Читать книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 8
Tom I
VII
ОглавлениеKs. Żegota miał serce litościwe, które nieraz już w życiu za chwilowe wzruszenie odboleć musiało.
Za młodszych lat gdy świeckie duchowieństwo więcej miało swobody, a śluby nie były wzbronione, przywiązał się do jakiejś biednej istoty, której teraz opuścić już nie miał siły. Nastały inne czasy, – legaci papiezcy po wszystkich krajach ogłosili rozkazy wyrzeczenia się związków rodzinnych. Kościół chciał mieć żołnierzy niczem nieprzywiązanych do ziemi…
Z obawy aby wizyta dziekana lub Biskupa nie odsłoniła smutnej tajemnicy jego życia, stary proboszcz musiał swą familię przenieść do osobnego domku na grodzisku, i jeszcze był po odjeździe Biskupa Iwona nie ochłonął ze strachu, gdy wypadek nowy w inny sposób zagroził spokojowi jego.
Nocą nadciągnął pod Białą Górę Otto von Saleiden z dwóma rannemi ochotnikami…
Potrzeba ich było ratować. Ks. Żegota nie umiał się oprzeć pokusie miłosierdzia, chociaż wiedział dobrze iż dając pomoc nienawistnym Niemcom, narazi się na gniew pana swojego Waligóry. Szczęściem starego w domu nie było i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nierychło zapewne miał wrócić.
Ks. Żegota, jak całe ówczesne duchowieństwo, nietylko że nie czuł żadnej w sercu niechęci dla obcych, ale szanował wszystko co przychodziło z zachodu i niosło z sobą światło.
Widok tych dwóch w pełni życia, rannych niebezpiecznie i narażonych na zgubę chłopaków, jeżeliby im kto nie dał przytułku – poruszył do głębi starego księdza.
Nazajutrz gdy wysłany szukać obozu pachołek, powrócił prowadząc z sobą Konrada von Landsberg; – a ten zobaczył w jakim stanie byli dwaj chłopcy, uniósł się naprzód na nich gniewem wielkim, potem na towarzysza, brata Ottona, że na szaleństwo to pozwolił, naostatek zakrzyczał wielkim głosem, – iż, choć Gero był jego bratankiem, ale ani dla niego ani dla Hansa nie myśli się w podróży wstrzymywać i tracić czasu, gdy nań w Płocku oczekiwano.
Otto uczynił mu uwagę, że tak przecież wpośród drogi dwóch ziomków porzucić niepodobna, w kraju w którym mogli uledz napaści jakiej bezbronni, albo nawet zemrzeć chorobą i głodem.
– Niech giną, kiedy sami się na to wystawili, – wołał nielitościwy Konrad. – Sprawa zakonna nam powierzona idzie przedewszystkiem…
Tak się to mówiło w pierwszym zapale gniewu, lecz gdy przyszło spełnić groźbę – i sam nieubłagany Konrad wahać się zaczął. Wieźć za sobą dwu rannych, a szczególniej Hansa, który, choć mu ranę opatrzono, dostał gorączki i straciwszy przytomność majaczył – było niepodobieństwem…
Gero lżej ranny, choć na nogę stąpić nie mógł, z biedy na koniuby się wlec był gotów, ale towarzysza Hansa, po rycersku odstąpić nie chciał i oświadczył stryjowi, że los jego dzielić będzie…
Ks. Żegota który rano zbiegł był z grodu do szopy, zobaczyć co się działo z rannemi, przy których kwiatkami sobie włosy przystroiwszy Dzierla siedziała, – przytomny był wrzawliwej scenie między Konradem, Ottonem i Geronem…
W ostatniej chwili, gdy już do stanowczego jakiegoś kroku przyjść miało, Konrad von Landsberg zobaczył starego księdza…
– Ależ to nie może być – ażeby w kraju który się chrześciańskim zowie, rannemu biedakowi odmówiono przytułku! – zawołał.
– Wszędzie go znajdziecie, a szczególniej po klasztorach, w których ochotnie przyjmą chorego i pielęgnować go będą – rzekł ks. Żegota – wszędzie, tylko nie tu u nas!
Wskazał na zamek w górę.
– Jakto! cóżto, poganie go zajmują? – zawołał Konrad.
– Nie – ale pan nasz nie przyjmuje obcego nikogo, nigdy… – odparł ksiądz. – Taki sobie ślub uczynił. Nie ma go nawet na grodzie, a bez niego nie ważyłby się nikt…
Konrad burzyć się zaczął na to.
– Co tam gród! pan! – zawołał – wy jesteście osobą duchowną, wy żadnemu panu nie ulegacie. Wasz pan jest tam gdzie i nasz, w Rzymie! Weźcie go do swego domu… do niego nikt nie ma prawa!
– Mój dom jest na grodzie – odparł ksiądz przestraszony – a gdyby Comes się dowiedział żem ja obcego przyjął, możeby razem z nim wyrzucił…
– Przecie go w domu nie ma…
– Ho! – ho, jest Podżupan! – rzekł ks. Żegota…
Stało się chwilowe milczenie. – Konrad namarszczywszy się, już nie rozprawiając, nie sporząc poszeptał coś Ottonowi, zbliżył się do synowca Gerona, któremu długo coś w ucho kładł, potem sam na koń siadł i Ottonowi a pachołkom dał znać aby toż uczynili. Gdy wszystko było do odjazdu gotowem, dumny Krzyżak podparłszy się w bok, podjechał ku ks. Żegocie.
– Słuchaj, ojcze – rzekł tonem nakazującym – czas u mnie drogi – tracić go na spory i gadaninę nie mogę… Zostawiam tu tych rannych… na łaskę Bożą… Zginą – odprawią za nich nabożeństwo kapłani nasi! ale wy będziecie mieli ich na sumieniu – róbcie sobie z niemi co chcecie – ratujcie, porzućcie, to wasza sprawa. Ja zmuszony jestem zdać się na was.
Mądry Krzyżak mówiąc to czuł bardzo dobrze iż ksiądz nie będzie miał serca rannym dać ginąć.
Jeszcze raz dwaj starsi ku leżącym pod szopą, obrócili się coś szwargocząc, potem Konrad rzucił parę słów Geronowi, i tęgim kłusem wszyscy popędzili do obozu zostawując Gerona i Hansa samych pod dozorem baby i – księdza.
Na chwilę rozpacz ogarnęła ks. Żegotę, załamał ręce, zawołał.
– Jezu miłosierny, ratuj! co ja tu pocznę!…
Chciał uciekać na gród, zrobił krok, i litość go wzięła – zatrzymał się, zwrócił, podszedł do Gerona, który przytomny z nogą obwiązaną siedział, nie straciwszy młodzieńczej jakiejś odwagi i ufności…
Dzierla z nadzwyczajną pilnością czuwała nad Hansem, którego to jakiemiś ziołami, warzonemi w garnuszkach poiła, to go okrywała, to mu coś jak dziecku po cichu nuciła i chudemi rękami znaki jakieś robiła nad nim…
– Nielitościwi ludzie! nielitościwi! – zawołał ksiądz do Gerona – otóż was opuścili…
Ciężki chód koni krzyżackich tętniał coraz się oddalając.
– No – a litościwi się znajdą co nas przytulą! – odparł Gero, spoglądając na niego… – Jużciż w tej szopie otwartej na cztery wiatry porzucić nas byłoby srogiem barbarzyństwem, bo, ja jak ja, ale Hans tu do tygodnia, gdy go chłód nocny obejmie – zginie marnie…
– Szopę chyba oprawić trzeba! – szepnął ksiądz, – bo do zamku ani myśleć… Zrobię co mogę.
Gero ruszył ramionami.
– Ojcze – rzekł śmiało, – ja ufam że wy coś wymyślicie…
Ks. Żegota nie mówiąc nic – głowę potrząsając, chodził i coraz to stawał nad Hansem.
– Dzierla, – odezwał się do baby pół głosem – może on żyć?
Zapytana przybrała minę wyroczni, spojrzała na chorego, przyłożyła mu rękę do czoła, wskazała na grubo obwiązaną nogę, rozpostarła ręce, podniosła je do góry… – westchnęła…
– W dobrej izbie, na posłaniu wygodnem, jakby go noc i dzień nie odstępować – poczęła żywo – czemuby nie miał żyć? Czyto z takich ran ludzie wychodzą? A pamiętacie Dziubę co mu wnętrzności trzeba było wkładać nazad do brzucha, przecie żyw, albo Giełbę co dwa razy nogę miał złamaną, albo Tyrka, któremu kości z boku wyłaziły? A ten młody i śliczny chłopiec ma jeszcze życia tyle! Czemuby nie miał żyć?
Zamyślił się ksiądz.
– Przyjdę wieczorem – szepnął Geronowi – i tak go porzucił.
Na grodzie, gdzie od lat wielu o obcych ani słyszano, ani ich widziano, ciekawość była wielka, gorączkowa. Nad ostrokołami naprzeciw szop wisieli ludzie patrząc czy co nie zobaczą, choć nie ważyli się iść bliżej. Ks. Żegota gdy powrócił, oblężono go pytaniami.
Ale stary pomruczał coś niewyraźnie, opędził się natrętom, i oświadczył podżupanowi Teleszowi, że owi ranni co leżeli pod szopą najdalej nocą opuszczą ją i pojadą w świat, bo tu oni nie mają co robić.
Ze wszystkich ciekawych najciekawsze były na gródku, dwie piękne Halki. Ojciec im zawsze Niemców jak najdziksze zwierzęta malował, mówiono o tym narodzie wiele co budziło pragnienie poznania tego stracha i dziwadła.
Wiedziały dziewczęta że plemię to straszne, odziewało się wytwornie, umiało wiele rzeczy których inni nie zdołali robić… że było przebiegłe, złośliwe a mądre.
Trafia się często że to co zohydzić komu pragniemy, właśnie dziwną w umyśle ludzkim sprzecznością nęci i pociąga.
Dziewczęta strasznie się lękając Niemców, niezmiernie jednak widzieć choć jednego z nich życzyły sobie. Tu właśnie nastręczała się zręczność.
Gdy ksiądz wrócił z pod szopy obie Halki nim doszedł do swojego dworku, drogę mu zastąpiły. Ksiądz Żegota, który na nie patrzał jak rosły i od dzieci prawie je wychowywał, co je uczył pacierzy, modlitw i pieśni, a kochał jak swoje, był dla nich słabym – czyniły z nim co chciały. Dość żeby mu się uśmiechnęły, a szczebiotać poczęły, stary zapomniał o wszystkiem…