Читать книгу Negatyw - Klaudiusz Szymańczak - Страница 8
Trzydziesty drugi posterunek Nowy Jork, Manhattan, październik 2017
ОглавлениеKwadrans po szesnastej Slade pojawił się w swoim dawnym miejscu pracy. Spędził tutaj osiem lat, tego dnia jednak nie spodziewał się miłych pogawędek przy kawie. Wymienił z dawnymi współpracownikami kilka kurtuazyjnych zdań i skierował się prosto na pierwsze piętro do dawnego przełożonego. Drzwi biura kapitana Williama Jonesa były otwarte. Slade, stojąc w progu niezauważony, patrzył przez chwilę na dawnego szefa i zastanawiał się, jak potoczy się ich pierwsza rozmowa od czasu przejścia Slade’a do FBI.
– Agent specjalny Slade, Federalne Biuro Śledcze! Co za zaszczyt, proszę wybaczyć nieporządek, ale nasza sprzątaczka rozchorowała się jakieś dwanaście lat temu i wciąż borykamy się z przejściowymi trudnościami kadrowymi w tym zakresie ze względu na ograniczony budżet ratusza. Sam pan rozumie, agencie, że to nie budżet federalny…
To ironiczne powitanie trudno było zinterpretować jednoznacznie, chociaż żart na początek dobrze wróżył.
– Daj spokój, Bill, aż tak cię chyba to moje FBI nie boli, żeby się ze mnie nabijać do końca życia?
– Aż tak długo to nie, ale do emerytury na pewno. Trochę mnie boli, bo dobry był z ciebie glina, mogłeś wysoko zajść, a w tym FBI będziesz tylko przekładał papiery i myślał.
– Musiałbym wygryźć ciebie, szefie, żeby dokądś zajść, a to mogłoby się źle odbić na naszej przyjaźni.
Fakt, że Slade zwrócił się do niego per „szefie”, złagodził nieco bojowy nastrój Jonesa. Uśmiechnął się lekko i trochę odprężył, rozsiadając się wygodnie w swoim starym, wysłużonym fotelu.
– Domyślam się, że twoją wizytę zawdzięczam wczorajszym wydarzeniom w Harlemie.
– Tak, trzeba omówić kilka formalnych kwestii.
– To po kolei, John. – Kapitan oparł łokcie na biurku. – Rozumiem, że znamy się długo, razem tu pracowaliśmy i tak dalej, a teraz ty jesteś ważnym agentem specjalnym w FBI, ale na rany Chrystusa, w tej branży obowiązują pewne zasady, i to bez względu na to, jaką odznakę się nosi.
– No, stary, chyba ci zasalutuję.
– Dokąd, do jasnej cholery, zawieźliście tego gościa?
– Do kostnicy, a niby gdzie? Do solarium?
– Widziałeś kiedyś solarium w Harlemie? – Kapitan Jones był wyraźnie zmęczony wykrętami Slade’a.
– Jeden zero dla ciebie.
Rozmawiali ze sobą w ten sposób od lat i to Slade zaczął. Jako początkujący śledczy w obecności szeregowych policjantów wytknął doświadczonemu szefowi Jonesowi istotny błąd w rozumowaniu. Pokój odpraw wypełniła cisza, a po chwili dało się słyszeć ciche śmiechy funkcjonariuszy. Slade zorientował się, że popełnił gafę, i by ratować skórę, wymamrotał: „Jeden zero dla mnie”. Kapitan Jones, zamiast się zdenerwować, potraktował ten przytyk z dystansem i z czasem takie odzywki stały się ich wspólnym rytuałem.
– Na mieście gadają, że trochę sobie pojeździł po mieście. Nawet w wariatkowie na Wards Island go widzieli. Miał jakieś problemy psychicznie? Potrzebował recepty na xanax, bo źle znosił fakt bycia martwym? Ja, kiedy chcę pogadać z kumplami, wpadam do nich z sześciopakiem piwa w weekendowe popołudnie, a nie z trupem i ekipą koronera w środku nocy! Jeśli federalni chcą mi się wpieprzać do roboty albo tobie znudziło się przekładanie papierów i chcesz sobie podbić statystyki, obniżając nasze, to powiedz swojemu szefowi, że damy sobie radę bez waszej pomocy.
– Posłuchaj, Bill. – Slade zdjął marynarkę i usiadł na krześle przed biurkiem kapitana. – Nikt ci się nie chce wpieprzać do roboty – skłamał. – Gość miał jakieś dziwne akcje post mortem. Coś mu w środku burczało, jakaś melodia. Długo w tym robię, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie spotkałem. Chciałem, żeby obejrzał go mój znajomy. Willkowsky się spieszył i na dodatek miał na zmianie nowego, który chyba wczoraj zaczął robotę. Żółtodziób cały czas nawijał o kosiarkach. No i przypomniała mi się nasza pierwsza robota przy trupie.
– W Central Parku?
– Tak.
Slade wykorzystał to, że udało mu się jednocześnie zaciekawić kapitana Jonesa i rozładować atmosferę sentymentalnym wspomnieniem. Sięgnął do kieszeni po gumę do żucia i poczęstował nią kapitana.
– Melodia dobiegająca ze zwłok? – Jones wstał i zaczął chodzić po pokoju. Z dłońmi skrzyżowanymi za plecami przypominał detektywa z klasycznego kryminału.
– Nie inaczej, Bill. Stąd moje nieszablonowe zachowanie.
– Jaka melodia?
– Chyba God’s Gonna Cut You Down Johnny’ego Casha, chociaż warunki do odsłuchu były marne.
– Lubię ten kawałek. – Kapitan uśmiechnął się, przystanął i zaczął nucić melodię pod nosem.
– Cieszę się, że gość trafił w twój gust, ale ja wolałbym posłuchać tego z płyty – Slade pozwolił sobie na odrobinę ironii, ściągając kolegę na ziemię.
– Wiadomo już, kim był ten facet?
– Na razie nie, ale pewnie niebawem się dowiem. Przyjechałem do was, bo formalnie mamy to prowadzić my, ale mam was informować o przebiegu śledztwa.
– Skoro ma się tym zajmować FBI, to pewnie macie cynk, że ktoś przyjechał tu za nim z innego stanu albo facet jest umoczony w jakąś większą sprawę.
– Nie wiem, Bill, ale pewnie coś jest na rzeczy. Wysłali mnie na miejsce i kazali robić, to robię. Nie zapominaj, że jestem szeregowym agentem. Zakładam, że facet faktycznie był tu na gościnnych występach i kogoś tu za sobą przywlókł.
Slade sam nie wierzył, że był to jedyny powód, dla którego przysłano go do Harlemu, ale póki nie miał pewności, czemu przydzielono go do tej sprawy, postanowił nie dzielić się wątpliwościami z dawnymi kolegami z policji.
Kapitan ponownie rozsiadł się w szerokim fotelu i kontynuował rozmowę już w zupełnie innym nastroju. To, że Slade chwilę wcześniej określił się jako szeregowy agent, sprawiło, że Jones nie potrafił odmówić sobie przyjemności przybrania mentorskiego tonu.
– Teraz, jak ci zapewne wiadomo, John, modne jest tępienie tak zwanych przestępstw z nienawiści. Ten gość był biały, zatrzymał się w dzielnicy czarnych… Chuj wie, o co tam chodziło. – Wyraźnie rozluźniony sięgnął do szafki po butelkę wody mineralnej. Upił mały łyk, po czym wylał odrobinę na dłonie i przemył wodą twarz, kontynuując monolog. Slade skupił na moment wzrok i myśli na butelce na biurku Jonesa, udając, że słucha uważnie. – Teraz, przyjacielu, jak ktoś zabije czarnego, geja, Żyda albo księdza katolickiego, nie ma znaczenia, że zazwyczaj chodzi o zajebanie nieszczęśnikowi portfela. Teraz to jest przestępstwo z nienawiści. Kiedyś myślałem, że każde przestępstwo jest z nienawiści, ale coś się chyba pozmieniało w kryminologii.
John wykorzystał moment rozluźnienia kapitana Jonesa i podjął próbę rozmowy na niewygodny temat:
– Z tego, co wiem, Bill, my mamy to prowadzić, ale podobno dostanę do pomocy kogoś od ciebie. Coś jak w telewizji: wiesz, FBI i lokalna policja razem w poszukiwaniu prawdy. Jak za dawnych czasów. – Slade próbował obrócić w żart fakt, że wszystko wskazywało na to, iż z pozoru banalna sprawa będzie skomplikowana formalnie.
– Czekaj, niech otrę łzy wzruszenia. – Mokra od wody twarz Jonesa przez moment naprawdę przypominała zapłakaną, co wydało się Slade’owi lekko komiczne. – Ledwo ogarnąłem ten syf po waszych podróżach z trupem po mieście. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć, co jestem winien koronerowi za to wszystko. Pamiętaj, że tu mogłeś więcej niż tam. Tam jesteś nowy. Sprawą zajmie się Jim. Znacie się od lat, więc mam nadzieję, że to nieco złagodzi ewentualne tarcia formalne między FBI a nami.
– Jak dla mnie wszystko jasne – odparł Slade.
Kapitan na moment odbiegł myślami od głównego wątku i patrzył zamyślony prosto w oczy agenta. Wyjął z kieszeni opakowanie tabletek na nadciśnienie i połknął jedną, niczym jej nie popijając.
– Tak czy inaczej, John, lekarz w kostnicy wstępnie zasugerował uduszenie. Jeszcze nad nim pracują, ale podobno nie spodziewają się żadnych rewelacji. Tyle że nie znalazł tej pozytywki. Rozumiem, że wy ją macie?
– Jest w naszym magazynie dowodów. Wszystko po bożemu.
– Jakieś odciski na tym były?
– Nic. To mały przedmiot, na dodatek zawinięty w plastikową torebkę. Torebka pognieciona, upaprana… Słuchaj, Bill...wolałbym, żeby w papierach było, że znaleźli ją w tym gościu w czasie normalnej sekcji, a nie w tym domu wariatów u mojego kumpla.
– Serio? Ostatni raz ci pomagam, jak Boga kocham… Pogadaj z Jimem, wszczynaj śledztwo i róbcie swoje. Standardowa robota psa, a ja czekam na informacje o postępach w sprawie. Technicy coś znaleźli?
– Jeszcze z nimi nie gadałem, ale posprzątali idealnie. – Slade z uznaniem kiwnął głową. – Wysłałbyś tam kilku młodych, żeby ustalili, kto tam wtedy nocował, kto miał zmianę i tak dalej? Nie chcę sam prosić o to Jima, bo wyjdzie, że się rządzę, a to robota dla posterunkowych, nie dla detektywa.
– A już na pewno nie dla agenta specjalnego – dokończył za niego ironicznie kapitan Jones. – Niestety, trzeba będzie z nimi wszystkimi pogadać, ale zgoda, wyślę tam kilku naszych. Tak będzie lepiej.
– Dzięki. Trzeba szybko wykluczyć przypadkowych ludzi, bo ugrzęźniemy na etapie przesłuchiwania świadków.
– Ktoś, cholera, pomógł mu to gówno połknąć. Nie bardzo wierzę, że ktokolwiek z własnej woli połyka pozytywki. Przepraszam cię, ale muszę lecieć do kadr. – Kapitan wskazał Slade’owi drzwi, zbierając rzeczy z biurka.
– Sprzątaczkę ci znaleźli po dwunastu latach?
– Jeden jeden.
Kapitan uśmiechnął się, pomimo sporej nadwagi żwawo włożył marynarkę od munduru i nucąc God’s Gonna Cut You Down, ruszył w stronę drzwi.
Rozstali się w znacznie lepszych nastrojach, niż byli na początku spotkania. Slade opuścił trzydziesty drugi posterunek, jednak starym zwyczajem zdecydował się jeszcze w służbowym chevrolecie przejrzeć w smartfonie internetowe newsy pod kątem ewentualnych plotek na temat tajemniczej śmierci w Harlemie. Po chwili jego uwagę przykuł wątek na forum gości hotelu, w którym doszło do tragicznego zdarzenia.
„Nieboszczyk w naszym hostelu”.
Kliknął link. Na ekranie pojawiły się kolejne wpisy:
„Wczoraj wieczorem policja znalazła zwłoki w jednym z pokoi w naszym hostelu”.
„Wiadomo, kim był zmarły?”
„Podobno przyjechał do NYC z Wisconsin tydzień temu”.
„To straszne! Człowiek ledwie przyjechał i taka tragedia go spotkała”.
„Kto mógł to zrobić? Po co?”
„Mój szwagier zna technika z biura koronera. Podobno to było samobójstwo”.
„Może znudziło mu się czekanie na nowego pilota do TV. Ja przez tydzień musiałem oglądać SpongeBoba”.
Wpisy mnożyły się jeden po drugim, jednak nic oprócz egzaltowanych wyrazów współczucia wymieszanych z szyderstwami nie dało się tam znaleźć. Slade otworzył wysłużony, oprawiony w skórę notatnik i zapisał ołówkiem kilka słów kluczowych: hostel, nasz hostel, szwagier i technik, Wisconsin.
– Co to właściwie za miejsce? Muszę tam jechać i pogadać z tymi ludźmi – powiedział do siebie.
Kiedy już miał schować notatnik i smartfon do kieszeni, na ekranie telefonu pojawiła się wiadomość od Mary Jane – nastoletniej sąsiadki Slade’a, którą znał od urodzenia. „Mógłbyś mnie podwieźć na Coney Island w tym tygodniu?” SMS od dziewczyny oderwał go na moment od rozmyślań nad trupem w Harlemie. „Nie ma problemu, ale jeśli jedziesz tam, żeby imprezować do rana w towarzystwie dilerów lub striptizerów, to będę musiał dać znać twojej matce”. Wysłał wiadomość i podniósł głowę. Przez okno samochodu zobaczył swojego dawnego kolegę stojącego na schodach przed posterunkiem. „Striptizerzy to zazwyczaj mili faceci:)”. „Okej, później się umówimy” – zakończył Slade. Widząc Jima wychodzącego przed komisariat, wysiadł z samochodu i podszedł do kolegi.
– Właśnie miałem do ciebie dzwonić, Jim – rozpoczął rozmowę od najczęściej powtarzanego przez ludzi kłamstwa.
– Podobno mamy razem robić przy sprawie z Harlemu. – Mężczyzna wyjął z kieszeni paczkę papierosów, rozejrzał się dookoła i za pomocą stylowej benzynowej zapalniczki, którą dostał w prezencie od Slade’a z okazji awansu na detektywa, zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i zaciekawiony spojrzał na dawnego partnera. – Będzie wesoło jak za dawnych lat.
– Na to liczę. – John poczuł, że perspektywa współpracy ze starym kolegą przedstawia się dość ciekawie, pomimo że śledztwo zapowiadało się nietypowo. – Chciałem cię o coś zapytać, w końcu wychowałeś w Harlemie.
– Jak większość czarnuchów w tym mieście.
– Przestańcie ciągle nazywać się czarnuchami. Wkurzacie się za każdym razem, gdy ktoś tak powie, a sami o sobie tak mówicie! – Slade wyraźnie się zdenerwował.
– Nam wolno, John. To co z tym Harlemem?
– Ten hostel. Co to właściwie za miejsce?
– YMCA.
– Czyli?
– No… ten związek młodzieży chrześcijańskiej czy jakoś tak. Chodziłem tam jako dzieciak na różne zajęcia sportowe i artystyczne. Założyli go jacyś religijni kolesie, ale oni nikogo nie nawracają. Robią swoje, jak chcesz pogadać o Bogu, to chętnie pogadają, ale nic na siłę. Tam zawsze był spokój. Dookoła chaos, a tam spokój. Mieszka tam trochę osób, które próbują wyjść na prostą. Często pracują tam w zamian za pokój, zdarza się, że nawet kilka miesięcy, zanim staną na nogi. Wiesz, to nie jest hotel, tylko hostel, schronisko. Wspólne łazienki i tak dalej, ale zawsze było tam schludnie i czysto. Od trzeciego piętra w górę pokoje wynajmują turystom. Pierwsze trzy kondygnacje są dla tych, którzy nie mają się gdzie podziać, a chcą coś zmienić w życiu. – Detektyw Raven zgasił papierosa i wrzucił peta do przepełnionej popielniczki przy koszu. Był wyraźnie odprężony.
– Rozumiem. Coś tam znalazłeś po moim wyjściu? Rozmawiałeś z kimś? Jones ma tam wysłać paru młodych, żeby zebrali informacje, kto tam przebywał i po co. – Slade sięgnął do kieszeni po gumę do żucia i poczęstował nią Jima.
– Trochę się pokręciłem. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to że gościa załatwił ktoś z hostelu. Byłem na niższych piętrach, rozmawiałem z recepcjonistką.
– Powiedziała coś ciekawego?
Detektyw Jim Raven na dobre się rozkręcił:
– Niespecjalnie. Mieszkańcy hostelu z niższych pięter nie wchodzą wyżej. Mają osobne wejście i korzystają z drugiej windy. Taka jest zasada. Oczywiście ktoś mógł mieć w dupie zasady i jednak tam wjechać, ale w tym holu, gdzie jest recepcja i wszystkie wejścia, siedzi bez przerwy dwóch ochroniarzy. Jeden gapi się w monitoring, a drugi kręci się po parterze hostelu.
– Raczej mała szansa, żeby wszedł tam ktoś obcy.
– Ten, który siedzi w recepcji, wpuszcza praktycznie każdego z kartą wstępu do pokoju, ale sam wiesz, jak to jest.
– Kartę można pożyczyć albo ukraść.
– No właśnie. To żadna przeszkoda dla kogoś, kto, jak twierdzi FBI – Jim uśmiechnął się i wymownie wskazał na przyjaciela – przyjechał za nim z innego stanu. Dość podstawowy poziom zabezpieczeń. – Zszedł ze schodów i stanął na chodniku obok Slade’a. – Tam nie można przyjmować gości, pić alkoholu i tak dalej. Mają swoje zasady. Ja to widzę tak: albo ktoś tam wszedł z kartą i udawał gościa, albo już wcześniej był wewnątrz. Kilka osób z kierownictwa hostelu i sprzątaczki mają dostęp do wszystkich pokoi.
– Trzeba ich wszystkich sprawdzić. – Slade westchnął. – Jest podejrzenie, że to afera na dwa albo trzy stany.
– Serio? To kiedy zaczynamy? – Tym pytaniem detektyw uznał fakt, że sprawa z jego rejonu będzie prowadzona przez FBI.
– Chyba już zaczęliśmy. Pojadę tam teraz, zanim ci, którzy to ujawnili, skończą robotę, pogadam z ludźmi z administracji hostelu, spokojnie się rozejrzę. Jutro, najdalej pojutrze będziemy mieć dość informacji, żeby się do tego zabrać, jak należy.
– Chcesz tam jeszcze jechać dzisiaj? Nie napatrzyłeś się dość na ten syf?
– Recepcja pracuje całą dobę, więc równie dobrze mogę to zrobić dziś. No i rzeczywiście muszę się temu jeszcze przyjrzeć.
Mężczyźni uśmiechnęli się do siebie i pożegnali się. Zadowolony ze swoich dotychczasowych poczynań Slade wsiadł ponownie do auta. Było październikowe popołudnie, a on po prostu uwielbiał ciepłą jesień w Nowym Jorku. Cienie powoli stawały się coraz dłuższe, gdy słońce zachodziło nad 135. Ulicą. Patrząc w dal na wjeżdżające na stację benzynową samochody, Slade zastanawiał się nad niecodzienną sprawą. W rozmowie z Ravenem nie wspomniał o melodii wydobywającej się ze zwłok znalezionych w hostelu – chciał najpierw pomówić z przełożonymi, dlaczego tak naprawdę skierowano go do pracy nad tym śledztwem. Myślał przez chwilę, po czym odbył ze sobą krótką rozmowę:
– Chrześcijański hostel, biały facet ginie w Harlemie z pozytywką w gardle. Jeszcze ten klecha w telewizorze… Coś może być na rzeczy z tą nienawiścią religijną czy rasową… Kto w taki piękny dzień jak dziś zajmuje się martwymi ludźmi?