąpił naprzeciw niemu. Postrzegłszy go idący kroku zwolnił, i oba ciekawie przypatrywać się sobie zaczęli. Zamkowy człek z bladą twarzą, nierycerską miał postawę, a broni żadnej – obawiać się go nie miał potrzeby Otto, a był też tak mężnym że i czterechby się nie uląkł…

Był to ksiądz Żegota. On też to ciekawością i miłosierdziem powodowany, dobył z siebie tych słów kilka niemieckich, niegdyś wyuczonych gdy się na duchownego przy niemieckich zakonnikach sposobił. – Nigdy on z tym językiem nienawistnym nie wydawał się przed Waligórą, zapomniał go wiele, – ale dziś rad był iż cokolwiek jeszcze mu z niego zostało.

Pamięć młodości, wdzięk zakazanego owocu, może zbytnia Waligóry ku Niemcom nienawiść, w starym księdzu Żegocie budziły uczucie przeciwne. Język wydawał mu się prawie miłym, miał urok jakiś i powagę; przedstawiał mu się jako mowa ludu który naówczas orężem i wpływem sięgał aż do stolicy Rzymu…

Dnia tego, niebezpieczeństwo od którego uszedł szczęśliwie, czyniąc się chorym i uniknąwszy surowego wyroku Biskupa Iwona, dawało mu usposobienie litościwe, czyniły przez wdzięczność dla Opatrzności za jej łaskę, miłosiernym…

Pomimo więc iż się wykradając z grodka do nienawistnych Niemców narażał na gniew Waligóry, zbiegł ks. Żegota w pomoc tym, którzy jej potrzebowali…

Strach go przejmował, ale szedł, zakrywał twarz, zmienił głos – a wstrzymać się nie mógł.

– Czem wam można być pomocą? – wyszepnął zbliżając się do Ottona… – Wcale źle was do tego miejsca przyprowadzono, nasz miłościwy pan, Comes Mszczuj Odrowąż z Białej Góry, możny i wielkiego rodu mąż, nie lubi narodu waszego… Gdyby on był w domu, nicby się tu nie można spodziewać, – odpędzićby kazał…

Ja, jestem kapłanem, – choć wiem że za to pokutować mogę, radbym braci zakonnej służyć, alem ja człowiek biedny, sam i nie wiele potrafię, choćbym najmocniej chciał!!

Otto bacznie się mówiącemu przypatrywał słuchając.

– Niemcy czy ktokolwiek jesteśmy – rzekł – przecież ludzie! Nie godzi się zabijać, to przykazanie Boże, a ten zabija kto nie ratuje!

Dwóch ślicznych młodzieńców leży rannych – jęczą i nie ma ich opatrzeć komu…

Ulitujcież się – głodni jesteśmy, siły się wyczerpały. – Radźcie, a gdy tu ratunku nie można się spodziewać, dokąd się udać…

Niedaleko ztąd obozowisko nasze być musi, ale i do tego trafić trudno, a gdybyśmy się tam dostali cóż z ciężko poranionemi zrobiemy, zmuszeni jutro w dalszą drogę do księcia Konrada, który na nas czeka…

Ksiądz Żegota czoło tarł i ramionami rzucał, to ręce chude załamywał…

– Co ja w domku ubogim mam, tem się z wami podzielę, – rzekł, – nawet i ostatki oddam. Znajdę też może starą niewiastę, co się zna na ranach i ziołach… ale tu wam długo trwać nie można. Nie wiem kiedy nasz stary powróci, a gdyby wrócił – biada wam i biada mnie.

– Wpadliśmy w tęgą matnię, przez tych młokosów – odezwał się Otto – lecz i w Bogu nadzieja że nieopuści i w najgorszym razie otuchy stradać się nie godzi.

Dawajcie naprzód co macie, potem pomyślemy o dalszem.

Ks. Żegota spuścił się jeszcze milczący ku szopie w której ranni leżeli, poszedł na nich rzucić okiem – podumał, zamruczał i skłoniwszy się przed Ottonem na zamek powrócił.

– Przecież i tu w tej dziczy, – zawołał Otto, – znalazła się jedna dusza chrześciańska i człek co rozumie język ludzki!!

Czeladź sama krzątała się jak mogła około Hans’a. Gero z wielkiej biedy odzyskał trochę młodzieńczej wesołości na przekorę… Nogę sobie sam obwiązywał i razem towarzysza pilnował, a z czeladzi podżartowywał.

– Żebyśmy byli choć tego dzika ubili i zjeść go mogli, – mruczał, – a tak co myśmy mieli jego, on nas skosztował. W tym kraju wszystko na opak się dzieje!

Otto niespokojny, jednego z pachołków z lepszym koniem mimo nocy już wyprawił szukać obozu, aby oznajmił Konradowi o nieszczęśliwej przygodzie.

– Jedź, – mówił mu, – musisz prędzej, później napytać naszych, powiedz co się stało i że my tu między nieprzyjaciół popadliśmy. Niech brat Konrad myśli o nas…

Nierychło furta na wałach znowu się otworzyła i zamiast jednej pokazało dwie postacie i dwa cienie, które szybko do szop się zbliżały… Ks. Żegota niósł kosz w ręku, za nim z narzuconą na głowie podwiką wlokła się stara baba…

Lekarzy innych nad takie znachorki mało gdzie znaleść było można. Na gródku owa Dzierla, którą za młodu zwano pono Dzierlatką, bo była żwawą i swawolną – pełniła obowiązki wszelkie jakie na baby owych czasów przypadały. Wróżyła, zamawiała, babiła, niańczyła, dawała zioła miłosne i sposoby na ludzi, a źli mówili, że najzręczniej pono pośredniczyła między parobkami a dziewczętami. Działo się to jednak tak skrycie że nikt o tem na pewno nie wiedział, a komu pomogła ze strachu milczał, bo groziła zemstą.

Na gródku miała jakiś chleb łaskawy, nie pełniąc innych obowiązków oprócz że około drobiu, trzody, stadniny radziła czasami… Ale wszyscy jej potrzebowali, a co więcej, wszystkich zabawiała opowiadaniami, bo nikt nad nią więcej baśni, gadek, powieści osobliwych nie umiał. Dziwowano się jej zkąd ona to brała, bo się nigdy jej powiastki nie wyczerpywały… Nawet dwie Halki zachodziły do izby w której dziewczęta przędły, aby jej słuchać wieczorami.

Lubili ją ludzie, bo się każdemu przypodobać umiała, a choć za plecami drwiła niemal z każdego, nikt się tego nie domyślał, tak była w oczy słodką…

Dzierla choć nie młoda, bardzo jeszcze starą nie była, a nosiła się tak śmiesznie, jakby młodą chciała udawać… Czasami wkładała nawet wianuszek na głowę, choć do niego dawno straciła prawo, i obwieszała się błyskotkami, palce miała całe okryte mosiężnemi i srebrnemi pierścieniami, wstążki a opaski krasne lubiła niezmiernie. Chuda, żółta, opalona, miała oczy czarne ogniste, kibić jeszcze giętką i gibką i zdala czasem ją kto mógł wziąć za dziewczynę…

Ksiądz Żegota miał do niej wstręt wielki, ona bała go się mocno, posługiwać się nią jednak musiał, nie mając jej kim zastąpić, a ona chętnie skinieniu była posłuszną, aby sobie zaskarbić łaski.

I teraz też wyciągnął ją gdzieś z kąta, aby szła opatrzeć rany.

Sam on, wiedząc co chorym i znużonym potrzeba, w koszu niósł trochę wina którego do Mszy św. używał, kawał białego pieroga, trochę mięsa wędzonego, sera i masła.

Wesoła Dzierla wstępując na próg szopy i widząc z kim mieć będzie do czynienia, przybrała postać poważną i wprost szła do Hansa…

Stała nad nim przyglądając mu się długo, spytała od jakiego zwierzęcia ranę dostał i głową trząść poczęła o kle dzika posłyszawszy. – Klękła potem ranę opatrywać, ku czemu już miała z sobą hubę, zioła i szmaty…

Tymczasem ks. Żegota dobywał z kosza przyniesione zapasy, a Otto ujrzawszy dzbanuszek nie czekając na innych, wyrwał mu go prawie z ręki, chciwie do ust niosąc…

Gero się też jadła i napoju dopominał; tylko Hans biedny gdy mu nogę zakrwawioną odsłonięto, krzyknął z bolu i omdlał tak że go winem z wodą cucić musiano.

– Panu Bogu niech będą dzięki – oddychając rzekł Otto, – jeszcze nie zginiemy na tej pustyni! Są ludzie!!

Waligóra

Подняться наверх