Читать книгу Chicago Bulls. Gdyby ściany mogły mówić - Kent McDill - Страница 6
Wstęp
ОглавлениеW 1988 roku miałem 32 lata i byłem wydawcą działu sportowego w United Press International w Chicago. Raptem dziesięć lat po skończeniu studiów miałem najwspanialszą pracę, jaką mogłem sobie wymarzyć – byłem sprawozdawcą wszystkich dyscyplin sportu w Chicago, sam podejmowałem decyzje, o których meczach napisać samemu, a jakie artykuły zlecić niezależnym dziennikarzom. Przygotowywałem felietony i reportaże, nadzorując relacje sportowe w ośmiu stanach na Środkowym Zachodzie USA.
Ale UPI borykała się z problemami finansowymi, musiałem więc spędzać mnóstwo czasu na użeraniu się z freelancerami, którzy nie otrzymywali za swoją pracę wynagrodzenia, martwiąc się przy okazji tym, czy ja sam dostanę na czas własną pensję. Co chwila pojawiały się obniżki wynagrodzeń, co chwila ktoś rezygnował z pracy. Czułem się trochę jak kapitan tonącego statku.
Kiedy więc Tim Sassone, mój kolega z dziennika „Daily Herald” z Arlington Heights w Illinois, poinformował mnie, że jego gazeta zamierza zainwestować w dział sportowy, i zasugerował, żebym wysłał swoje CV na stanowisko dziennikarza piszącego o jednym z klubów w Chicago, to oczywiście byłem tą propozycją zainteresowany. Dorastałem, czytając „Heralda”, i byłem pewien, że jestem na tyle dobry, by skutecznie rywalizować z reporterami innych chicagowskich gazet – „Tribune” i „Sun-Timesa”. Wielu moich kolegów pracowało jako dziennikarze przydzielani do drużyn z Chicago.
Znałem „Heralda”, bo dorastałem na północno-zachodnich przedmieściach Chicago, które z czasem zaczęły być przez pracowników redakcji nazywane „miastem »Heralda«”. Kiedy byłem dzieckiem, na łamach gazety można było nawet sprawdzić aktualne menu z naszej szkolnej stołówki, a gdy uczyłem się w liceum, czasami odnajdywałem swoje nazwisko w relacji z biegów przełajowych organizowanych w Conant High School.
Podczas rozmowy rekrutacyjnej z wydawcą sportowym, Jimem Cookiem, dowiedziałem się, że mają dwa wakaty: dla dziennikarza zajmującego się w pełnym wymiarze Chicago Bulls i reportera opisującego sporty uniwersyteckie – koszykówkę i futbol amerykański. Pierwsza posada wymagała ciągłych wyjazdów w delegacje po całych Stanach i relacjonowania koszykówki zawodowej. W ramach tej drugiej pracowałbym głównie na Środkowym Zachodzie i relacjonował mecze futbolowe uniwersytetów Northwestern, Illinois i Notre Dame oraz koszykarskie uczelni Illinois w Chicago, DePaul i Loyola.
Bardziej odpowiadało mi to drugie zajęcie.
Był rok 1988 i przez poprzednie trzy lata pisałem o Chicago Bulls.
Michaela Jordana znałem dość powierzchownie, z trenerem Dougiem Collinsem też miałem niezbyt bliskie relacje. Wiedziałem, że popularność NBA rośnie, ale należałem do szerokiej grupy osób, które nie były do końca pewne tego, jaka przyszłość czeka Byki i Jordana.
Przed przeprowadzką do Chicago w 1967 roku, kiedy miałem 11 lat, mieszkałem w Indianapolis i kibicowałem drużynie koszykówki Indiana University. Trener Indiany, Bob Knight, był dla mnie jak Bóg, a koszykówkę uniwersytecką uważałem za najlepszą dyscyplinę sportu na świecie.
Zanim przeniesiono mnie służbowo do Chicago, zaraz po ukończeniu w 1978 roku studiów na Uniwersytecie DePauw w Greencastle w Indianie, zostałem w UPI w Indianapolis wydawcą działu sportowego i relacjonowałem mecze Indiana Pacers. Moja opinia o zawodowej koszykówce tylko się wtedy potwierdziła – uważałem ją za wypaczoną wersję tej wspaniałej dyscypliny sportu, którą znałem i tak bardzo kochałem. Co to, do cholery, znaczy „faul przy rzucie”? Jakim cudem sędziowie odgwizdują takie faule po przypadkowym kontakcie z obrońcą, ale nie gwiżdżą przy brutalnych przepychankach, które trwają pod koszem praktycznie przy każdej akcji?
Poza tym relacjonowanie sportów uniwersyteckich było wspaniałym przeżyciem. Duch walki, niewinność, poczucie, że każdy mecz ma znaczenie – nie sposób było nie wciągnąć się w tę cudowną atmosferę. Mecze futbolowe były wielkimi wydarzeniami, a ja po pięcioletnim relacjonowaniu spotkań Indiany, Purdue czy Notre Dame wciąż byłem absolutnie napalony na relacjonowanie rozgrywek uczelnianych.
A koszykówka uniwersytecka była, jak już wspomniałem, sportem nad sportami. Nie było niczego lepszego niż relacjonowanie uczelnianych turniejów regionalnych. Nie mogłem się tego doczekać. Szefostwo „Heralda” rozmawiało równolegle z innym dziennikarzem, którego uważano za prawdziwego wymiatacza. Był to Bob Logan, który przez kilkadziesiąt lat pracował w „Tribune” i był pierwszym reporterem akredytowanym przy Bulls, po powstaniu klubu w 1966 roku. Nie miałem wątpliwości, że szefostwo gazety również powierzy mu pisanie o Bykach, żeby mógł wykorzystać swoje kompetencje i podzielić się wiedzą z czytelnikami z przedmieść Chicago. Pozycję miał już zbudowaną.
Ale kiedy „Herald” zatrudnił go w 1988 roku, Logan przekroczył już pięćdziesiątkę. Relacjonowanie poczynań Bulls było równoznaczne z koniecznością wyjazdu na 41 delegacji, zazwyczaj dwudniowych, rocznie. Wiedział już, czym to pachnie, robił to w przeszłości i nie miał ochoty do tego wracać.
Ja byłem dla odmiany młodym singlem (choć byłem już partnerem swojej przyszłej żony, którą miałem za dwa lata poślubić).
Zaproponowali mi więc pracę przy Bulls.
Oznaczało to większe pieniądze, szansę na to, żeby poznać organizację Bulls od wewnątrz, a także na wspólne, w dodatku opłacane, podróże z Jordanem i Bykami. Była to propozycja nie do odrzucenia. Powiedziałem więc: tak.
Choć w rzeczywistości marzyłem o relacjonowaniu sportów uniwersyteckich.
Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że koniec końców wszystko się jakoś ułożyło.