Читать книгу Ostatnia wdowa - Karin Slaughter - Страница 7

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

NIEDZIELA, 4 SIERPNIA, GODZINA 13:33

Will Trent oderwał dłoń od kosiarki, by otrzeć pot zalewający mu oczy. Ta czynność wiązała się z pewnymi komplikacjami. Najpierw musiał strzepnąć pot z dłoni. Potem wytrzeć palce w wewnętrzną stronę koszuli, by pozbyć się brudu. I dopiero wtedy mógł kolistym ruchem zaciśniętej pięści usunąć słone krople zebrane nad brwiami. Wykorzystując chwilową poprawę widoczności, zerknął na zegarek. Godzina 13:33.

Jaki idiota kosiłby półtora hektara pofałdowanej ziemi wczesnym sierpniowym popołudniem? Chyba tylko taki, który spędził ranek w łóżku ze swoją dziewczyną. I chociaż przyjemniej być nie mogło, Will naprawdę żałował, że nie może cofnąć się w czasie i wyjaśnić Willowi z Przeszłości, jak cholernie nieszczęśliwy będzie Will w Przyszłości.

Skręcił, ustawiając kosiarkę pod kątem, by pokonać zagłębienie terenu. Trafił nogą w norę susła. Chmara komarów latała mu przed oczami. Słońce paliło kark. Miał wrażenie, jakby ktoś smagał go biczem. Jedynym powodem, dla którego miał jeszcze jądra, było to, że warstwa ziemi, ściętej trawy i potu przykleiły mu je do ciała.

Przy kolejnym nawrocie zerknął na dom. Nie mógł się nadziwić jego ogromowi. Z dwuspadowego dachu wręcz kapały pieniądze. Dom uosabiał książkę o designie, którą pożyczyła mu Bella. Witraże na klatce schodowej były dziełem Louisa Comforta Tiffany’ego. Misterne gzymsy wykonali rzemieślnicy sprowadzeni z Włoch. Dębowe parkiety mozaikowe. Kasetony na sufitach. Fontanna we wnętrzu. Wyłożona mahoniem biblioteka ze starym księgozbiorem. Drewno cedrowe w każdej garderobie. Krzykliwe żyrandole pokryte prawdziwym złotem. Toaleta w piwnicy dla służby, pamiętająca czasy Jima Crowa. W spiżarni za ukrytą płyciną mieścił się nawet sejf wielkości człowieka, gdzie trzymano rodzinne srebra.

Za każdym razem, gdy Will wjeżdżał na podjazd, czuł się jak Jethro Bodine z „Bogatych biedaków”.

Stęknął, przedzierając się przez kępę kociego pazura, wyższą od każdego prawdziwego kota.

Kiedy Will poznał Sarę, szybko zorientował się, że jest zamożna. Nie dlatego, że zachowywała się inaczej czy mówiła inaczej, ale jako detektyw był wytrawnym obserwatorem. Po pierwsze, zajmowała penthouse w luksusowym budynku. Po drugie, jeździła bmw. Po trzecie, była lekarką, więc umiejętności śledcze Willa nie były konieczne, by się domyślić, że ma w banku pieniądze.

W tym miejscu sprawy się komplikowały. Sara powiedziała Willowi, że jej ojciec był hydraulikiem. To prawda. Nie dodała jednak, że Eddie Linton jednocześnie inwestował w nieruchomości i że wciągnął ją w rodzinny biznes; i że zarobiła mnóstwo pieniędzy na wynajmowaniu i sprzedaży domów; i że spłaciła pożyczkę wziętą na studia medyczne; poza tym przed przeprowadzką do Atlanty sprzedała swoją praktykę pediatryczną w hrabstwie Grant; na dodatek dostała jeszcze pieniądze z polisy na życie swojego zmarłego męża i rentę po nim, a jako wdowa po oficerze policji była zwolniona z płacenia podatków stanowych, zatem w kwestiach finansowych wyprzedzała Willa o lata świetlne.

Co niespecjalnie mu przeszkadzało.

Miał osiemnaście lat, gdy pierwszy raz ktoś włożył mu pieniądze do kieszeni. Na bilet autobusowy do schroniska dla bezdomnych, ponieważ jako pełnoletni wyrósł z systemu opieki zastępczej nad dziećmi. Zakwalifikował się do otrzymania stypendium na studia w college’u. Skończył, pracując dla tego samego stanu, który go wychował. Jako policjant przywykł do tego, że jest zarówno najbiedniejszym facetem w towarzystwie, jak i tym, który ma największe szanse na postrzał w głowę w trakcie wykonywania pracy.

Dlatego zadawał sobie pytanie: czy Sarze to nie przeszkadza?

Zakasłał, wykrztuszając grudkę ziemi, która wystrzeliła mu w twarz spod kół kosiarki. Splunął na ziemię. W brzuchu mu zaburczało na myśl o nadchodzącym lunchu.

Rezydencja Belli nie dawała mu spokoju. Niepokoiło go to, co reprezentowała. Co mówiła o przepaści między nim a Sarą, ponieważ na studiach mieszkał w domu przeznaczonym do rozbiórki z powodu azbestu użytego do jego budowy, a nie w rezydencji znajdującej się w Krajowym Rejestrze Domów Historycznych.

Ciotka Sary była nadziana. I lubiła popijać przez cały dzień, co Will wywnioskował z zapachu jej mrożonej herbaty. Wyglądało na to, że dorobiła się dzięki kolejnym małżeństwom. Co go nie obchodziło, póki nie stał się obiektem wyjątkowej hojności Belli.

W zeszłym tygodniu podarowała mu maszynki do strzyżenia warte co najmniej dwieście dolców. Tydzień wcześniej gdy zauważyła, że Will podziwia kolekcję płyt jednego z jej nieżyjących mężów, wręczyła mu przy drzwiach karton z tym płytami.

Oryginalna „A Night in Opera” Queensów, „Paralel Lines” Blondie.

Duży singiel „Imagine” Johna Lennona.

Will mógł kosić ten cholerny trawnik przez dwa następne tysiąclecia, a i tak nie byłby w stanie się jej odwdzięczyć.

Przystanął, by otrzeć czoło i pot pokrywający rękę zmieszał się z potem płynącym po twarzy. Will otworzył usta i wciągnął gorące powietrze w płuca, połykając przy tym komara.

Godzina 13:37.

Nie powinien tu być.

W tej chwili w centrum miasta trwało spotkanie grubych ryb. Takie ważne wydarzenia odbywały się przez ostatni miesiąc i dwa razy w poprzednim miesiącu. GBI współpracowało z biurem szeryfa federalnego, z ATF, czyli Biurem do spraw Tytoniu, Alkoholu, Broni Palnej i Materiałów Wybuchowych, oraz z FBI w sprawie przeniesienia więźnia skazanego za napady na banki. Martin Novak przebywał w tajnej kryjówce w oczekiwaniu na wyrok, jaki miał zapaść w sądzie mieszczącym się w Russell Federal Building. Novak nie czekał na wyrok w więzieniu, ponieważ kumple usiłowali zorganizować mu ucieczkę, wybijając otwór w ścianie budynku. Ich wysiłki spełzły na niczym, ale służby nie chciały ryzykować kolejnych prób.

Novak w niczym nie przypominał typowego więźnia. Był geniuszem zbrodni, który kierował grupą świetnie wyszkolonych zbirów. Zabijali każdego, kto się nawinął. Cywilów. Ochroniarzy. Policjantów. Nieważne, kto stał naprzeciwko, kiedy pociągali za spust. Brali na celownik banki i czyścili je do zera. Wszystko wskazywało na to, że banda Novaka nie pozwoli zgnić ich przywódcy w więzieniu federalnym.

Jako policjant Will gardził takimi przestępcami – nie było nic gorszego albo nic rzadszego niż naprawdę inteligentny zbir – ale jako człowiek tęsknił za tym, by znaleźć się w ferworze akcji. Dawno temu zrozumiał, że najbardziej przemawia do niego ta część pracy, która obejmuje polowanie. Nigdy nie zastrzeliłby zwierzęcia, ale myśl o czatowaniu z bronią wycelowaną w środek tułowia jakiegoś zbira, z palcem na spuście, drżącym z chęci ulżenia światu i sprzątnięcia kolejnego nędznika, przyprawiała go o radosne podniecenie.

Nigdy nie przyznałby się Sarze do takich myśli. Wiedział z pewnego źródła, że jej mąż był taki sam. Jeffreya Tollivera zabiło prawdopodobnie jego zamiłowanie do polowania. Mając do wyboru walkę lub ucieczkę, Will wybrałby walkę. Nie chciał jednak, by Sara umierała ze strachu za każdym razem, gdy on wychodził z domu.

Znowu zerknął przez ramię na dom, kosząc kolejny fragment trawnika.

Odsuwając na bok bogate ciotki na rauszu, Will czuł, że sprawy z Sarą dobrze się układają. Wypracowali wspólną rutynę. Nauczyli się akceptować swoje wady, a przynajmniej nie zauważać tych najgorszych, jak niechęć do przykładnego słania łóżka każdego ranka albo upartego trzymania się zwyczaju wyrzucania słoika z resztką majonezu na dnie, która wystarczyłaby do posmarowania jeszcze jednej kanapki.

Ze swojej strony Will starał się otwarcie komunikować Sarze, co czuje. Okazało się to łatwiejsze, niż sądził. Po prostu co poniedziałek zapisywał sobie w kalendarzu, by powiedzieć jej o czymś, co go martwi.

Jedna z jego największych obaw zniknęła jeszcze przed zapoczątkowaniem poniedziałkowych sesji wyznań. Will bardzo się bał wspólnej pracy z Sarą w Biurze Śledczym Stanu Georgia, czyli w GBI. Ale wszystko poszło gładko, głównie dlatego, że sama Sara o to zadbała. Oboje trzymali się swoich działek. Sara była lekarką i specjalistką w dziedzinie medycyny sądowej. Tym samym zajmowała się w hrabstwie Grant. Jej mąż był szefem policji, wiedziała więc, co oznacza życie z gliniarzem. Jeffrey Tolliver, podobnie jak Will, nie był chyba na liście przewidzianych do awansu. Chociaż jaki awans mógłby dostać Jeffrey, skoro znalazł się już na szczycie łańcucha pokarmowego?

Will odsunął od siebie te czarne myśli, które mogłyby zaprowadzić go na manowce.

Wyglądało na to, że Cathy, matka Sary, zaczyna się do niego przekonywać. Wczoraj wieczorem przez pół godziny opowiadała mu historie z pięciu pierwszych lat swojego małżeństwa. Will uznał, że to postęp. Przy pierwszym spotkaniu nie ukrywała swojej wściekłości. Może jego walka z oporną materią trawnika wstawionej siostry Cathy przekonała ją, że Will nie jest taki zły. A może zauważyła, jakim uczuciem Will darzy jej córkę. W oczach Cathy to musiało się liczyć.

Will potknął się, gdy kosiarka podskoczyła na kolejnej nierówności. Rozejrzał się dokoła i ze zdumieniem skonstatował, że prawie skończył.

Sprawdził godzinę.

Godzina 13:44.

Gdyby się pośpieszył, zdążyłby opłukać się wężem ogrodowym, ochłonąć i spokojnie zaczekać na dzwonek wzywający na obiad.

Skosił ostatni długi rząd trawy i popędził do szopy. Zostawił kosiarkę na kamieniach, by ostygła. Miał ochotę ją kopnąć, ale nogi miał jak z waty.

Zdjął koszulę, podszedł do zlewu i włożył głowę pod strumień lodowatej wody. Dokładnie się umył kostką mydła o strukturze papieru ściernego. Czysta koszula ślizgała się po mokrej skórze, gdy ją wkładał. Oparł się dłońmi o stół warsztatowy, rozstawił szeroko nogi i czekał, aż wyschnie.

Na ekranie jego komórki pojawiło się powiadomienie. Faith przysłała mu wiadomości ze spotkania grubych ryb, na które on nie dostał zaproszenia. Najpierw obrazek klauna celującego sobie w głowę z pistoletu na wodę. Potem nóż. I młotek. Potem kolejny klaun i z jakiegoś powodu słodki ziemniak.

Gdyby chciała poprawić mu samopoczucie, batat nie byłby ostatnią wiadomością przed metą.

Wyjrzał przez okno. Nie uważał się za pępek świata, ale patrząc na fachowo skoszony trawnik, nie umiał opędzić się od natrętnych myśli.

Dlaczego nie siedział teraz na spotkaniu grubych ryb?

Nie zazdrościł Faith tej możliwości. Nie miał jej za złe nepotyzmu. Ich szefowa Amanda zaczynała karierę w policji jako partnerka matki Faith. Były najlepszymi przyjaciółkami, co wcale nie znaczyło, że Faith wykorzystywała swoje koneksje. Przeszła całą drogę od patrolowania ulic w radiowozie przez pracę w wydziale zabójstw w Atlancie po stanowisko agentki specjalnej w GBI. Była dobrą policjantką. Zasłużyła na każdy awans, jaki dostała.

Dla Willa upokarzające było coś innego. Pomijając konieczność powiedzenia Sarze, że Faith awansowała, Will musiał przyzwyczajać się do nowej partnerki. A raczej to nowa partnerka musiała przyzwyczaić się do niego. Will nie najlepiej radził sobie w kontaktach z ludźmi, a przynajmniej w kontaktach ze znajomymi gliniarzami. Był za to świetny w rozmowach z przestępcami. Wczesna młodość upłynęła mu na omijaniu prawa. Znał sposób myślenia przestępców. Zamknięci w jakimś pomieszczeniu wymyśliliby kilkanaście sposobów na wydostanie się stamtąd, ale żaden z tych sposobów nie zakładałby zwykłego poproszenia o otwarcie drzwi.

Will zamykał sprawy. Miał dobre efekty. Był świetnym strzelcem. Nie rozpychał się łokciami. Nie miał potrzeby grać pierwszych skrzypiec. Nie marzył o medalu za wykonywanie swojej pracy.

Chciał tylko wiedzieć, dlaczego nie zaproszono go na to spotkanie.

Ponownie zerknął na telefon.

Nic prócz słodkiego ziemniaka.

Spojrzał przez okno. Wyczuł, że jest obserwowany.

Sara chrząknęła.

Will poczuł, że nastrój mu się poprawia. Na widok Sary za każdym razem uśmiechał się jak głupi do sera i nie umiał nad tym zapanować. Jej długie kasztanowe włosy opadały swobodnie na ramiona. Uwielbiał, gdy nosiła rozpuszczone włosy.

– Pora na lunch? – zapytał.

Spojrzała na zegarek.

– Jest pierwsza czterdzieści sześć. Mamy dokładnie czternaście minut ciszy przed burzą.

Will przyglądał się uważnie jej pięknej twarzy, na której dostrzegł nad brwią podejrzaną smugę, która wyglądała jak rozgnieciony robak. Sara posłała mu pytające spojrzenie.

– Widziałaś szopę? – zapytał, chcąc podstępem zwabić ją na kanapę. Był wykończony koszeniem trawy. Umierał z głodu. I z obawy, że Sara zostanie z biednym gliniarzem tylko pod warunkiem, że ten biedny gliniarz będzie miał ambicje.

– Świetnie tu, prawda?

Sara zakasłała, gdy z kanapy wzbił się tuman kurzu. Mimo to oplotła nogą udo Willa. Objęła go ramieniem. Palcami pogładziła mokre końcówki jego włosów. W jej obecności na Willa zawsze spływał spokój.

Jakby jedyną rzeczą, która naprawdę się liczyła, była łącząca ich więź. – Możemy się wprowadzić? – zapytał. – Żartuję tylko trochę – dodał.

Zaciekawienie w oczach Sary ustąpiło miejsca rezerwie.

Will wstrzymał oddech. Żart nie wypalił. A może to wcale nie był żart, ponieważ od jakiegoś czasu krążyli wokół tematu wspólnego zamieszkania. Will już właściwie mieszkał z Sarą, ale ona nie poprosiła go, żeby wprowadził się oficjalnie, a on nie wiedział, czy to znak, a jeśli znak, to jaki: stopu czy nakazu jazdy, a może znak, którym waliła go w głowę, tyle że on tego nie dostrzegał?

– Zobacz. Gitara – rzucił, rozpaczliwie usiłując zmienić temat.

Przejechał palcami po strunach. Kiedy był nastolatkiem, cierpliwości wystarczyło mu tylko na nauczenie się jednej piosenki w całości. Zaczął powoli, nucąc melodię, by przypomnieć sobie akordy. Po chwili zamilkł. Zaczął się zastanawiać, skąd w ogóle przyszło mu do głowy, że „I’m on fire” to piosenka, która przekona dziewczynę, by pozwoliła mu dotknąć piersi.

– To raczej prostackie, nie? „Cześć, mała, tatuś w domu?”

– A może „Mała, niedługo staniesz się kobietą”? Albo „Nie stój tak blisko mnie”? Albo pierwsza linijka „Saro, uśmiechnij się”?

Will trącił struny gitary, słysząc w głowie śpiewającego Daryla Halla…

„Baby hair with a woman’s eyes…6”.

– Cholera – mruknął. Dlaczego każdy kawałek soft rocka z czasów szkolnych był przestępstwem pierwszego stopnia? – Hall i Oates też?

– Lepszą wersję mieli Panic! At the Disco.

Will był zachwycony, że Sara to wie. Początkowo zaniepokoiła go kolekcja płyt Dolly Parton w jej aucie. Potem zobaczył listę na iTunes, obejmującą wszystko od Adama Anta przez Kraftwerk po Led Zeppelin, i zrozumiał, że wszystko się ułoży.

Sara uśmiechała się do niego, obserwując jego palce wędrujące po strunach.

– Kiedy nauczyłeś się grać?

– W szkole średniej. Sam. – Odgarnął jej włosy do tyłu, by lepiej widzieć twarz. – Pomyśl o każdej głupocie, jaką szesnastoletni chłopak zrobiłby dla zaimponowania szesnastoletniej dziewczynie, a ja będę wiedział, jak to zrobić.

Sara zaśmiała się głośno.

– Miałeś fryzurę na Jamesa Deana? – zapytała.

– Ba! – Will wymienił wszystkie swoje żałosne dokonania, które nie przyciągnęły ani jednej dziewczyny. – Powinnaś widzieć mnie w spranych dżinsach i kurtce z Nember’s Only.

– Nember?

– To dyskont z rzeczami za dolara i mniej. Nie udawałem milionera. – Will nie był w stanie dłużej ignorować rozgniecionego robaka. Skinął głową w stronę smużek nad brwią Sary. – Co się tu dzieje?

Sara potrząsnęła głową.

Will odstawił gitarę na miejsce. Kciukiem starł resztki truchełka z jej czoła.

– Tak jest lepiej.

Z jakiegoś powodu zaczęła go całować. Prawdziwie. Namiętnie. Objął ją w talii. Przysunęła się do niego. Pocałowała go głębiej. Oparła mu palce na ramionach i nacisnęła mocno. Kiedy osunął się na kolana, myśląc, że nigdy nie będzie miał dość jej smaku, poczuł, jak drży pod nim ziemia.

Sara usiadła.

– Cholera, co to było? – zapytała.

Will otarł usta. Nie mógł zażartować, że poczuła drżenie ziemi z jego powodu, ponieważ ziemia naprawdę się zatrzęsła. Zajrzał pod starą sofę, by sprawdzić, czy przypadkiem się nie rozpada. Wstał i opukał belki nośne, co było chyba głupim pomysłem, ponieważ cała szopa mogła runąć im na głowy.

– Pamiętasz trzęsienie ziemi w Alabamie sprzed paru lat? – Obserwował wtedy przestępcę w północnej Georgii. Jego autem zachybotało, wstrząs odrzucił je od krawężnika. – Zupełnie jak wtedy, ale znacznie mocniej.

Sara zaczęła zapinać spodnie.

– Słyszałam jakiś dźwięk. Country club urządza pokazy fajerwerków. Może to próba nowego pokazu?

– W biały dzień? – Will sięgnął po telefon leżący na stole warsztatowym i sprawdził godzinę.

Godzina 13:49.

– Nie mam żadnej informacji – powiedział.

Sara też pracowała dla GBI. Wiedziała, że stan Georgia dysponuje systemem powiadamiania wszystkich służb na wypadek ataku terrorystycznego.

Will analizował położenie miejsca, w jakim się znajdowali, i rodzaj kataklizmu, jaki dałby się tu odczuć. Przypomniał sobie wykład agenta FBI, który był w Strefie Zero. Mimo upływu ponad dziesięciu lat mężczyzna nie umiał znaleźć słów na opisanie straszliwej energii kinetycznej wywołanej upadkiem walącej się wieży.

Zupełnie jakby miał do czynienia z trzęsieniem ziemi o sile przekraczającej skalę.

Lotnisko w Atlancie leżało ponad jedenaście kilometrów od centrum. Obsługiwało dziennie ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy pasażerów.

Will znowu spojrzał na komórkę. Próbował sprawdzić wiadomości i maile, ale na ekranie widział tylko obracającą się po okręgu strzałkę. Wybrał numer Faith, ale nie uzyskał połączenia. Wybrał numer Amandy. To samo. W końcu wybrał numer siedziby GBI.

Nic nie działało.

Oderwał telefon od ucha, by Sara też mogła usłyszeć trzy sygnały, a potem nagrany komunikat o zajętych liniach. Upuścił telefon na ławkę. W tej chwili był równie przydatny jak cegła.

Na twarzy Sary malował się niepokój.

– W Emory jest syrena alarmowa. Uruchamia się w przypadku katas …

Bum!

Will omal nie stracił równowagi. Wybiegł z szopy i spojrzał w niebo.

Za linią drzew wzbijała się w niebo smuga ciemnego dymu.

To nie były fajerwerki.

To były dwie eksplozje.

– Chodźmy! – zawołał i popędził w stronę podjazdu.

– Saro, słyszałaś to? – zawołała Cathy sprzed tylnych drzwi.

Will patrzył, jak Sara rusza w stronę domu. Domyślił się, że chodzi o kluczyki. Wolał, żeby została w domu, ale wiedział, że tego nie zrobi.

Zbiegł po pochyłości od frontu. Spodziewał się wkrótce policyjnych blokad. Mógł nie mieć gdzie zaparkować. Pewnie prędzej dobiegłby na miejsce, niż dojechał. Pomyślał o swojej broni zamkniętej w schowku bmw Sary, ale jeśli miejscowym policjantom będzie potrzebny, to raczej do zapanowania nad tłumem.

Dotknął stopami ulicy w chwili, w której powietrze rozdarł dźwięk syreny alarmowej. Dom Belli stał przy prostym odcinku Lullwater Road. Pięćdziesiąt metrów dalej zaczynał się zakręt biegnący wzdłuż pola golfowego na Druid Hills. Will sprintem połykał kolejne metry.

Gdy znalazł się niemal przy zakręcie, usłyszał inny dźwięk. Nie kolejną eksplozję, lecz trzask generowany przez zderzenie dwóch aut. Po chwili rozległ się następny trzask. Will zacisnął zęby i zamarł w oczekiwaniu. Wraz z syreną alarmową zawył klakson samochodu.

Już wbiegając w zakręt, widział, co się stało. Między dwoma samochodami stała zgnieciona niebieska furgonetka.

Z przodu stał czerwony porsche boxter S. Starszy model, z wolnossącym sześcioturbinowym silnikiem. Bagażnik wozu był otwarty. Kierowca leżał na kierownicy z twarzą wciśniętą w przycisk klaksonu.

Niebieski ford F-150 miał drzwi wgniecione pod wpływem uderzenia. Jakiś mężczyzna usiłował wydostać się ze środka przez otwarte okno. Drugi, z twarzą zalaną krwią, stał oparty o maskę.

Srebrny czterodrzwiowy chevrolet malibu wbił się w tył furgonetki. Kierowca i dwaj pasażerowie na tylnym siedzeniu nie ruszali się.

Policyjny instynkt nakazał Willowi natychmiast przypisać komuś winę. Porsche zahamowało zbyt gwałtownie. Furgonetka i chevrolet jechały w zbyt małej odległości od niego, prawdopodobnie przekraczając dozwoloną prędkość. Ustalenie szczegółów przebiegu wypadku i tak należało do ekipy z drogówki.

Will spojrzał dalej w stronę ronda przy North Decatur Road zapełnionego samochodami. Minivan. Ciężarówka. Mercedes. Bmw. Audi. Wszystkie porzucone, z otwartymi drzwiami. Kierowcy i pasażerowie stali na ulicy, zapatrzeni w kłęby wzbijającego się w niebo dymu.

Will zwolnił do truchtu, po chwili jak reszta zastygł w miejscu.

Spomiędzy drzew dobiegał świergot ptaków. I szelest liści poruszanych delikatnymi podmuchami wiatru. Dym wisiał nad kampusem Emory. Will zaczął wyliczać w myślach: studenci, personel, dwa szpitale, siedziba FBI, CDC, czyli Centra Kontroli i Prewencji Chorób. – Will…

Drgnął. Sara zatrzymała się obok niego. Jej bmw X5 było hybrydą. Przy niskich prędkościach bateria szybciej się wyczerpywała.

– Mogę wstępnie ocenić ich stan, ale potrzebuję twojej pomocy – powiedziała.

Musiał odchrząknąć, by wrócić myślami na miejsce.

– Kierowca porsche wygląda źle – odparł.

Sara wysiadła z auta.

– Spod silnika wycieka paliwo – oznajmiła.

Podbiegła do porsche. Kierowca nadal leżał bezwładnie na kierownicy. Okna były podniesione. Tak jak składany dach.

Próbowała otworzyć drzwi, ale bez powodzenia. Zaczęła walić pięścią w okno.

– Proszę pana! – zawołała. Klakson nie przestawał wyć. Podniosła głos, by przekrzyczeć ten dźwięk. – Proszę pana, musimy wydostać pana z auta.

Woń benzyny gryzła Willa w nozdrza. Iskra z klaksonu w każdej chwili mogła wywołać zapłon paliwa pod autem.

– Cofnij się – rzucił do Sary.

Miał w kieszeni nóż sprężynowy, którym usuwał pnącza bluszczu z drzew Belli. Złapał rękojeść obiema rękami i wbił dziesięciocentymetrowe ostrze w miękki składany dach. Nóż był częściowo ząbkowany. Will próbował rozciąć dach, ale materiał wraz z warstwą izolacyjną okazał się za gruby. Schował nóż i rozdarł palcami poszycie na tyle, by włożyć rękę do środka i sięgnąć do blokady dachu.

W końcu przekręcił kluczyki w stacyjce.

Klakson zamilkł.

Will otworzył drzwi. Kilka sekund później Sara zaczęła kręcić głową.

– Złamane kręgi szyjne. Nie miał zapiętych pasów, ale to dziwne.

– Co w tym dziwnego?

– Nie jechali na tyle szybko, by doznał akurat takich obrażeń. Chyba że cierpiał na jakieś ukryte schorzenie. Ale nawet w takim przypadku… – Sara znowu pokręciła głową. – To nie ma sensu.

Will spojrzał na ślady hamowania. Były krótkie, co wskazywało, że porsche jechało dość wolno. Wytarł kciuk w koszulę. Kluczyki były lepkie od krwi. Klamka przy drzwiach również, chociaż wokół wcale nie było dużo krwi. Na przednim siedzeniu leżały rozrzucone papiery.

– Proszę pani. – Za porsche stał kierowca furgonetki F-150. Z włosami w strąkach i brodą à la chłopaki z ZZ Top wyglądał jak typowy wieśniak; facet, który codziennie przyjeżdża samochodem z głębi gór, by tu budować tarasy i montować regipsy. Palcami trzymał brzegi rany na głowie. – Jest pani pielęgniarką?

– Jestem lekarką. – Sara delikatnie odsunęła mu rękę, by przyjrzeć się ranie. – Ma pan zawroty głowy albo mdłości, panie…?

– Merle. Nie, pani doktor.

Will spojrzał na asfalt. Między furgonetką a porsche zobaczył ślady krwi. Czyli Merle sprawdził stan kierowcy porsche i wrócił do swojego wozu. W jego zachowaniu nie było nic podejrzanego. A jednak intuicja zwykle Sary nie zawodziła. Skoro wydawało się jej, że coś jest nie tak, coś rzeczywiście musiało być nie tak.

W takim razie co mu umykało?

– Co się stało? – zapytał pasażera furgonetki.

– Wybuchł gaz. Musieliśmy stamtąd wiać. – Mężczyzna przypominał kolesia wyjętego wprost z kapeli Lynyrd Skynyrd. Z trzech metrów Will czuł od niego papierosowy dym. Mężczyzna machnął ręką w stronę chevroleta malibu. – O nich powinniście się martwić. Gość z tyłu źle wygląda.

Sara już kierowała się w stronę sedana. Will ruszył za nią, chociaż nie potrzebowała jego pomocy. Jej podejrzliwość uruchomiła w nim wewnętrzny alarm. Rozejrzał się po ulicy. Niektórzy sąsiedzi stali w drzwiach domów, ale nikt nie podchodził bliżej. Dym z eksplozji wypełnił powietrze odorem spalonego węgla.

– Przyjaciel potrzebuje pomocy. – Kierowca chevroleta zatoczył się po wyjściu z auta. Miał na sobie niebieski uniform, jaki nosili ochroniarze na uniwersytecie. Otworzył tylne drzwi. Jeden z pasażerów leżał na siedzeniu. Był w takim samym niebieskim uniformie.

– Ona jest lekarzem – oznajmił Merle.

Kierowca chevroleta zwrócił się do Willa:

– Na budowie wybuchł gaz – powiedział.

– Dwa razy? – zapytał Will. – Słyszeliśmy dwie eksplozje.

– Nie wiem. Może wybuchło coś innego. Całe miejsce wyparowało.

– A ofiary?

Mężczyzna potrząsnął głową.

– Budowlańcy nie pracują w weekendy, ale na wszelki wypadek ochrona ewakuuje cały kampus. Rozpętało się piekło, kiedy włączyły się alarmy.

Will nie zapytał strażnika z Emory, dlaczego sam nie pomaga w ewakuacji kampusu. Spojrzał w tamtym kierunku. Pojedyncza smuga dymu przybrała dziwny granatowy kolor.

– Proszę pana, jak się pan czuje? – Sara kucnęła przy otwartych drzwiach samochodu, by móc rozmawiać z mężczyzną na tylnym siedzeniu.

– Ma na imię Dwight – oznajmił kierowca chevroleta. – Ja jestem Clinton.

– A ja Vince – dodał pasażer furgonetki.

Will skinął głową. W końcu usłyszał sygnały radiowozów pędzących po Oakdale Road, równoległej do Lullwater. Nad głowami przeleciał im śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Z oddali dobiegały syreny wozów strażackich. Żaden nie wjechał w ulicę Belli. Pewnie doszło do wypadku przy styku Lullwater i Ponce de Leon. Nie wiadomo, ilu ludzi wcisnęło gwałtownie hamulce, kiedy nastąpiła eksplozja. Dlaczego więc ten wypadek sprawiał wrażenie innego?

– Dwight? – Sara podniosła mężczyznę z pozycji leżącej do siedzą-cej. Okna były mocno przyciemnione. Przez otwarte drzwi Will widział, jak głowa Dwighta opada na bok. Spod opuchniętych powiek białka oczu wyglądały jak kości. Z nosa kapała mu krew. On też nie miał zapiętego pasa. Pewnie stracił przytomność po uderzeniu w siedzenie przed nim.

– Musimy go stąd zabrać. – W głosie Clintona był teraz przestrach. – Zawieźć go do szpitala. Emory jest zamknięty. Izba przyjęć też. Wszystko jest zamknięte, stary. Co robić, kurwa, co robić?

Will położył mu rękę na ramieniu w uspokajającym geście.

– Może pan powiedzieć, co się dokładnie stało?

– Już mówiłem! – Clinton strząsnął z ramienia dłoń Willa. – Widzisz ten dym, brachu? Wszystko jebnęło. To się stało. Wóz skasowany i żaden z nas nie może się stąd wydostać. Myślisz, że przyślą karetkę po mojego kumpla? Czy gliny mnie aresztują za walnięcie w tę pieprzoną furgonetkę?

– Clintonie, to niczyja wina. – Do rozmowy włączył się drugi pasa-żer z tylnego siedzenia. Po trzydziestce, starannie ogolony. W Tshircie i dżinsach. Splecione dłonie przyciskał do dachu.

Will wyczuł zagrożenie emanujące od tego faceta jak żar emanujący ze słońca.

Co mu umykało?

– Jestem Hank – przedstawił się mężczyzna.

Will skinął powściągliwie głową, ale swojego imienia nie zdradził. Dziwiło go, że mężczyźni się przedstawiają. Dziwiło go, że kierowca porsche ma złamany kark. Jeszcze dziwniejszy wydawał mu się spokój Hanka w obliczu śmierci kumpla.

Człowiek nie zachowuje się tak spokojnie, chyba że całkowicie panuje nad sytuacją.

– Usłyszeliśmy następny wybuch – zaczął Hank – a potem ten gość w czerwonym aucie zatrzymał się, o tak. – Pstryknął palcami. – Wtedy furgonetka uderzyła w czerwone auto. A my wjechaliśmy w furgonetkę i…

– Will? – ton głosu Sary uległ zmianie. Trzymała w ręce breloczek z kluczykami do bmw. Will dostrzegł leciutkie drżenie jej dłoni, a przecież miała za sobą lata pracy w medycynie ratunkowej i nigdy nie traciła głowy.

Co mu umykało?

– Przynieś mi torbę lekarską ze schowka w moim aucie – powiedziała.

– Ja mogę przynieść – zaofiarował się Merle.

Will wziął kluczyk. Opuszkami palców musnął palce Sary. Poczuł nagły przypływ paniki, gdy dotarł do niego ukryty sens nietypowej prośby.

Sara woziła torbę w bagażniku, ponieważ schowek w aucie był za mały. Poza tym w schowku Will trzymał broń, gdy nie musiał nosić jej przy sobie.

Sara nie prosiła o torbę.

Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że ma wziąć broń.

Nagle poczuł w ustach nadmiar śliny. Jak strzałki w centralnym punkcie tarczy, jego myśli skupiły się na analizie sytuacji. Pierwsze zderzenie usłyszał, gdy biegł w stronę zakrętu na drodze. Żadnego wybuchu bomby wtedy nie było. Potem nastąpiło kolejne zderzenie, kiedy chevrolet malibu wjechał w tył furgonetki. Klakson porsche rozbrzmiał co najmniej pięć sekund później.

Pięć sekund to sporo czasu.

W ciągu pięciu sekund można wydostać się z furgonetki, otworzyć drzwi porsche i skręcić facetowi kark. Co wyjaśniałoby ślady krwi prowadzące od furgonetki do porsche.

Dwaj strażnicy z Emory, którzy uciekli, zamiast wykonywać swoje obowiązki. Jeden ubrany tak, by móc wmieszać się w tłum. Dwaj wyglądający jak złote rączki, jakich widać na każdym kroku w całej Atlancie. Mogli być nieznajomymi, ale nie byli.

Już wiedział, co mu umknęło.

Ci mężczyźni tworzyli jeden zespół.

Bardzo dobry zespół. Zanim zdał sobie z tego sprawę, on i Sara zostali zamknięci w trójkącie taktycznym.

Clinton stał za nimi.

Hank przed nimi.

Na wierzchołku trójkąta, między Willem a jego bronią, stali Vince i Merle.

Dwight był nieprzytomny, ale Hank kuśtykając, obszedł auto z tyłu, by stanąć obok Sary.

Will podrapał się po brodzie, szukając ich słabych punktów.

Nie znalazł ani jednego.

Wszyscy byli uzbrojeni. Broni Hanka nie widział, ale tacy faceci zawsze mieli jakiś pas. Wypukłość przy kostce Vince’a zdradzała ukryty rewolwer. Clinton miał przy pasie glocka, który stanowił element jego uniformu. Rewolwer Merle’a tkwił za paskiem spodni z tyłu. Will widział zarys rękojeści, kiedy Merle skrzyżował ręce na potężnych piersiach. Stał jak policjant z szeroko rozstawionymi nogami i z wygiętą kością ogonową, ponieważ kilkunastokilogramowy pas służbowy z całym wyposażeniem mógł złamać kręgosłup.

Oni wszyscy stali w taki sam sposób.

– Pomóż nam, wielkoludzie. – Udawana bezsilność Clintona gdzieś uleciała. Gestem dał znak Willowi, by pomógł mu wyciągnąć Dwighta z samochodu. – Chodźmy.

– Czekajcie – odezwała się Sara. – On może mieć uraz szyi albo…

– Przepraszam panią. – Merle nie tyle usunął ją z drogi, ile stał przed nią, póki sama się nie odsunęła. On i Clinton wydobyli Dwighta z auta. Facet był bezwładny. Runął na asfalt jak worek ziemniaków.

Will przeniósł wzrok na Sarę. Nie patrzyła na niego. Taksowała otoczenie, usiłując zdecydować, czy uciekać, czy nie. Hank stał za nią. Za blisko. Większość ogrodów przed domami miała wymiary boiska do futbolu. Gdyby zaczęła biec, Hank z łatwością trafiłby ją w plecy.

Co oznaczało, że Will musi go zastrzelić, zanim do tego dojdzie.

– Przyniosę ci torbę – rzucił do Sary.

Nie próbował ściągnąć na siebie jej spojrzenia. Zamiast tego przewiercał Hanka wzrokiem, który mówił, że jeśli Sarze spadnie włos z głowy, przestawi mu szczękę.

Od bmw dzieliły go trzy metry. Sara zaparkowała auto w poprzek drogi, by zatrzymać ewentualny ruch. Will szedł tak, że zachował dystans między Merle’em a Clintonem, którzy wlekli bezwładnego Dwighta.

Czuł, że emocje w nim opadają. Serce zwolniło do normalnego rytmu. Niektórzy ludzie uspokajają się, gdy mają nad czymś kontrolę. Will tyle razy w życiu nie miał nad niczym kontroli, że znajdował spokój w chaosie. Nadstawił uszu. Słyszał stęknięcia i buty szorujące o asfalt, syreny i klaksony. Sara nie wydała żadnego dźwięku. Ani słowa. Czuł na sobie jej wzrok, zupełnie jakby przyciągała go do siebie wiązką ściągającą.

Jakim cudem do tego dopuścił?

Spojrzał na swoją dłoń. W breloczku krył się drugi kluczyk. Wysunął go dyskretnie. Wzorował się na Faith, która zawsze trzymała pęk kluczy tak, że najdłuższy wystawał z zaciśniętej pięści jak ostrze noża. Kusiło go, by dodatkowym kluczykiem poderżnąć Hankowi gardło. Widok własnej krtani wiszącej mu pod brodą na pewno wytrąciłby go z równowagi.

Sukinsyn.

Nie zamierzali ograniczyć się do zabrania bmw. To było łatwe: wystarczyło wyciągnąć broń, wskoczyć do auta i odjechać. Bez niepotrzebnego gadania. Ale oni gadali. Podali swoje imiona, stosując jedną z technik przesłuchań: nawiąż dobry kontakt z przesłuchiwanym. Zmyślili historyjkę o wybuchu instalacji gazowej. Jeden z nich był ranny, drugi nieprzytomny. Nie mogli jechać do szpitala, ale pilnie potrzebowali pomocy lekarskiej.

Chcieli zabrać Sarę.

Każdą cząstkę Willa zalała fala furii, która zelektryzowała jego nerwy. Mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach. Will zyskał całkowitą jasność myśli. Widział wszystko ostro i wyraźnie.

Nóż sprężynowy w kieszeni.

Klucz między palcami.

Broń w schowku.

Nie mógł sięgnąć do kieszeni, wcisnąć przycisku, zwolnić ostrze i zdążyć zrobić cokolwiek, zanim wypuści nóż z ręki, padając na ziemię powalony strzałem.

Kluczyk mógł się sprawdzić w walce wręcz, ale Will nie miał szans w starciu jeden przeciwko dwóm.

Musiał zdobyć broń.

Czterej uzbrojeni gliniarze albo byli gliniarze. Może pięciu, o ile Dwight odzyska przytomność. Tego nie sprawdził, ale facet powinien mieć w kaburze glocka jako element wyposażenia strażnika.

Element przebrania, chociaż mimo wszystko prawdziwa broń.

Will mógł udać, że pomaga Dwightowi wsiąść do auta, i wyrwać mu z kabury glocka. Nawet wtedy musiał działać szybko. Najpierw Clinton. Ten miał broń przy biodrze. Potem Merle, ponieważ jemu więcej czasu zajęłoby sięgnięcie po rewolwer zatknięty z tyłu za paskiem spodni.

Instruktorzy na strzelnicy zawsze powtarzali: strzelaj, by powstrzymać, ale realne zagrożenie dla Sary zmieniło reguły gry. Will zamierzał strzelać, by zabić tych wszystkich sukinsynów.

Wreszcie znalazł się przy bmw. Otworzył drzwi, pochylił się nad siedzeniem pasażera. Wsunął kluczyk do schowka. Podniósł wzrok, by lokalizować Sarę.

I zamarł.

Krew zastygła mu w żyłach. Poczuł skurcz mięśni. Rozrywanie ścięgien. Dziwne, nienaturalne drżenie w kościach. W jednej chwili plan rozprawienia się ze zbirami uleciał mu z głowy.

Ze strachu.

Sara już nie stała. Klęczała na ziemi z twarzą zwróconą w jego stronę. Trzymała ręce za głową w pozycji, jaką policjant nakazywał przyjąć podejrzanemu, by móc go przeszukać i skuć.

Hank stał za Sarą. Obok niego stała inna kobieta. Obok, nie z nim. Miała krótkie, niemal białe włosy i zapadnięte policzki. Obiema rękami podtrzymywała rozpięte spodnie khaki. Wewnętrzne strony nogawek miała poplamione krwią, tworzącą między jej nogami upiorne odwrócone V. Spojrzała na Willa, błagając go wzrokiem, by z tym skończył.

Michelle Spivey.

Porwana miesiąc temu. Pracowała naukowo w Centrach Kontroli i Prewencji Chorób.

To nie był wybuch spowodowany wyciekiem gazu.

To był atak.

– Dobra! – krzyknął Hank do Willa. – Teraz powoli wyjdź z auta i podnieś ręce. – Wyjął z kieszeni pistolet PKO-45. Wylot lufy ledwie wystawał poza jego palec ułożony nad kabłąkiem spustu w sposób charakterystyczny dla policjanta. Spod nasady pięści wyglądał magazynek. Kieszonkowa czterdziestka piątka. Nieduża, ale o wielkiej sile rażenia.

Mogła odstrzelić kobiecie mózg.

Odstrzelić Sarze mózg.

Hank celował jej w głowę.

Will poczuł nagłe osłabienie. Wykonał polecenie Hanka, powoli unosząc ręce. Patrzył na Sarę. Jej dolna warga drżała. W oczach lśniły łzy. Jej strach był tak namacalny, że Will czuł, jakby ktoś pięścią wyciskał mu krew w serca.

Merle dźgnął go rewolwerem w bok.

– Nic do ciebie nie mamy, wielkoludzie. Chcemy tylko pożyczyć panią doktor. W końcu ją odzyskasz.

Spojrzenie Willa powędrowało ku strużce krwi wypływającej spomiędzy nóg Michelle. Otworzył usta, ale nie był w stanie wziąć oddechu. Dwie strużki potu ściekały mu ze skroni. Zerknął na rewolwer smith and wesson, którego lufę Merle wciskał mu w żebra. Czy jeśli dostanie strzał w brzuch, zdoła jeszcze chwycić jeden z rewolwerów?

Zdoła osłaniać Sarę, żeby umożliwić jej ucieczkę?

Przed czterema uzbrojonymi facetami? Na otwartej przestrzeni?

Czuł, jakby miał w gardle, piersiach i płucach okruchy szkła.

Uprowadzą Sarę.

A jego zabiją.

Mógł tylko na to patrzeć albo przyśpieszyć bieg wydarzeń.

Clinton wsadził nieprzytomnego Dwighta na tylne siedzenie bmw. Dwight osunął się na bok. Kaburę miał pustą. Vince był za daleko, by Will mógł zabrać mu broń. Zdążył już usiąść za kierownicą auta Sary. Kluczyki tkwiły w stacyjce, więc mógł uruchomić samochód wciśnięciem guzika. Bateria zastartowała, lecz silnik nie zareagował.

– Tak to jest, jak kradniesz hybrydę. Podziękujmy liberałom – za-śmiał się Vince.

Will z trudem panował nad drżeniem rąk. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Nie mógł do tego dopuścić. Nie mógł pozwolić na skrzywdzenie Sary. Połknąłby wszystkie naboje w rewolwerach, gdyby to mogło ich powstrzymać.

– Spokojnie, stary. – Clinton położył rękę na kolbie glocka.

– Jestem gliną – powiedział Will. – Wy jesteście glinami. To nie musi się tak skończyć.

– Potrzebujemy lekarza! – zawołał Hank. – Bez urazy, bracie. Złe miejsce, dobry moment. Idziemy, szanowna pani. Wsiadaj do samochodu.

Hank próbował pociągnąć Sarę, by wstała z ziemi, ale wyrwała się z jego uścisku.

– Nie. – Mówiła cicho, ale odmowa zabrzmiała jak krzyk. – Nie jadę z wami.

– Droga pani, kampus nie wyleciał w powietrze z powodu wybuchu gazu. – Hank zerknął na Willa. – To my wysadziliśmy dziesiątki, może setki ludzi. Sądzisz, że twoja krew zrobi na mnie wrażenie?

Will dostrzegł ból na twarzy Sary. Myślała o szpitalach, o pacjentach, o dzieciach, o personelu, o wszystkich, którzy stracili życie.

Will nie myślał o nich. Zależało mu tylko na Sarze. Ci ludzie byli bezwzględnymi mordercami. Jeśli ją uprowadzą, za kilka godzin nie będzie już żyła. Jeśli odmówi i nie pójdzie z nimi, zginie tam, gdzie właśnie klęczała.

– Nie – powtórzyła Sara. Dokonała takich samych kalkulacji co on. Łzy płynęły jej po policzkach. W jej głosie nie było już strachu. Wyglądała na pogodzoną z losem. – Nie pojadę z wami. Nie pomogę wam. Będziecie musieli mnie zabić.

Willa piekły oczy, ale nie mógł odwrócić od niej wzroku.

Skinął głową.

Wiedział, że Sara mówi serio.

Wiedział, dlaczego to mówi.

– A jeśli zabiję ją? – Hank przycisnął broń do głowy Michelle Spivey.

Nawet nie drgnęła, nie zapłakała, tylko wycedziła:

– Zrób to. No dalej, ty gnido.

Clinton zaśmiał się, chociaż Michelle wydawała się równie pogodzona z losem co Sara.

– Ciągle uważasz się za porządnego człowieka. – Michelle zwróciła głowę w stronę Hanka. Dłonie, którymi podtrzymywała spodnie, były zaciśnięte w pięści. – Co powie twój ojciec, kiedy się dowie, kim naprawdę jesteś?

Hank zaczynał tracić spokój, bo słowa Michelle trafiły w czuły punkt.

Spędziła z tymi mężczyznami miesiąc i z pewnością znała ich słabości.

Hank zacisnął szczęki.

– Na łożu śmierci będzie myślał, jakiego potwora pomógł sprowadzić na ten świat.

Clinton znowu się zaśmiał.

– A niech mnie, laluniu, pod wpływem twojego gadania zaczynam się zastanawiać, jak ciasna jest cipka twojej córki.

Zawsze przychodzi taka chwila, w której zła sytuacja staje się jeszcze gorsza.

Ułamek sekundy.

Mgnienie oka.

Will przeżył wystarczająco dużo złych sytuacji, by wiedzieć, kiedy ta chwila nadchodzi. W powietrzu zaszła zmiana. Czuł to, gdy wciągnął je w płuca. Zupełnie jakby dostały więcej tlenu albo jakby nagle przebudziła się nigdy nieużywana część mózgu i zaczęła działać, przygotowując go do tego, co za chwilę nastąpi.

Palec Hanka zsunął się z kabłąka spustu na spust.

Kiedy Hank się odwrócił, nie mierzył do Michelle Spivey. Nie mierzył też do Sary. Ramię Hanka zatoczyło łuk w stronę mężczyzny, który w specyficznym stylu zażartował o zgwałceniu jedenastoletniej dziewczynki. A potem…

Nic.

Tylko metaliczne klik, klik, klik.

Częsty problem z kieszonkową bronią: kłaczki.

Rewolwer się zablokował.

– Ty skurw… – krzyknął Clinton.

Wszystko zwolniło.

Clinton wyszarpnął glocka z kabury.

Will poczuł, jak smith and wesson odrywa się od jego żeber.

Merle wyciągnął rękę, żeby powstrzymać Clintona.

Will chwycił rewolwer. Poszło gładko. Zadziałał efekt zaskoczenia.

Smith and wesson się nie zaciął. Sześciostrzałowy rewolwer był jedną z najbardziej niezawodnych broni na rynku. Co do celności, to zależała od strzelca i odległości. Will był dobrym strzelcem. Z tej odległości nawet trzyletnie dziecko zdołałoby zabić człowieka.

I Will właśnie to zrobił.

Merle osunął się na ziemię, umożliwiając Willowi oddanie czystego strzału do Vince’a, który sięgał do kabury na kostce, gdy trafiła go kula Willa. Sukinsyn został ranny. Wypadł z auta.

Jeden nie żył. Drugi był ranny. Został Dwight, Hank, Clinton…

Kątem oka Will dostrzegł jakiś ruch, Clinton rzucił go na ziemię. Will stracił rewolwer. Głową uderzył w chodnik. Clinton nie dobrał się do jego twarzy. Nie zabija się człowieka, łamiąc mu czaszkę. Odbiera mu się życie, uszkadzając organy wewnętrzne.

Mięśnie Willa napięły się, by przyjąć grad ciosów, jaki spadł na jego tułów. Ból zapierający dech w piersiach omal go nie obezwładnił. Jednak nie było to pierwsze pobicie w życiu Willa. Dlatego nie użył rąk do odparcia ciosów. Sięgnął do kieszeni. Palcami namacał składany nóż. Zwolnił blokadę. Ostrze wyskoczyło z rękojeści.

Will zamachnął się na oślep. Rozciął Clintonowi czoło.

– Jezu! – Clinton cofnął się, zalany krwią. Uniósł ręce, przyjmując bojową postawę.

Chrzanić to. Nie ma takiej rzeczy jak uczciwa walka.

Will wbił dziesięciocentymetrowe ostrze prosto w pachwinę przeciwnika.

Clinton gwałtownie wciągnął powietrze. Zgiął się wpół. Przewrócił na chodnik. Zakasłał. Splunął. Zaczął rzęzić.

Will zamrugał, bo widział jak przez mgłę. Krew spływała mu do gardła.

Usłyszał trzask drzwi auta. Echo rozbrzmiało jak uderzenia w kotły. Czy to Sara zawołała go po imieniu?

Przewrócił się na bok. Próbował wstać. Poczuł w ustach zawartość żołądka. Każda cząstka jego wnętrzności płonęła jak przypalana rozgrzanym żelazem. Zdołał tylko dźwignąć się na kolana. I padł jak kłoda. Dyszał ciężko, czując przeszywający ból w całym ciele. Znowu spróbował się podnieść.

Wtedy zobaczył przed sobą robocze buty. Stalowe noski były poplamione krwią. Patrzył, jak jeden z butów odchyla się do tyłu. Wyczekał na odpowiedni moment i unieruchomił nogę w niedźwiedzim uścisku.

Padnij i przeturlaj się.

Obaj runęli na ziemię.

To nie był Clinton.

To był Hank.

Will go przygniótł. Pięściami zaczął okładać po twarzy. Chciał wcisnąć mu gałki oczne w głąb czaszki. Zabić go za to, że przystawił Sarze broń do głowy. Chciał zamordować wszystkich tych drani.

– Will! – krzyknął ktoś.

Głos Sary, a jednak nie jej.

– Przestań!

Will podniósł wzrok.

To nie była Sara.

To była jej matka.

Cathy Linton trzymała w obu dłoniach dubeltówkę. Will czuł ciepło emanujące z wylotu lufy. Cathy pociągnęła za pierwszy spust. Drugi był odbezpieczony.

Wpatrywała się w drogę.

Bmw wchodziło w zakręt z piskiem opon. Will opadł na ziemię. Wirowało mu w głowie. Ciągle paliło go w gardle. Próbował policzyć głowy w samochodzie.

Cztery?

Pięć?

Spojrzał za siebie, spodziewając się zobaczyć ciało Sary.

– Gdzie…

– Odjechała. – Z piersi Cathy wydobyło się łkanie. – Zabrali ją, Will.

6

„Masz włosy dziecka, lecz oczy kobiety…”. Tak brzmi pierwszy wers utworu „Sara Smile” Daryla Halla & Johna Oatesa. (Przyp. red.).

Ostatnia wdowa

Подняться наверх