Читать книгу Negatyw - Klaudiusz Szymańczak - Страница 6

Hostel Nowy Jork, Harlem, 30 września 2017

Оглавление

Niewielki pokój numer 4014 na czwartym piętrze starej nowojorskiej kamienicy śmierdział potem, chlorem i dawno niekonserwowanym klimatyzatorem. Zwłoki około czterdziestoletniego mężczyzny leżały na podłodze, wygięte pod nienaturalnym kątem. Z włączonego telewizora rozlegał się donośny głos telewizyjnego kaznodziei nawołującego do natychmiastowej poprawy, żałowania za grzechy i pokuty w formie przelewu na numer konta widoczny u dołu ekranu. Wykładzina w kolorze nieba przed burzą i śnieżnobiałe ściany stanowiły kontrastowe tło dla makabrycznego widoku na podłodze.

Pochylony nad denatem lekarz z biura koronera uniósł na chwilę wzrok i zwrócił się agenta FBI:

– Myślę, że zgon nastąpił jakieś dwie, trzy godziny temu. Około dziewiętnastej. Gość jeszcze nie zesztywniał. Trochę się chyba męczył, jakby się udusił… Długo to nie trwało, chociaż…

– Tyle szczegółów wystarczy, Paul – przerwał lekarzowi John Slade. – Zaraz zaczniesz mówić o krwawiących odbytach, a ja przed chwilą jadłem.

Agent Slade stał w progu i przecierając dłonią dwudniowy zarost i ciemne sterczące włosy, przyglądał się pracy lekarza i lśniącemu czystością pokojowi.

Zwłoki na podłodze zupełnie nie pasowały do tego jasnego pomieszczenia. Żując gumę, która skutecznie powstrzymywała odruch wymiotny, Slade zastanawiał się, co było przyczyną śmierci tego człowieka. Zrobił krok do przodu, pochylił się i przyjrzał się mu z bliska. Lekarz rzucił drwiąco:

– Po tylu latach jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? A właściwie co ty tu robisz? Potrzebna ci recepta na viagrę czy zwolnienie lekarskie?

– Na razie jakoś daję radę bez jednego i drugiego.

Lekarz spojrzał w oczy swojemu wieloletniemu znajomemu i się uśmiechnął. Gdyby nie leżący na podłodze trup, doktor Willkowsky, ubrany w biały kitel, lekko pochylony i uśmiechnięty, wyglądałby jak chodząca reklama prywatnej kliniki.

– Przysłali mnie tu, bo podobno sprawa jest interesująca nie tylko dla policji – wyjaśnił Slade. – Co z tym gościem?

– Nie wiem… Po sekcji i toksykologii dowiemy się więcej, ale… ten zapach chloru z jego ust. Wypił płyn czyszczący czy co? Wygląda, jakby ktoś chciał go czymś nakarmić na siłę… ma zasinienie dookoła ust. Jakby ktoś go dusił, trzymając mu rękę na twarzy?

Agent Slade pochylił się nad zwłokami i rozejrzał się po podłodze. Denat miał na sobie jasnoniebieskie jeansy z brązowym paskiem, biały T-shirt wpuszczony w spodnie i brązowe, lekko znoszone, ale starannie wyczyszczone buty. Sprawiał wrażenie w miarę schludnego, był starannie ostrzyżony i ogolony. Jego fryzura była w stylu lat osiemdziesiątych, a podrażnienia skóry na twarzy sugerowały, że golił się niezbyt uważnie.

– Nic przy sobie nie miał? – zapytał półgłosem. – Żadnych dokumentów? Bagażu? Kto to, do cholery, jest?

– Chłopaki mogą już zabrać gościa czy masz ochotę jeszcze na niego popatrzeć? – zapytał lekarz.

– Zabierajcie go. Te pomieszczenia są tak małe, że kiedy on tu leży, ruszyć się nie można. Rzucę okiem na pokój, a ciało obejrzę już w kostnicy.

Agent Slade powoli się wyprostował i z trudem przeciskając się między zwłokami a łóżkiem, podszedł do okna. Przez moment skupił uwagę na starym, opuszczonym kościele, który przypominał miniaturową kopię europejskiego budynku. Cała okolica dookoła przypominała mu dzielnicę Warszawy, w której niedawno współpracował z polską policją. Z zamyślenia wyrwał go głos lekarza zagłuszany przez telewizyjnego kaznodzieję.

– Niech ktoś to, na Boga, wyłączy – zawołał Slade.

– Próbowaliśmy, ale nikt nie wie, gdzie jest pilot – rzucił z korytarza jeden z techników.

Agent sięgnął dłonią za obudowę telewizora i gwałtownym ruchem wyrwał wtyczkę z gniazdka.

– Ze skuteczności to słyniesz w całym mieście – spuentował doktor Willkowsky, po czym razem ze swoimi podwładnymi zaczął zbierać się do wyjścia.

Jeden z techników próbował nieudolnie nałożyć worek na zwłoki, nie dotykając ich.

– Okej, to my lecimy, John, widzimy się w kostnicy – pożegnał się Willkowsky i wyszedł z pokoju.

Slade wychylił się z pomieszczenia i zawołał za oddalającą się ekipą:

– Kto go znalazł?

Lekarz idący kilka kroków za technikami odwrócił się i rzucił na odchodne:

– Meksykanka, która tu sprząta, chyba słabo zna angielski.

– No tak, jeszcze to mi potrzebne. Okej, dzięki za pomoc.

Slade przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, które okazało się bliźniaczo podobne do miejsca zbrodni. Śnieżnobiałe ściany i granatowa wykładzina. Jedyną różnicą było piętrowe łóżko. Pościel na nim była nienagannie zasłana, jak na żołnierskiej pryczy.

W nogach łóżka siedziała młoda Latynoska w stroju sprzątaczki i płakała. Była ładna, ale jej urodę maskował służbowy strój przypominający uniform malarza pokojowego. Tani makijaż spływał razem ze łzami po policzkach. Slade sięgnął po chusteczki stojące na szafce przy łóżku i podał dziewczynie. Z rozmazanym makijażem wyglądała jak córka Jokera i Jennifer Lopez. Po kilku minutach rozmowy agent dowiedział się jedynie, że o znalezieniu zwłok policję poinformowała prawdopodobnie recepcjonistka Tanya.

W końcu dziewczyna wstała z łóżka, jeszcze raz dokładnie otarła oczy, poprawiła fartuch i wyszła na korytarz. Popchnęła wielki wózek pełen akcesoriów do sprzątania i ruszyła w stronę wind. Agent Slade wpatrywał się w jej kobiecą figurę. Wrócił do pokoju, w którym chwilę wcześniej leżały zwłoki. Zostały po nich już tylko plamy na podłodze i paskudny smród przywodzący na myśl brudną toaletę oblaną chlorem.

– Agencie Slade, gdzie pan jest?!

Technik, wybiegając z windy, potrącił pokojówkę i wpadł na jej wielki wózek. Dziewczyna w ułamku sekundy straciła świeżo odzyskany spokój. Pozbierała rozrzucone po podłodze butelki i błyskawicznie zniknęła w windzie.

Slade przerwał nieformalne oględziny miejsca zbrodni i wyszedł na korytarz, gdzie rozpędzony technik omal na niego nie wpadł.

– Co jest? Trup ożył? – Slade podszedł do wystraszonego lekarza i grupy jego pomocników.

W bladoniebieskim świetle lamp wyglądali upiornie. Koroner, którego agent znał od wielu lat, sprawiał wrażenie, jakby pierwszy raz w życiu zetknął się z trupem. Czarny plastikowy worek na zwłoki był rozsunięty do połowy, a białą koszulkę denata rozerwano na wysokości klatki piersiowej aż do brzucha. Odsłonięte ciało zmarłego wyglądało zupełnie normalnie.

– No i? – Agent spojrzał zdziwiony na lekarza i jego ekipę.

– Nie słyszy pan? Coś w nim gra, w gardle albo w brzuchu! – wyrzucił z siebie technik.

Slade pochylił się nad zwłokami, ale nic nie usłyszał.

– Potrząśnijmy nim, Jake! – zawołał nerwowo bardziej doświadczony z techników. – Tak jak przed chwilą, gdy go pakowaliśmy do windy.

Mężczyźni szarpnęli gwałtownie ciałem zmarłego. Po chwili z jego wnętrza zaczęła dobiegać cicha melodia.

– Co to, do cholery, jest, Paul? Jakieś gazy z żołądka czy co? – Pomimo wielu lat doświadczenia w policji i FBI Slade nie miał pojęcia, co to może być.

– Gazy z żołądka wygrywają melodię? Na litość boską… – próbował go sprowadzić na ziemię Willkowsky. – W tym FBI przydzielili cię do Archiwum X?! Poza tym to nie w żołądku… Nie mam pojęcia, co to jest!

– To kto ma mieć?! Człowieku, jesteś lekarzem czy tylko nosisz trupy? – poirytowany Slade podniósł głos i przez moment pomyślał, że po sprawie w Warszawie po raz kolejny trafił mu się tak zwany nietypowy przypadek i że uwaga Willkowskiego o Archiwum X była całkiem na miejscu.

– Odwal się! – odparł lekarz.

– Dobra. Zabierajcie go do kostnicy. Ja wkrótce dojadę na miejsce – Slade postanowił zakończyć tę bezsensowną dyskusję.

W chwili gdy lekarz i technicy próbowali wepchnąć nosze do windy, zadzwonił dzwonek sygnalizujący przybycie drugiej z wind. Ze środka wysiadła para młodych Azjatów. W rękach trzymali wypełnione po brzegi torby z nowojorskich domów towarowych. Logo Nike obok czarnego worka ze zwłokami wydało się Slade’owi tak abstrakcyjnym widokiem, że od razu przypomniały mu się wystawy sztuki nowoczesnej w Metropolitan Museum of Art i Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Roześmiał się nerwowo.

– Jeszcze tego brakowało.

Doktor Willkowsky zachował więcej zimnej krwi i zdobył się na bardziej formalny ton:

– Przepraszamy państwa, ale jeden z gości miał atak serca. Pomimo reanimacji nie udało się mu pomóc.

W chwili, gdy zszokowani turyści oderwali na moment wzrok od trupa i spojrzeli na lekarza, Slade zasunął worek z ciałem. Młoda Azjatka zasłoniła usta ręką, sprawiała wrażenie autentycznie przejętej, choć niekoniecznie wystraszonej, a jej partner łamaną angielszczyzną wyraził żal i ubolewanie z powodu śmierci nieznanego mu mężczyzny. Kiedy para zniknęła za rogiem, doktor Willkowsky popędził techników kilkoma wymownymi gestami, nie odzywając się przy tym ani słowem.

Nieco oszołomiony Slade wrócił do pokoju, gdzie znaleziono zwłoki. Usiadł na składanym stołeczku i jeszcze raz zlustrował malutkie pomieszczenie. Łóżko pod jedną ścianą i lustro na drugiej, zawieszone nad miniaturowym blatem udającym stół, mała lodówka pod nim. Nie dostrzegł niczego szczególnego, więc wyszedł na korytarz. Na jego końcu stał Jim Raven, jego przyjaciel z czasów pracy w policji.

Jim podszedł bliżej i uśmiechnął się, ale dość chłodno. Slade od razu zauważył, że nie jest zachwycony jego obecnością na miejscu zbrodni, chociaż bardzo się starał to ukryć. Przywitali się zdawkowo. Jim dość ostentacyjnie trzymał ręce w kieszeniach, dodając sobie tym pewności siebie i unikając konieczności podania Slade’owi ręki na powitanie.

– Cześć, John, już po europejskich wakacjach? – zapytał nieco złośliwie.

– Jeśli tak miałyby wyglądać wakacje, to do emerytury nie wezmę urlopu – odparł spokojnym tonem agent.

– Ale trochę świata zwiedziłeś, jeszcze do CIA przeskoczysz, chłopie. – Jim uśmiechnął się, próbując wprowadzić nieco luzu do rozmowy – W windzie szamoczą się z trupem, ty też jakoś dziwnie wyglądasz. Znaleźliście obcego w Harlemie? – kontynuował pół żartem, pół serio.

Intuicja podpowiedziała Slade’owi, że lepiej zrobi, jeśli nie będzie od razu wtajemniczał Jima w niecodzienne okoliczności sprawy. Na razie nie wspomniał nic o melodii dochodzącej z wnętrza zwłok.

– Ciało znaleziono w tym pokoju. – Niedbałym gestem wskazał na drzwi za plecami.

Detektyw Jim Raven przybrał oficjalny wyraz twarzy, ominął Slade’a i wszedł do pomieszczenia. Po chwili rozglądania się dookoła spojrzał na dawnego przyjaciela i zapytał niechętnie:

– Technicy już zrobili robotę? – zadał to banalne pytanie tonem charakterystycznym dla nauczycieli, którzy pytają uczniów, czy odrobili lekcje.

Wyraźnie chciał zaznaczyć teren. Fakt, że jego kumpel po fachu został agentem FBI, pozostawił uszczerbek zarówno na ich przyjaźni, jak i męskim ego Jima. Odwieczne animozje między policją a FBI dodawały jeszcze nieco pikanterii ich nowym relacjom.

– Zrobili. – Slade starał się rozumieć i zarazem ignorować protekcjonalne gesty kolegi. – Niewiele tu chyba znaleźli. Jeszcze zanim przyjechałem, chcieli go pakować do wora. Ktoś od was, z policji, poinformował FBI, że facet wpadł z wizytą z innego stanu i ktoś mu chyba pomógł umrzeć, a chwilę po tym przysłali tu mnie.

– Zabójstwo z przekroczeniem granicy stanów?… No to faktycznie byłaby robota dla was, zakładam, że podejrzewacie, że ktoś tu za nim przyjechał i nie jest to jego pierwsza ofiara?

– Bierzemy pod uwagę taki scenariusz – zmyślił Slade.

Sierżant Raven złagodniał, kiedy okazało się, że obecność kolegi z FBI to bardziej formalność. John celowo milczał, wiedząc, że jest to ten moment, kiedy na miejscu zbrodni nie ma już nic do roboty i ktoś musi wydać polecenie lub choćby zasugerować, co robić dalej. Po chwili detektyw Raven przerwał niezręczną ciszę:

– Zaraz ściągnę tu chłopaków, żeby zabezpieczyli drzwi i pouczyli personel hostelu o dalszym postępowaniu. Dobrze by było zabezpieczyć te drzwi dyskretnie, bo jeśli okleimy je żółtą taśmą, to pewnie zniechęci gości do wynajęcia pokoi na tym piętrze.

– Przytomna uwaga. – Agent Slade nie przepuścił okazji, żeby połechtać ego Ravena. – Jedziesz ze mną do kostnicy czy będziesz pilnować tego miejsca, póki go nie zabezpieczą?

– Zostanę i przypilnuję, żeby jutro rano się nie okazało, że kogoś tu zameldowali.

– Zawsze dbałeś o szczegóły – powiedział Slade i zobaczył, że Jim wyraźnie się odpręża. Chyba udało mu się nieco rozluźnić kolegę.

– Masz rację. Ty zawsze bujałeś w obłokach. – Jim po raz pierwszy podczas tego spotkania szczerze się uśmiechnął. – O, przepraszam, myślałeś o bytach abstrakcyjnych.

– Odpuść już, Jim. – Slade odwzajemnił uśmiech i pożegnali się.

Agent ruszył korytarzem w stronę wind. Jadąc w dół, myślał o tym, że nie najlepiej się stało, że nie powiedział koledze całej prawdy o powodach, dla których oddelegowano go do tej sprawy. Wysiadł na parterze i szybko przeszedł przez hol, mijając recepcjonistkę, która starała się jednocześnie pocieszać rozdygotaną pokojówkę, meldować nowych gości i ogólnie robić dobrą minę do złej gry. Slade wyszedł przed hostel, jednak nie zauważył tam furgonetki biura koronera. W drodze do swojego auta usłyszał na wpół żartobliwe, na wpół nerwowe komentarze na tyłach budynku. Ruszył wąskim przejściem pomiędzy hostelem a boiskiem do koszykówki, potykając się w mroku o rozrzucone na ziemi butelki po piwie. Kiedy wyszedł zza rogu, w słabym świetle latarni zobaczył ekipę z biura koronera pakującą zwłoki do zaparkowanej nieopodal śmietnika furgonetki. Usłyszał ich rozmowę:

– Tylko uważać mi na niego, nie mam ochoty na bliskie spotkanie z obcym.

– Cholera jasna, doktorze, to mój pierwszy dzień w tej robocie. Często macie takie akcje?

– Przyznaję, że masz wyjątkowe szczęście, młody. Siedzę w tym piętnaście lat, ale grającego trupa jeszcze nie widziałem – odparł szczerze Willkowsky. – Ładuj go do samochodu i zmywamy się stąd. Czym się wcześniej zajmowałeś?

– Sprzedawałem kosiarki.

– Do tego są potrzebni specjalni ludzie? Myślałem, że po prostu idziesz do sklepu i bierzesz taką, jaka ci potrzebna.

– O nie, doktorze. Wśród kosiarek są istne ferrari. Wie pan, ile kosztuje dobra kosiarka?

– Ile? Ze cztery stówy?

– Za cztery stówy to może pan sobie co najwyżej…

Slade, obserwując tę scenę z oddali, przypomniał sobie swoją pierwszą sprawę, sprzed niemal dziewięciu lat, z trupem w roli głównej. Mężczyzna uprawiający jogging w Central Parku został zadźgany nożem i porzucony w krzakach. Pojechali wtedy na miejsce z Jimem. Sprawę prowadził kapitan Jones, wówczas starszy detektyw z wydziału zabójstw. Slade pamiętał, że sam zachowywał się równie nerwowo jak jeden z techników doktora Willkowskiego dzisiaj. Kiedy na miejsce przyjechał Jones, Slade z nerwów wygłaszał wykład na temat kauzalizmu i jego przydatności w wyjaśnieniu obecności zwłok biegacza w krzakach.

Mężczyźni w końcu wepchnęli nosze do auta i w tej samej chwili zobaczyli Slade’a, który wyłonił się z mroku i stanął tuż obok nich.

– Panowie jeszcze tutaj? Myślałem, że gość jest już w drodze do kostnicy, a wy chyba kombinujecie, jak sprawić, żeby został w tym śmietniku, co?

– Widzę, John, że w FBI dowcip ci się wyostrzył – skomentował doktor Willkowsky. – Recepcjonistka meldowała nowych turystów i pomyślała, że nosze z trupem w holu mogą ich trochę zniechęcić do pobytu tutaj. Dlatego kazała nam wymeldować gościa tylnym wyjściem.

– Mogła mieć rację. Komuś gumę? – Slade wyjął z kieszeni paczkę.

– Może rozpalimy grilla, a młody skoczy po browar? – rzucił ironicznie doktor Willkowsky. – Jedziemy z nim do kostnicy, John, i chcę mieć to za sobą.

– Dobra, jasne, ale najpierw zawieziemy go na chwilę do MPC, mój kumpel go tam obejrzy.

– Manhattan Psychiatric Center? Przecież to dom wariatów, masz tam kumpli? – zażartował Willkowsky. Podszedł do Slade’a, po czym szeptem wymamrotał: – Słuchaj, John, już kiedyś brałem udział w twoich i Jima przygodach z trupem i naprawdę nie chcę powtarzać takich numerów, zwłaszcza że mam na głowie tych dwóch młodych pajaców – powiedział, wskazując techników.

– Wyluzuj, jakby zrobił się jakiś smród, biorę to na siebie, okej?

Agent uśmiechnął się, starając się wyglądać na opanowanego, poklepał lekarza po plecach i wrócił przed główne wejście. Wsiadł do samochodu i powoli ruszył w stronę MPC. Chwilę później w lusterku wstecznym zobaczył wysłużoną furgonetkę biura koronera.

Po półgodzinie auta zatrzymały się na tyłach MPC. Doktor Willkowsky i jego dwóch pomocników wyskoczyli z furgonetki, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Slade wysiadł z samochodu, zdjął marynarkę i rzucił ją na tylne siedzenie. Poluzował krawat i podszedł do mężczyzn wyjmujących nosze.

– Idę po lekarza, a wy przygotujcie go do przeniesienia do kostnicy! – wydał podwładnym polecenie doktor Willkowsky, po czym szybkim krokiem oddalił się w stronę izby przyjęć.

– Do kostnicy?! To w psychiatrykach są kostnice? – technik żółtodziób po raz kolejny starał się zamaskować niepewność i lęk potokiem słów.

– Myślałeś, że psychole nie umierają?

– Nie no, wiem, że umierają, ale…

– Ale wysyłają ich Fedexem do innych kostnic, tak?! Zabieraj go i nie gadaj tyle. – Wyraźnie poirytowany koroner wskazał ręką tylne drzwi furgonetki.

– Ja pierdolę! Trzeba było zostać w tym sklepie z kosiarkami – kontynuował słowotok żółtodziób – wiedziałem, że to głupi pomysł pchać się do tej roboty, ale Jane oczywiście wiedziała lepiej: „To państwowa posada, będziemy mogli wziąć kredyt, to da nam nowe możliwości”. Nowe możliwości… dziękuję, postoję.

– Panowie, o problemach rodzinnych pogadamy kiedyś przy piwie w O’Hara, a teraz zabieramy gościa, okej? – przerwał Slade technikom, którzy wreszcie ruszyli z ciałem prosto do szpitalnej kostnicy. Gwałtownym ruchem klepnął tylne drzwi furgonetki, które zamiast się zamknąć, uderzyły mocno o karoserię auta i otworzyły się ponownie, gubiąc przy tym odrobinę czarnego lakieru. – Co za złom!

Slade postanowił się już nie cackać i zamknął drzwi porządnym kopniakiem. Wyprzedził techników z noszami i dołączył do doktora Willkowskiego kręcącego się niepewnie po izbie przyjęć szpitala.

– Gdzie ten twój kumpel? W izolatce? – Doktor Willkowsky był wyraźnie poirytowany.

Ruszył w stronę prowadzących w dół schodów i zszedł kilka stopni. W tej samej chwili z hukiem władowali się do środka technicy ze zwłokami, uderzając noszami w szybę drzwi.

– Panowie, ciszej, do cholery – próbował przywołać ich do porządku Slade, podczas gdy doktor Willkowsky wołał półgłosem:

– Jest tu kto?

Po chwili na dole zobaczyli doktora Roberta Sullivana, pędzącego w ich stronę przez korytarz. Rozpięty biały fartuch powiewał mu niczym peleryna superbohatera. W bladym świetle zazwyczaj wystraszona twarz starego przyjaciela agenta Slade’a nabrała nieco upiornego wyglądu.

– Wy w sprawie tego…? – Doktor Sullivan wyciągnął dłoń i z uśmiechem przywitał stojącego na schodach Willkowskiego.

– Dżentelmena z Harlemu! – dokończył Slade.

– Pojęcia nie mam, co to jest, doktorze, ale musimy się z tym bajzlem zmierzyć.

Doktor Sullivan, nie tracąc rezonu, zarządził:

– Dobra, jazda z nim do kostnicy. I nie róbcie tyle zamieszania. – Podszedł do Slade’a, który bezgłośnie wymownymi gestami poganiał techników niosących ciało, i zapytał: – Jak leci, agencie? Sto lat cię nie widziałem, ludzie gadali na mieście, że awansowałeś i oddelegowali cię do jakiejś ambasady w Europie, to prawda?

– Z Europą prawda, ale o żadnym awansie nic mi nie wiadomo. Po prostu pracowaliśmy nad sprawą pewnej międzynarodowej korporacji.

– A czy to przypadkiem nie była ambasada w Amsterdamie, John? Podobno tam ludzie potrafią się bawić nie gorzej niż my przed laty. Niewiele brakowało, a zostałbyś moim szwagrem, cholera… – Doktor Sullivan zamyślił się i pokiwał głową, przeczesując dłonią gęste rude włosy i schodząc jednocześnie po schodach do kostnicy.

– Nie Amsterdam, tylko Warszawa w Polsce, i uwierz mi, tego, jak się bawić, Polacy mogliby uczyć na uniwersytetach.

– W Polsce, mówisz… – Zaciekawiony lekarz zatrzymał się na ostatnim stopniu schodów. – Słyszałem, że oni piją prawie tak dużo jak Irlandczycy, dziadek mi opowiadał.

– Nie wiem, ale na pewno kilka razy urwał mi się film.

Chwilę później technicy wypakowali zwłoki z worka i ułożyli je na stole sekcyjnym. Doktorzy Sullivan i Willkowsky pochylili się nad denatem i zaczęli nieprzyjemną robotę.

– Panowie, popilnujcie drzwi od zewnątrz – przykazał technikom Slade. Nie chciał, by byli obecni przy otwieraniu zwłok. – Wolałbym, żeby nam nikt nie przeszkadzał.

Mężczyźni wyszli wyraźnie rozczarowani. Liczyli na widowiskowe zakończenie nocnego dyżuru z nadgodzinami. Po ich wyjściu doktor Sullivan zabrał się do otwierania zwłok.

– Obcy? – próbował żartować Slade.

– Lepiej, John. – Lekarz szczypcami wydobył z ciała denata moduł elektroniczny z malutkim głośnikiem i uniósł znalezisko w taki sposób, że każdy mógł je zobaczyć. Całość zawinięta była w pogniecioną plastikową torebkę strunową. – Co to, do diabła, jest?

– Wyrafinowane jak cholera, nie ma co. Pokaż to.

Slade podszedł do zwłok i przyglądał się przez moment sfatygowanej, śmierdzącej chlorem torebce strunowej z niewielkim układem elektronicznym w środku. Wyjął z kieszeni torebkę z napisem „dowód rzeczowy”. Sullivan ostrożnie wrzucił przedmiot do środka, po czym spytał:

– To co, fajrant na dziś?

– Fajrant – odparł Slade, po czym zwrócił się do doktora Willkowskiego: – Zabieramy go do nas, Paul, zanim zrobi się wokół tego smród. Zaszyjcie go i spadamy. Spróbuj uciszyć jakoś tych dwóch za drzwiami i zachowajcie dyskrecję. Obcego nie znaleźliśmy, ale nie pracujecie przy sekcjach od wczoraj, więc nie muszę wam mówić, co robić.

Slade wyszedł na korytarz i chcąc powstrzymać ciekawość dwóch zdezorientowanych techników, rzucił niby od niechcenia:

– Kończymy, panowie. Zabieracie go tam gdzie zawsze i macie wolne, dzięki za pomoc.

Poklepał ich po ramionach, uścisnął im dłonie i poszedł prosto do auta.

Negatyw

Подняться наверх