Читать книгу Matka wie najlepiej - Kira Peikoff - Страница 10
ОглавлениеPRZEDTEM
CLAIRE
Jeszcze dziesięć miesięcy
Samotna różowa kreska. Tylko tyle, zawsze to samo.
To już dwunasty test. Wiem na pewno, bo Ethan i ja zaczęliśmy się starać dokładnie rok temu, kiedy zrezygnowaliśmy z wyjścia na mecz Jankesów, żeby cały dzień zostać w domu. Przynajmniej on wierzy, że nadal się staramy. Nie mam serca mówić mu, że to nieprawda, że nie ma takiej siły w niebie i na ziemi, która zmusiłaby mnie, żebym znów rzuciła wyzwanie losowi. Ale jemu na niczym tak nie zależy jak na tym. Jest zdesperowany.
„Proszę cię – powtarzał błagalnie. – Zasługujemy na jeszcze jedną szansę”.
To właśnie ta jego brutalna mieszanka bólu i pragnienia, napędzana fantazją o czymś, czego nigdy nie było, sprawiła, że się ugięłam. W chwili słabości skinęłam głową. Dopiero później do mnie dotarło, że to proste ustępstwo było bardziej okrutne niż uderzenie w twarz. Teraz co miesiąc przyłapuję się na tym samym teatrzyku, marnuję pieniądze na testy ciążowe, udaję najpierw nadzieję, a potem rozczarowanie.
Słyszę, jak on chodzi tam i z powrotem przed łazienką, a ja siedzę na toalecie z majtkami wokół kostek i najnowszym testem w dłoni. On może jeszcze trwać w niepewności, ale ja już znam rozwiązanie.
Mimo to odprawiam comiesięczny rytuał: rozpakowuję różowy plastik i umieszczam świeży wkład w plastikowej obudowie testu. Niezręcznie zawisam nad miniaturowym kubeczkiem. Ostrożnie siusiam do środka tak, żeby nic nie prysnęło na boki – jestem już w tym ekspertką.
Następnie wkładam patyczek do kubeczka i czekam. Zaczyna się trzyminutowe odliczanie.
Chciałabym, żeby nadal oczarowywał mnie odgłos jego niespokojnych kroków za drzwiami. Kiedy się pobraliśmy, to pragnienie posiadania dziecka wydawało mi się czymś bardzo atrakcyjnym. Większość moich ówczesnych koleżanek odwlekała myśl o dzieciach, ale dla mnie macierzyństwo zawsze było największym marzeniem. Uważałam się za wielką szczęściarę, że poznałam starszego mężczyznę, który był gotowy na poważną relację. Gdy zaczęliśmy się spotykać, on był cenionym czterdziestoletnim profesorem w katedrze zdrowia publicznego i bioetyki – zdążył już zostać dyrektorem wydziału na Uniwersytecie Columbia – a ja entuzjastyczną dwudziestopięciolatką, kończącą właśnie studia magisterskie na dziennikarstwie. Dosłownie wpadłam na niego na stacji metra przy Sto Szesnastej Ulicy i tak się zaczęło.
Pamiętam, jak urodził się nasz synek, rozdygotany i z żółtaczką, skowycząc tak, jakby chciał swoim płaczem zagłuszyć największe ludzkie cierpienie. A następnie przez osiem lat Colton walczył z chorobą mitochondrialną, choć przez swoje wadliwe geny nigdy nie miał szans w tej walce.
Przez moje wadliwe geny. Zbyt późno odkryłam, że najważniejsze fragmenty mojego DNA, odpowiadające za produkcję energii, mają uszkodzony kod. Ta niewidzialna wada stała się moim nienaruszalnym dziedzictwem, powiększonym i trwale wyrytym w każdej komórce organizmu Coltona.
Teraz, trzy lata po jego śmierci, Ethan pragnie następnego dziecka. Drugiej szansy. Jakby moje popieprzone geny miały nagle zmienić zdanie, uszanować nasze cierpienie i tym razem się naprawić. Dla mnie fakty są boleśnie jasne: każde moje przyszłe dziecko z całą pewnością odziedziczy moje zmutowane DNA mitochondrialne. Ten rodzaj DNA zawsze jest przekazywany z matki na dziecko, praktycznie bez żadnych zmian.
Ale Ethan jest zawziętym optymistą i nie traci nadziei, bo stan zdrowia dziecka może przecież znaleźć się na zupełnie różnych skrajach spektrum, od zupełnie braku objawów jak u mnie, aż po nieuleczalne zaburzenia jak u Coltona, nie wspominając o wszystkich możliwych kombinacjach pomiędzy. Moja babcia była zdrowa, ale matka cierpiała na napady tajemniczej niewydolności mięśni i miała kłopoty z oddychaniem aż do śmierci na zapalenie płuc w wieku czterdziestu ośmiu lat, kiedy ja byłam dopiero w drugiej klasie liceum. Skutki genetycznych uszkodzeń mitochondrialnego DNA są przypadkowe i niemożliwe do przewidzenia.
– Warto spróbować – przekonywał mnie Ethan. – Przecież zawsze możesz zrobić barania prenatalne, a jeśli okaże się, że jest źle…
Ja jednak nie mogę znieść myśli, że miałabym się szykować na kolejną stratę.
A przy tym nie potrafię odebrać mężowi nadziei, że jeszcze kiedyś zostanie ojcem. Był wspaniałym tatą, kochającym i pogodnym. Nigdy nie okazywał Coltonowi strachu, jaki gryzł nas coraz dotkliwiej w miarę postępowania jego choroby. Nie sądziłam, że dam radę przetrwać śmierć synka. Nawet teraz mój umysł ucieka jak najdalej od czarnej dziury tych wspomnień. Zostało we mnie zbyt wiele ciemności. Takie rzeczy, do których nigdy nie przyznałabym się nawet przed najbliższymi przyjaciółmi.
Ethan nigdy nie zdradził moich sekretów i wstydu. Wyciągnął nas oboje z otchłani wbrew magnetycznej sile przyciągania żałoby.
– Nie dam rady do tego wrócić – powiedziałam, kiedy zaczął sugerować, że powinniśmy znów zacząć się starać o dziecko. – Przecież wiesz, że nie mogę.
– Nie będziesz musiała – obiecywał. – Przebyłaś taką długą drogę. Ja wierzę, że tym razem wszystko będzie inaczej. Zobaczysz.
Rok temu w nagłym przypływie nadziei Ethan przemalował dawny pokój Coltona na jasnożółto, z pasem przedstawiającym różne zwierzęta z zoo, jakby ta urocza ściana mogła zachęcić zdrowe dziecko do przyjścia na świat. Ochrzciliśmy nasz „nowy początek”, kochając się na pluszowym dywanie. Teraz wchodzi tam tylko nasza pani sprzątająca. W ogóle nie zapuszczamy się w tamtą część korytarza.
– Claire? – Ethan puka do drzwi łazienki. – Już minęły trzy minuty.
Z trudem przełykam ślinę. Ethan mówi do mnie po imieniu tylko wtedy, kiedy jest już na granicy wytrzymałości.
– Poczekaj jeszcze chwilę! – wołam, choć wiem, że ma rację. Czas upłynął, a na patyczku nadal widnieje tylko jedna kreska.
Staram się kupić sobie jeszcze trochę czasu, zanim będę zmuszona znów go rozczarować.
Mam też do wykonania pewne niewiarygodne zadanie. Jest dokładnie szesnasta. Podciągam majtki i sięgam pod szafkę. Wyciągam pudełko na tampony, które nigdy nie jest puste. Tampony skończyły się w nim rok temu, ale nie wyrzuciłam opakowania. Wiem, że Ethan nie będzie zaglądać do środka.
Wyciągam różowy krążek z pigułkami antykoncepcyjnymi, wkładam sobie jedną białą tabletkę pod język i zatrzaskuję pudełko. Potem chowam wszystko z powrotem pod szafkę i otwieram drzwi łazienki.
Kiedy tylko Ethan widzi moją twarz, zmarszczka między jego brwiami się pogłębia. Mój mąż odgarnia z czoła kosmyk siwiejących blond włosów i wzdycha, nie zdobywając się nawet na pocieszające wzruszenie ramionami.
Już dawno przestaliśmy się bawić w zapewnienia w rodzaju: „Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia”.
Chciałabym poczuć, jak obejmuje mnie mocnymi ramionami. Ale to też już się skończyło. Nie jestem pewna, czy w ogóle zostały w nim jakiekolwiek zasoby energii, żeby mnie pocieszyć. Wpatruje się w podłogę. Nigdy wcześniej nie było aż tak źle, żeby nie mógł nawet na mnie spojrzeć.
Już kiedyś sugerowałam adopcję, choć bez przekonania. Ethan jednak upiera się, żebyśmy w pierwszej kolejności spróbowali zapłodnienia in vitro, bez względu na to, z jak gigantycznym kosztem albo z jak wielkim dyskomfortem mogłoby się to wiązać. Nie możemy tak żyć wiecznie. Droga naturalnego zapłodnienia – śledzenie cyklu, badanie temperatury ciała, pilnowanie czasu uprawiania seksu co do godziny – nie działa. Pozwalam mu wierzyć, że to przez mój wiek. Mam trzydzieści dziewięć lat, więc to nie byłoby niemożliwe. Myślę sobie, że prędzej czy później się podda i zdecyduje na adopcję. Ale w głębi serca – choć wiem, jakie to samolubne – ja też nie chcę wychowywać cudzego dziecka, dopóki istnieje choć cień szansy, że moglibyśmy mieć własne zdrowe maleństwo.
Takie, które dożyje ósmego roku życia, wejdzie w wiek dwucyfrowy, będzie nas zadręczać nastoletnimi huśtawkami nastroju i stanie się kiedyś dorosłe – i będzie nosić w sobie jakąś iskierkę Coltona. Nie wyobrażam sobie większego daru, niż móc wydać na świat brata albo siostrę Coltona. Ale nie zrobię tego, jeśli dziecko miałoby od urodzenia być skazane na chorobę.
Zrobiłabym wszystko, by uchronić swoje dziecko przed chorobą mitochondrialną. Nawet jeśli to wymagałoby zwodzenia własnego męża. Widzę dystans w jego spojrzeniu, rozczarowanie oddalające go ode mnie. Serce tłucze mi w piersi, bo zamierzam powiedzieć coś, co zmieni wszystko. Po tych słowach już nie będzie powrotu.
Wyobrażam sobie, jak w przyszłości wrócę do tej chwili, by wytłumaczyć, że musiałam skłamać, aby ocalić nasze małżeństwo – że należało utrzymać sprawę w absolutnym sekrecie, by chronić nas oboje. Wtedy Ethan będzie miał w ramionach zdrowe dziecko i będzie czuł niewyobrażalną wdzięczność. Zrozumie, jak bolesny był to dla mnie wybór, i podziękuje, że miałam dość odwagi, by samotnie dążyć do celu. Oboje zapatrzymy się na nasze śpiące dziecko, nie posiadając się z zachwytu nad tym życiem, które sprowadził na świat geniusz jednego lekarza. Jak on wtedy mógłby się na mnie gniewać?
– Postanowiłam dać szansę zabiegowi in vitro – wyrzucam z siebie.
Ethan natychmiast podnosi głowę.
– Zrobisz to?
– Wiem, jak wiele to dla ciebie znaczy, żebyśmy mogli mieć własne dziecko.
Z zaskoczeniem dostrzegam, że szklą mu się oczy. Przecież Ethan nigdy nie płacze. Musiał być bliższy załamania, niż mi się wydawało. Reakcja męża tylko umacnia mnie w postanowieniu.
– Nie mogę w to uwierzyć – wzdycha. – Myślałem już, że się poddasz.
– Zgodzę się na jedną próbę. Pod warunkiem… – Zawieszam głos, by podkreślić wagę swojej prośby.
– Pod jakim warunkiem?
– Że pozwolisz mi wybrać lekarza.
– A co to za różnica?
Patrzę mu prosto w oczy.
– Chcę iść do Roberta Nasha.
Ethan przewraca oczami.
– Bardzo śmieszne.
– Mówię poważnie. Należy do najskuteczniej leczących niepłodność w kraju.
Nie wspominam o drugiej przyczynie, dlaczego wybrałam akurat jego. Tej prawdziwej. Niepokorny doktor Robert Nash swoimi przełomowymi badaniami sprawił, że pacjentki go pokochały, ale przysporzył sobie też wielu krytyków. Ethan – który zasiada w prezydenckiej komisji doradczej do spraw bioetyki, z którą rząd konsultuje się w sprawie nowych technologii medycznych – kilka lat temu postawił Nashowi bardzo poważne zarzuty w prasie. Gdy Nash ogłosił swój sukces w wytłumianiu genu powiązanego z rozwojem zaburzeń słuchu w okresie zarodkowym, Ethan napisał pogardliwy artykuł na ten temat. Komentarz natychmiast zajął pierwsze miejsce na liście najczęściej czytanych tekstów „New York Timesa”. Mój mąż z wielkim zaangażowaniem rozwodził się nad zagrożeniami, jakie wiążą się z manipulowaniem ludzkim życiem: wspomniał o niebezpieczeństwie projektowania dzieci, nieznanych jeszcze skutkach ubocznych i arogancji wymazywania różnorodności z puli genetycznej. „Czy to możliwe, by niepełnosprawność jednego człowieka była stanem pożądanym przez drugiego? – napisał. – Powinniśmy być bardzo podejrzliwi wobec wszelkich medycznych interwencji, które marginalizują różne sposoby pełnoprawnego istnienia na świecie”. Kilka miesięcy później amerykańska Agencja Żywności i Leków – FDA – wprowadziła nowe rygorystyczne obostrzenia, zapobiegające modyfikowaniu genów ludzkich zarodków, a Nash odmówił dalszej publikacji jakichkolwiek wyników swojej pracy.
Ale jeśli plotki, na które natknęłam się w internecie, kryją w sobie choć ziarno prawdy…
– Poważnie? – Ethan kręci głową. – Przecież to pajac.
Tłumię wzbierającą irytację. Wpływowe przekonania Ethana o ryzyku, jakie niesie biotechnologia, stanowią kość niezgody między nami. To doprowadziło już do niejednej kłótni przy stole, choć do tej pory wszystkie nasze sprzeczki na ten temat miały charakter czysto teoretyczny.
– Wiesz co – mówię – tak się składa, że w środowisku pacjentów walczących z niepłodnością on jest wielkim autorytetem.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że on mnie na pewno nienawidzi? Przecież to oczywiste.
Macham lekceważąco dłonią.
– Przecież cię nie pozna. – Ethan nie lubi blasku fleszy. Po tym, jak jego artykuł zyskał wiralową popularność w internecie, proponowano mu udział w talk-show o krajowym zasięgu, ale odmówił. W efekcie to tylko jego imię i nazwisko coś znaczy, a nie twarz. A tożsamość przecież łatwo można zmienić.
Mimo to Ethan nie próbuje ukrywać dyskomfortu.
– Nie możemy iść do nikogo innego? Do kogokolwiek?
– Miałam przeczucie, że w tym cyklu i tak nie wyjdzie, więc już umówiłam się na wizytę. – Biorę go za rękę, splatam nasze palce. – No i to chyba jednak jest nasz szczęśliwy dzień, bo zazwyczaj ma pełny grafik na sześć tygodni do przodu, ale ktoś odwołał wizytę.
Ethan się waha.
– Na kiedy?
– Jutro. Widzimy się z nim równo o dziewiątej.