Читать книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 4
Tom I
III
ОглавлениеZaprowadziwszy Biskupa do izby gościnnej, w której pacholę czekało dla usługi, widząc że Iwo zaledwie tu wszedłszy na kolana się rzucił i z wielką rzewnością i przejęciem na głos modlić się począł, wyszedł stary Mszczuj samym go zostawując.
O te czasy zwykle na Białej Górze u niego spało wszystko i on sam już odpoczywał, teraz gość którego tu od lat wielu nie widziano trzymał dwór cały na nogach i w niepokoju jakimś.
Na wracającego od izby gościnnej Waligórę czekali domownicy wszyscy, by na zawołanie ich miał. Lecz stary szedł tak jak upojony tem co słyszał, co mówił sam. Szumiało mu w głowie, dzwoniło w uszach, odurzony, oślepły wlókł się nie wiedząc dobrze dokąd idzie…
Światło które z jego komory sypialnej otwartych drzwi od ogniska pobłyskiwało, dopiero go rozbudziło.
Podniósł głowę i postrzegł za progiem stojące córki swe, które się jeszcze nie były pokładły, może dla wielkiej ciekawości tego przybysza w którym się powinowatego domyślały, dobrze nie wiedząc kto był. To samo że ojciec, który nigdy nie przyjmował nikogo, wpuścić go dozwolił i tak długo z nim trwał na rozmowie, świadczyło że mąż był w rodzie swym mocen i wielki.
Słyszały o świątobliwym Biskupie Iwonie dziewczęta, a choć ze świata mało tu dochodziło, tem go były ciekawsze. – Jak sam Mszczuj poza granice ziemi swej nie występował od lat wielu, tak i córki trzymał przy sobie zamknięte. Syna nie miał, owdowiał dawno, były one jedną jego pociechą, ale i troską największą…
Spojrzawszy w izbę swą, zobaczył je obie na progu stojące, w bieli, z wianuszkami na głowach, pół uśmiechnięte, pół nastraszone, a że od ogniska światło padało na nie silne, jakoś mu w niem te dwie promienne dziewicze postacie, jak dwa widma wydały się straszne i drgnął.
Dwie córki Mszczujowe bliźniaczkami były, tak do siebie podobnemi że je nawet we dnie, ojciec własny z trudnością mógł odróżnić. To bliźnięce-podobieństwo nietylko twarze białe, oczy niebieskie, kosy złote, wzrost, ruchy, głosy jednemi czyniło, ale dawało im niby jedną rozpołowioną duszę…
Choćby były zdala od siebie, i nie wiedząc o sobie, dziewczęta myślały jedno, robiły jedno, pragnęły tego samego, smuciły się i śmiały razem… Obejść się też bez siebie nie mogły i nie umiały, a gdy przypadkiem na dłużej rozdzielić się musiały, tęskniły do szaleństwa za sobą. – Zachorowała jedna z nich, musiała słabować druga. – Nie potrzebowały mówić aby się zrozumieć, myślały toż samo. Razem się budziły ze snu, usypiały w jednej chwili… Nie sprzeciwiła się nigdy jedna drugiej.
Mszczuj kochał je równo, a naprawdę miłość dla nich była jakby miłością istoty jednej, podwojonej…
Obie miały lat osiemnaście i zwały się imieniem jednem Halki, z tem tylko że ta co niby starszą była Halki imię nosiła, a druga Hali.
Mszczuj wołał na nie jakby na jedną… szły razem na jego wołanie… Odziewały się też tak, że ich odróżnić było niepodobna, a suknie tylko cieńszą tkaniną różniły się od tych jakie nosiły wiejskie dziewczęta, bo Mszczuj z nienawiści ku Niemcom, nic nie dopuszczał do domu coby obcym było wyrobem. Najprzedniejsza rzecz gdy nie swoja była, gdy się nie zrodziła na swej ziemi, w swoim domu, nie miała u niego łaski. Orężem nawet starym musieli się posługiwać jego ludzie, bo z Niemiec i z za granic przywożonego nie cierpiał, łamać kazał i wyrzucał… Wszelakiego też rzemieślnika miał w swoich osadach około Białej Góry i nosiły one nazwiska od rzemiosł, któremi się ludzie w nich zajmowali.
Żaden przekupień, których naówczas już i z Niemiec i ze Włoch włóczyło się mnóstwo po kraju, na ziemię jego stąpić się nie ważył. Wprawdzie wymykali się ludziska na sąsiednie targi pokryjomu czasem, aby sobie coś zagranicznego kupić, lecz musieli się z tem kryć, gdyż Mszczuj surowo za to karał…
Jednemu księdzu do mszy świętej wolno było kazać wina przywieść z Krakowa, ale uparty Mszczuj zasłyszawszy że w Czechach dla wina do świętej ofiary, Kneziowie winnice zaprowadzili, u siebie też od Benedyktynów z Tyńca latorośle przywiózłszy, kazał sadzić wino, które, choć marzło i nie dojrzewało, wyrzec się go nie chciał.
Tak było ze wszystkiem u niego…
Zobaczywszy dwie swe Halki na progu, Mszczuj stanął i długo patrzał na nie.
– Czegóż wy tu stoicie jeszcze! – zapytał głos swój łagodząc dla dzieci – wszak to pierwsze kury piały?
Halki spojrzały na się, oczyma się porozumiewając i – nie dały odpowiedzi.
– Spać idźcie – dodał Waligóra – a wstawajcie mi do dnia, aby gościowi, bratu memu, Biskupowi Iwonowi dopilnować polewki. Pobłogosławi was mąż święty, gdy mu się pokłonicie. Chcę byście i na mszy jego były, o czem księdzu Żegocie dać znać…
To mówiąc zamyślił się Mszczuj i poprawił.
– Niechno Żegota, jeźli nie śpi przyjdzie do mnie…
Na pożegnanie obie Halki pocałował w główki, i znikły mu biegnąc jak spłoszone ptaszki. Choć późna była godzina księdza Żegoty niedaleko pono szukać musiało być potrzeba, bo ledwie dziewczęta odeszły, mały człeczek, chuderlawy z krótko na głowie postrzyżonym włosem, w ciemnej nie zbyt długiej sukni, szerokim pasem podpasanej w progu się pokazał.
Blady był, przestraszony widocznie, a ręce miał rozpaczliwie załamane gdy wchodził.
Spojrzawszy nań Mszczuj, nie zrozumiał co mu było.
– A co, ojcze Żegoto – rzekł, – doczekaliśmy się Biskupa na Białej Górze…
– A! miłościwy panie! – odparł ksiądz, – czegom się bał tegom się nie ubał… Słyszałem o ks. Iwonie! wiem! srogi jest! Wszyscy teraz Biskupi wzięli na się aby z nas mnichów porobić! Zabraniają żon… nie godzi się nam już rodziny mieć. Wiem, wiem – mówił prędko i niespokojnie, – powiadają że to rozkaz z Rzymu, że pod klątwą żony powypędzać kazano… Gdzie to kto słyszał? U nas tego nie było nigdy!
Przysłał, słyszę, Papież rzymskich Legatów i przeprowadzili wszędzie co kazał. – W Pradze tylko w Czechach księża się oparli że mało w kościele do krwi rozlewu nie przyszło, a u nas, o u nas już…
Spuścił głowę…
– No, widzisz – odparł łagodnie Mszczuj – jam ci to dawno prorokował że ci się z twoją rozdzielić trzeba… Co teraz poczniesz…
Ksiądz Żegota rękami począł trzeć czoło…
– A długo on tu zabawi? – szepnął cicho…
– Nie wiem – rzekł Waligóra – ale czy, dłużej czy krócej przecież mu się stawić musisz, a spyta cię, kłamać nie możesz, a nakaże ci, nieposłuszeństwa nie ścierpi.
Ksiądz jęknął.
– Wasza Miłość wyrzucicie mnie – westchnął – co robić! Żonki, co mi zawierzyła ja nie porzucę, kawałek ziemi wezmę od Miłości Waszej i kmieciem będę, gdy mnie od ołtarza odpędzą…
Zapłakał ksiądz Żegota i ręce podniósł ku niebu.
– Nigdy u nas to jeszcze nie było, aby księżom się żenić zakazywano… Cóżeśmy winni my cośmy dawniej żony pobrali?
Wszystko to poszło z mnichów, co swoich żon nie mając, wszeteczni są, a na ich wzór i nam teraz już zabroniono.
Łkał i popłakiwał księżyna…
– Chyba mi się nie pokazywać Biskupowi – dodał, – bo pierwsze pytanie będzie – masz żonę? powiem – mam. Każe iść precz…
Oczy zwrócił na Waligórę, który w ogień patrzał.
– Miłościwy panie mój – jęknął – a wyż mnie ubożuchnego sługi swego nie zechcecie bronić?
– Cóżby wam pomogła obrona moja? – spytał Waligóra. – Nie moja rzecz kościelne sprawy wasze… Hetmanowi nic do kleryka, a Biskupowi do żołnierzy… Tyle wiem, mój ojcze, że was nie opuszczę i głodem mrzeć wam nie dam, o reszcie musicie myśleć sami, bo ja się na tem nie znam.
Tchnął i sapnął biorąc się za głowę Waligóra… – Hm – dodał, – za młodu bywałem to ja w Rzymie, księżych żon tam nie widziałem nigdzie, ale… różnie bywało!! gadano wszelako! Musicie słuchać rozkazania, ojcze, czasy się zmieniają…
Ks. Żegota westchnął znowu ciężko, łzy mu płynęły tak obfite że ich nie nastarczył ocierać rękami obiema. Niepewien był czy ma uciekać od Biskupa, stawić mu się i do nóg paść, prosić o miłosierdzie, czy też – co mu się zdało najbezpieczniejszem uciekać – i skryć się.
Schwycił za rękę Waligórę księżyna biedny i stękając ciągle całował ją długo, prosząc o miłosierdzie, choć słowa nie mówił, zakręcił się potem po izbie, jakby chciał coś rzec, ale spojrzawszy na chmurnego gospodarza, odpadła ochota i odwaga, – wyszedł mrucząc i znikł w ciemnościach.
Mszczuj co miał zaraz ledz na posłanie, u ognia stanąwszy jak wmurowany, nie widząc chłopaka który czekał – pozostał długo w zadumie głębokiej…
Wstrząsnęło nim całym to przybycie brata Biskupa od lat tylu niewidzianego i zbliżenie się choć słowy do tego świata, od którego przez lat tyle głos żaden doń nie dochodził.
Nazajutrz do dnia zamkowa kaplica, która za kościół parafialny okolicy Białej Góry służyła, przygotowaną była na przyjęcie Pasterza. Był to budyneczek nieopodal od mieszkalnego dworu, nie zbyt obszerny, bo wszystkie dawne kościoły u nas w początku niewielkie były. W przybytku mieścili się zwykle duchowni i dostojni, a lud stał u kruchty i przede drzwiami. Z drzewa pobudowany, nie odznaczał się niczem prawie oprócz tego że nad czołem miał rodzaj wieżyczki nizkiej z krzyżem, w której wisiał dzwonek wołający na modlitwę… Zakrystya była do boku przypartą osobną izbą, sam zaś przybytek, drewnianą galeryjką nizką przepołowiony, zawierał jeden ołtarz od ściany odstawiony, okryty obrusami białemi szytemi wzorzysto, a na nim krzyż czarny i świeczniki.
Dwie chorągwie, kształtu Radwanowego przytwierdzone z obu stron do galeryi, świeczniki z rogów jelenich przy ścianach, stanowiły całą ozdobę wiejskiego kościołka. Przez parę okien zamykanych okienniczkami, wlatywały i wylatywały szczebiocąc wróble, które zdawały się tu jak w domu. Dwie Halki, które się bardzo cieszyły z przybycia Biskupa i z nabożeństwa któremu przytomne być miały, od świtu już biegały około tego domku Bożego, do którego drogę wysypać kazały zielonym kosaćcem, a u drzwi zawiesić zielone gałęzie…
Staruszek w długiej sukni czarnej, daleki jakiś powinowaty księdza Żegoty, człek pobożny, któremu nauki zabrakło tylko, aby mógł księdzem zostać jak sobie dusznie życzył, miał w opiece zakrystyę zdawna i pomagał proboszczowi przy kościele. Nosił on opończę kleszą i miał się niemal za duchownego.
On tu z dziewczętami wszystko zawczasu przysposobił, aby gdy Biskup wstanie znalazł do mszy świętej pogotowiu co potrzeba… Księdza Żegoty cale widać nie było. Z narady z Dobruchem, bo tak starego klechę zwano – wypadło ażeby proboszcz chorym był i nie pokazywał się, unikając zapytań na któreby odpowiedzieć nie mógł nie potępiając się.
Wcześniej niżeli się go spodziewano, ks. Iwo wyszedł z książką w ręku, na której modląc się i nie patrząc co się w koło niego działo, poprzedzany przez pacholę dane mu do usługi, wprost udał się do kościoła. U drzwi czekały nań w bieli poubierane dziewczątka, które z bijącem sercem patrzały na zbliżającego się i gdy już podchodził ku nim, z pochylonemi główkami przyklękły, prawie mu zatamowawszy drogę.
Biskup zobaczył je dopiero, gdy już był u drzwi samych, podniósł oczy i z uśmiechem dobrotliwym, począł się im przypatrywać ciekawie… Dwie te postacie tak bardzo do siebie podobne, taką młodością i niewinnością a prostotą jakąś wiejską nacechowane – wzbudziły w nim uczucie dziwne… Podniósł rękę złożoną do błogosławieństwa, lecz spytał wprzódy.
– Dzieci moje… wszakci Mszczujowe jesteście?? Tak?
Dziewczęta nie śmiejąc odpowiedzieć uśmiechnęły mu się wdzięcznie, obie jednym oblewając rumieńcem.
– Niech was Bóg błogosławi! Niech błogosławi! aniołki moje, a zachowa tak czystemi jak jesteście!!
I począł żegnać je krzyżem świętym, gdy one połę jego rokiety ująwszy całowały ją.
Waligóra postrzegłszy że ks. Iwo poszedł do kaplicy już za nim podążał… Z innych budynków co było wiernego ludu, sunęło się co prędzej, bo w tejże chwili Dobruch posłał chłopię do dzwonka, i głos słaby kowanej kampany, brzmiał już po grodzie jakby w święty dzień niedzielny.
Biskup w progu znowu zacząwszy się modlić, wprost szedł do ołtarza. Zdziwiło go to może iż księdza u drzwi nie znalazł, jak być było powinno. Poszedł się pomodlić chwilę u ołtarza, na którym świece żółte woskowe już były zapalone, a zobaczywszy Dobrucha w sukni kleszej u zakrystyi klęczącego – wnet i sam wstawszy skierował się do niego.
Po ucałowaniu ręki Biskup zapytał.
– Coś ty za jeden, bracie mój? Gdzie proboszcz…?
– Chory – wybąknął Dobruch; a jam sługa kościelny…
– Chory? – powtórzył Biskup, niby sobie coś przypominając. – Chory?
Dobruch zaledwie dosłyszanym głosem potwierdził to spuszczając głowę…
Ks. Iwo zadumał się, stał trochę w niepewności jakiejś i głośno się zacząwszy modlić, począł ubierać do mszy świętej. Uboga zakrystya nie mogła mu dostarczyć takich szat w jakich zwykł był zbliżać się do ołtarza. U Mszczuja i kościół nawet musiał obchodzić się domowemi wyrobami. – Kielich był srebrny ale z prosta ukuty, patena takaż, ornat szyty przez dzieci w jaskrawe kwiaty na wełnianej tkaninie…
Dobruch sam szedł służyć Biskupowi… Nie zdawała się ta prostota i pozorne ubóstwo czynić wrażenia na pobożnym panu, który wszystko co miał na chwałę Bożą obracał. Mszę świętą odprawił tak zatopiony w Bogu, w takiem jakiemś uniesieniu iż nie widział nic co się działo na ziemi; pobożność zaś ta tak była przejmującą wszystkich, tak przenikającą serca iż Dobruch się spłakał przy mszy, dziewczęta wyszły z niej jakby powróciły z innego świata. Sam Mszczuj poczuł się zmienionym i zmiękłym…
Co mogło tak podziałać na przytomnych, niktby powiedzieć nie umiał. Biskup czytał mszę świętą głosem cichym, nie śpiewał pieśni, nie kazał językiem zrozumiałym, – szepcząc odmówił modlitwy – coś przecie w jego postawie, ruchach, wejrzeniu było takiego, że ilekroć się zwrócił do ludu, uginały się głowy trwożliwie, padali wszyscy na twarze i uczucie jakieś straszne a błogie przejmowało ich dreszczem…
A gdy w końcu mszy podniósł rękę do błogosławieństwa, Mszczuj stary miał łzy na powiekach…
Milczenie uroczyste w czasie nabożeństwa, ledwie świergot wróbli przerywał.
Jesienny poranek mglisty i pochmurny dotąd, nagle w końcu mszy się wypogodził, obłoki białe roztwarły i jasne zaświeciło słońce. U drzwi kościelnych na modlącego się Biskupa czekał Mszczuj z córkami swemi, które popłakawszy się przy mszy, teraz jak ptaszyny już wesołe były i rozpowiadały ojcu jak ich ks. Iwo błogosławił…
Wkrótce wyszedł i on rozweselony też na duchu, z czołem pogodnem, witając brata…
– Ubogo u was w Bożym domu, – odezwał się, – lecz Bóg nie potrzebuje srebra ni złota tylko serc… Gorzej bracie że wam proboszcz chorzeje i do służby nie ma nikogo? Cóż? pewnie stary jest? Trzebaby mu pomocnika młodszego?
Mszczuj zamilkł nie chcąc odpowiadać. – Biskup zwrócił się do dziewcząt, które szły za niemi i pochwalił je iż modliły się pięknie, a dziwić począł iż tak były podobne do siebie. To je rozradowało, bo dumne były i szczęśliwe z tego cudu co je przybrał w jedno ciało… a dał im serce jedno.
Znowu weszli oba do tej izby w której Waligóra przyjmował brata wczoraj – a tu już zastawiony był ranny posiłek na stole i polewka gorąca w misach czekała.
Dziewczęta doprowadziwszy gościa do progu, cofnęły się. Zostali sami. Mszczuj posługiwał Biskupowi, który po wczorajszym poście wcale się nie czuł ani osłabionym ni głodnym.
Inna troska go zajmowała.
– Myślałeś com ci mówił wczoraj? – zapytał ks. Iwo. – Ja, nie mogąc więcej, modliłem się aby cię Duch święty natchnął…
Spojrzał nań, na twarzy Waligóry, wczoraj jeszcze jakby burzą wewnętrzną miotanej i niespokojnej, dziś widać było niepewność, zwątpienie, słowem jednem, wahanie się, które wróżyło że się opierać nie powinien.
Poznał to Biskup łacno…
– Otwartym bądź ze mną, – rzekł, – choćbym cię siłą i powagą mojego starszeństwa pociągnąć mógł za sobą i skłonić do posłuszeństwa, nie chcę cię mieć nieprzekonanego idącego mimo swej woli, – chcę abyś i ty pragnął tego co ja…
– Jedno powiem ci – odezwał się Mszczuj, – co wam po mnie!! Znaliście mnie niegdyś silnym onym Waligórą, który i na ludzi i na góry porwać się był gotów – dziś ja jestem inny. Długi ten spoczynek mnie złamał i osłabił, we własną siłę wiary nie mam, aniby się jeden człowiek oprzeć potrafił temu co może napisano w niebiesiech…
Tak jak to nasze królestwo niegdyś wielkie rozleciało się na kawały i ginąć może, tak może i Odrowążom przeznaczono paść, a Jaksom się ich łupem żywić.
I na to patrz, że jam dziś ślepy, ludzi waszych nie znam, nawet tych którym blizkim byłem… Nie wiem co się stało z Leszkiem który rycerzem był dzielnym pod Zawichostem, a książęciem być nie umiał… Mógłżem ja to przewidzieć i odgadnąć Iwonie mój, że urośniesz na tego wielkiego Pasterza, który stać będzie na świeczniku?? Tak samo dziś nie wiem co się stało z temi których małemi znałem, czy wyrośli czy skarleli??
Na cóż się wam zdam taki ślepy i tak słaby??
– O bracie mój – ozwał się Biskup – niedługo ci uczyć się będzie potrzeba! Oczy masz wypoczęte, zobaczysz łacniej to na co my patrzając ciągle, obywszy się, już nie wiele postrzegamy…
Odrowążom wodza potrzeba świeckiego, czynnego, tak jak ja im jestem i będę duchownym. Mnie nie na wszystko patrzeć się godzi, nie o wszystkiem wiedzieć, nie wszędzie wnijść, nie zawsze być surowym gdzie potrzeba.
Ja modlić się tylko umiem, przeczuć i zawołać gdy czuję niebezpieczeństwo…
Mówiłeś wczora o królestwie rozerwanem iż mu biada, jać powiem toż samo o rodzie, który gdy głowy nie ma, a spojny nie jest, przepada… Jesteśmy jako trzoda co się wilkom obroni gdy stanie kołem zwartem, a gdy się rozsypie, rozchwycą je.
Ale nie o ród nasz sam idzie mi, bracie, boć w mocy Bożej podnieść go i obalić, idzie mi o królestwo to aby gorzej rozerwanem nie było i straconem dla tej chwały Pana Niebieskiego, na którą ono pracować miało, słowa jego przyjmując do duszy i mogąc je w życie wprowadzić.
Zginiem my, padnie z nami kraj w moc barbarzyństwa i na pastwę ludzkich złości…
– A jaż jak się wam zdam do tak wielkiej sprawy, człek tak mały? – zapytał Mszczuj. – Anim Goworka, ani Mikołaja Wojewody nie dorósł, ani Krystyna z Ostrowa o którego losie doszły mnie wieści… Wiesz jak oni wszyscy skończyli! Goworek na wygnanie musiał iść dobrowolnie, drugiego się matka Leszkowa zaparła i musiał się oddać Mieszkowi, służyć mu całemu życiu kłam zadając…
Krystyna wreście Konrad oślepić, uwięzić i zabić kazał za to że mu służył i kraju bronił…
– Tak jest – przerwał Biskup z zapałem – aleć to cnót wielkich działem jest na tej ziemi że one cierpieć muszą za innych i to ich tryumfem że męczeństwem kończą… Ty się zaś złego końca nie masz co lękać, bo silną podporę mieć będziesz we mnie. – Ja zaś, Bogu najwyższemu niech będą dzięki, siłę mam jaką on mi dał na chwałę swą i pożyć się nie dam łacno. Za mną i ze mną pójdą Biskupi wszyscy, i ojciec nasz gnieźnieński i całe wojsko nasze duchowne i cała potęga klasztorna…
– Więc pocóż ja? – zapytał Mszczuj.
– Ażebyś mi był prawicą – zawołał Biskup – ręką w którąbym ja wierzył jak we własną!
Waligóra zamilkł głowę spuściwszy.
– Mów, bracie miły, jako stoicie? co czynić mamy? – rzekł z cicha, już jakby na pół zwyciężony.
– Mamże ci ja opowiadać całe dzieje nasze, których byłeś w części świadkiem po śmierci Kaźmierzowej? – począł Biskup.
– Tak jest, mów wszystko – bo nie wiem nic – potwierdził Mszczuj. – Wszakci nie dziesięć lat już żyję na tej pustyni, a co tu do mnie dochodziło, często tak w ustach ludzkich skrzywiło się żem nie wiedział ani zkąd szło ani dokąd! Na puszczy głosy giną…
Biskup zlekka poruszył ramionami.
– Chciałeś sam o wszystkiem zapomnieć i dlatego ci już dziś powtarzać trzeba nawet to o czem wiedziałeś.
Mszczuj na ręku oparty gotował się w milczeniu do słuchania…, a Iwo zwolna rozpoczął opowiadanie.
– Wiesz dobrze, jako się z dopuszczenia Bożego zmarło Sprawiedliwemu. – Kto był sprawcą tej nagłej śmierci dobrego króla, niewiasta niepoczciwa, wróg, zdrajca, czy sama prawica Boża zesłała tę śmierć, która czasem gdy chce uratować, karze – nie nam sądzić.
Po Kaźmierzu zostały pisklęta… i wdowa, dobra pani ale słaba niewiasta, której z kolei każdy wmówić mógł co chciał, która ze strachu o dzieci i o siebie chwytała się z kolei i Goworka i Mikołaja, a gotową była zawierzyć Mieszkowi staremu, choć znała jakim był dla męża jej, i jak panowania pragnął.
Ledwie Kaźmierz oczy zamknął, już się zbiegło do Krakowa co żyło książąt dobijając o spuściznę po nim, choć dzieci zostały… Znali wszyscy Helenę że ją łatwo dobremi słowy ująć i podejść było można. – Ślązcy książęta i Mieszko chcieli Kraków królowę państwa zagarnąć i byliby potomstwo Kaźmierzowe wygnali ze wdową, gdyby mój poprzednik na stolicy biskupiej nie stanął murem przy sierotach i przy prawie krwi przeciwko prawu wyborów, które państwo na łup fantazyom możnych rzucało…
Mieszko stary – jako całe życie tak i teraz nie ustąpił. Pamiętasz to przecie że się krwawo musiała sprawa rozstrzygać pod Mozgawą u Jędrzejowa, gdzie się swoi ze swemi wściekle rzezali, a Mieszko syna postradawszy ledwie z życiem uszedł, ocalony przez żołnierza, który byłby go przebił, gdyby hełmu nie zdjął i twarzy mu nie pokazał… Nie pożywszy orężem Mieszko starał się Kraków opanować zdradą i do Heleny udał się opiekunem tylko Leszka być chcąc… Słaba niewiasta usłuchała go, poszła na dobrowolne wygnanie z dziećmi do Sandomierza na Pieprzową górę…
Mieszko zawładnąwszy Krakowem rządy począł po swojemu sprawować; wygnano go wprędce, lecz raz jeszcze Helenę uwiódł słowy słodkiemi i gdyby nie śmierć, jużby krew Kaźmierzowa nie siedziała na stolicy… Nam zaś tej krwi Sprawiedliwego potrzeba a nie potomstwa Mieszkowego, bo ze krwią cnota przechodzi i chciwość panowania, która nie baczy na nic.
I to pomnisz jako Laskonogiego, wzięto do Krakowa, – za zezwoleniem Leszka, który panować się nie kwapił. W Laskonogim choć dobrym, łagodnym i pobożnym, krew ojcowska grała, – chciał panować sam i nad ludem i nad nami, którzy władzę naszą mamy od Boga. Potrzeba było usunąć go, aby Leszka, prawowitego pana przywrócić…
Zwycięztwo pod Zawichostem sprawiło, że Krakowianie Każmierzowego syna przypomnieli, a Laskonogi mu ustąpił…
Zda się tedy wszystko szczęśliwie skończone – westchnął Iwo – aliści to dopiero początek…
Czuwaliśmy i czuwamy, a przecież nie możemy rzec, abyśmy pewni byli iż siebie i państwo to ocalemy… Pobożni książęta, zazdrośni są władzy naszej i ciągle na nią nastają. Chce się im panować samym, co znaczy że bez Boga i prawa rządzić pragną… Ze krwi Mieszkowej jeźli Laskonogi nam już nie grozi, straszniejszy jeszcze bo popędliwszy i śmielszy Odonicz Plwacz, choć pełną garścią sypie kościołowi nadania, ale chce mu być panem… Tak samo ślązcy książęta, choć pobożni są słowy i życie trawią na postach i modlitwach, z kościołem się zadzierają… Nielepszy wreście nawet syn Kaźmierzów Konrad Mazowiecki, gwałtowny, chciwy panowania i niepohamowany gdy do celu idzie. Naostatek syn Mszczuja, Światopełk Pomorski, głowa Jaksów rodu, nietylko wybić się chce podległości panu, swemu, ale czyha na obalenie go…
Przeciw nim, jawnym i tajemnym nieprzyjaciołom, przeciw Rusi, – Leszek słabym jest, choć naszą siłę ma i mieć będzie za sobą…
Knują się spiski, które my – ja, mój bracie, więcej przeczuwam i przewiduję niż o nich wiem…
Odonicz wziął siostrę Światopełkową za to aby mu służył, razem idą oba… Ślązcy książęta są z nami, ale jak długo wytrwają gdy im zaświeci nadzieja pochwycenia Krakowa??
Biskup zamilkł głową potrząsając.
– Biada! biada królestwu temu – dodał, – jeżeli albo niespokojna krew Mieszkowa, lub ten co krwi już zakosztował Konrad – albo nawet zniemczałe Ślązaki dostaną się na naszą stolicę… biada królestwu temu, bo zamiast być rządzone przez świeckiego książęcia, z pomocą i na współ z duchownemi, co go od tyranii wstrzymywać, od bezprawia ostrzegać będą – padnie w więzy jednego człeka władzy chciwego, co pszczoły wybijać będzie aby miód garnął. – Pójdzie w niewolę duchowieństwo, a z niem prawo Boże, miłosierdzie i straż przykazań świętych…
Walka to jest, bracie mój – nie o kawałki ziemi, nie o panowanie tego lub owego książęcia, ale znaczniejsza daleko, daleko przeważniejsza o wszelakie prawo człowiecze. Mali to państwo być osądzone jako trzoda bydła, łaską i niełaską albo prawem Chrystusowych dzieci…?
Waligóra słuchał.
– Bracie mój – odparł cicho, – mówię z tobą jako na spowiedzi, odkrywając ci duszę moją. – Nie sroż się na mnie. Walka to jest więc, jak mówisz sam, o to kto panować będzie – książęta czy Biskupi?
– Nie zapieram! – zawołał Iwo powstając, – lecz przypatrzże się światu i powiedz mi co lepszego, czy sługi Boże panami waszemi, czy sługi namiętności własnych??
– A między wami, bracie – rzekł Mszczuj, – azali nie ma też sług namiętności – nie mali dumnych i władzy chciwych…?
– Tak ci jest, są między nami tacy, bośmy ludźmi – rzekł Iwo – lecz nas trzyma krzyż na piersiach, strach Boga, przysięga, kapłaństwo nasze. Zapomni się jeden nie wszyscy – świeccy panowie upajają się potęgą swoją, gdy jej granic nie czują. My granicą dla nich, stróżem i stróżami prawa…
Waligóra nie odpowiedział nic – a Iwo dodał po chwili.
– Panowanie Rzymu nie jest dla nas niebezpieczeństwem a jest opieką.
Tak, bracie mój, Leszka wszelkiemi siłami podpierać potrzeba, bo ten nie opiera się nam i widzi że z nami tylko bezpiecznym jest, gdy inni nami się posługują aby później znękać nas i w poddaństwo obrócić…
To mówiąc nad schyloną głową starego Waligóry, Biskup w powietrzu ręką drżącą krzyż zakreślił.
– Wstań, – rzekł – i idź – błogosławię ci. – Rzuć wszystko a towarzysz mi, zobaczysz oczyma własnemi jako byłeś potrzebnym… Z dawnych czasów znasz pewnie niektóre książęta, poznasz innych; zobaczysz jakim się stał ten Leszek nasz, którego my wychowaliśmy.
Waligóra powstał posłuszny rozkazaniu, lecz w męzkich oczach łzy mu się zakręciły…
– A dzieci moje? – wyjąknął po cichu.
– Cóż dzieciom twym na tym gródku zamkowym zagraża? – odezwał się Biskup, – jedna chyba tęsknota za tobą. Nie będziesz przecie tak zaprzątniętym sprawami naszemi ażebyś do domu zaglądać nie mógł. Stara niewiasta ochmistrzyni zostanie z niemi, służba wierna…
– A! bracie – matki nie mają, a ojca nic im nie zastąpi – westchnął Waligóra.
– Dla czegóż byś córek nie miał z sobą wziąć do Krakowa? – zapytał Biskup.
Słysząc to wstrząsł się Mszczuj.
– Niech Bóg uchowa! do miasta je brać – na ludzkie wejrzenia narażać! Nie – nie!
– Pobożne są, – rzekł Iwo z cicha, – gdzież większe szczęście i spokój dla nich jeźli nie w klasztorze? Gdybyś chciał, czemuby nie miały z księżniczką Adelajdą siostrą pana naszego, mieszkać w Sandomierzu?
– Nie – odparł Mszczuj – nadto do swobody nawykły.
– Przecież, co myślisz na przyszłość dla nich?
– Sam nie wiem, – westchnął ciężko Waligóra. – Skarb to mój jedyny z którym mi się rozstać będzie trudno, który podzielić nie wiem jak… Pan Bóg mnie nim ubłogosławił i pokarał, bo są jak bliźniaki przywiązane do siebie, tak że żyćby rozdzielone nie mogły i trzebaby chyba dla nich na mężów dwu braci jak one z jednego ojca zrodzonych, coby się rozłączać nie chcieli.
– Któż wie! – szepnął Iwo, azali to właśnie znakiem nie jest, że one dla tego Oblubieńca niebieskiego są przeznaczone, którego serce starczy dla milionów…
Mszczuj nie odpowiedział nic.
Pomimo troski o córki był już tak pod władzą Biskupa, iż mu się opierać nie śmiał.
– Idź teraz – odezwał się Iwo – urządź sprawy swe domowe, zdaj rządy, opatrz gródek – abyś mi, w imię Boże mógł towarzyszyć… Zabieram cię z sobą.
Waligóra i przeciw temu rozkazowi nie śmiał słowa rzec, skłonił głowę i wyszedł, a Biskup korzystając z chwili, leżącą na stole księgę otworzył i spokojnie modlić się zaczął.
A że na modlitwie czas mu zwykł był upływać tak prędko iż nigdy się z nim policzyć nie mógł, choć Waligóra zabawił długo, nie opatrzył się Iwo, gdy go ujrzał z powrotem wchodzącego do izby.
Gdy nań oczy obrócił zaledwie poznał w nim, widzianego przed chwilą. Waligóra zmuszony do podróży, musiał zmienić odzież, przywdziać zbroję dawno już nienoszoną, i jakby po latach wielu zadomowienia znowu do młodszych, zabytych obyczajów powrócić…
Lecz jakże Iwonowi nawykłemu do nowych rycerskich zbroi, oręża i stroju wydał się dzikim i dziwnym… Wszystko co na sobie miał niezgrabne, ciężkie, miało cechę prastarą, i w oczach ludzi na dworze Leszka i innych książąt czyniłoby śmiesznym Mszczuja…
Skórzany pancerz z zardzewiałemi łuskami, chodaki grube powiązane powrozami prostemi, odzież ze skór wyprawnych w domu, sukno z krosien własnych niebarwione, – kołpak który w ręku trzymał z obręczami żelaznemi. – Biskupowi nawykłemu do rycerstwa włoskiego, do dworaków Cesarskich, do świetnych strojów ślązkich panów – wydawały się niegodnemi potomka Odrowążów.
– Najmilszy bracie, – zawołał widząc wchodzącego – Bóg widzi że do sukni i marnego przepychu nie przywiązuję wagi, która grzechemby była, – lecz, nie potrzeba byś oczy ludzkie zbyt ściągał na siebie, a w tem ubraniu i uzbrojeniu… głupi palcami wytykać i śmiać się z ciebie będą.
– Toć by najmniejszem było – odparł Waligóra, – bo mi ich śmiech równie jak poklask obojętny – gorsza to iż W. Miłości wstyd bym uczynił mojem ubóstwem wiejskiem…
Lecz, wszystko co do nas z Niemiec przywożą – dodał – obrzydłe mi i obmierzłe, przeto i zbroi nowych nie mam i nad stare nasze domowe mieć nie chcę.
Iwo się uśmiechnął.
– Więcby ci ze Włoch lub dalszego jakiego kraju chyba ich sprowadzić – rzekł, – a tymczasem choć opończę weźcie abyście jechać zemną mogli… Odrowąż musi rodowi swojemu możnemu, dopóki w świecie jest, postawą odpowiadać. Świecić nie trzeba i śmieszyć nie można. Cesław i Jacek kochani moje grube suknie noszą, ale ci z Bogiem nie ze światem obcują, a tobie przypada ciężka część, z ludźmi sprawa.
Waligóra stał ku oknu patrzając.
– A! gdybyście mnie nie wyciągali ztąd! – westchnął.
– Bogu nie mnie służyć będziecie – odparł Biskup – bo różne są drogi i powołania, a i w klasztorze i na świecie Mu jednemu służyć trzeba. Nie dla siebie biorę cię, ale dla Pana…
Waligórze głowa na piersi opadła, zawahał się i wyszedł krokiem powolnym.
Słońce już się było pochyliło ku zachodowi, gdy z gródka na Białej Górze, wyruszył Iwo a za nim ciągnął, zwracając głowę ku domostwu, u którego słupów stojąc dwie Halki płakały, stary Mszczuj otulony ciemną opończą… Jechał jakby jeniec w niewolę wzięty, sercem się odwracając ku spokojnej siedzibie swej, w której lat tyle przebył wśród ciszy – powracając znowu do walki, którą miał za skończoną, do ludzi, których się był wyrzekł, do pracy od której odwyknął.
– Bogu na chwałę! – mówił w sercu swem stary…