Читать книгу Negatyw - Klaudiusz Szymańczak - Страница 9
Żółty telefon Warszawa-Śródmieście, Warszawa-Praga, sierpień 2016
ОглавлениеZaledwie kwadrans po zakończeniu rozmowy z przełożoną agent Slade opuścił ambasadę. Przyglądając się kolejce ludzi oczekujących przed budynkiem na spotkanie w sprawie wiz, ruszył wolnym krokiem wzdłuż ulicy Pięknej i skierował się na plac Zbawiciela. Wybrał niezwłocznie numer telefonu podkomisarza Marka Hozera.
– Halo – odezwał się zdarty tytoniem głos, ledwie słyszalny w ulicznym zgiełku.
– Dzień dobry, mówi John Slade z… – agent zawahał się chwilę, nie do końca wiedząc, jak ma się przedstawić – … ambasady USA w Warszawie – dokończył po chwili, przechodząc na drugą stronę ulicy. Wciąż nie mógł się nadziwić, jak rzadko warszawiacy przechodzą przez pasy na czerwonym świetle, co w Nowym Jorku było raczej normą niż wyjątkiem.
– Ach, to pan… Uprzedzano mnie, że będzie pan dzwonił. – Głośny kaszel przerwał na chwilę dialog. – Przepraszam najmocniej. Jak mogę panu pomóc? – Mimo że podkomisarz miał szorstki tembr głosu, brzmiał przyjaźnie.
– Przede wszystkim chciałbym się spotkać i porozmawiać z panem i pana kolegą.
– Kolegą, mówi pan… Jest pan w Warszawie? Ma pan teraz czas?
– Tak. Za chwilę będę na placu Zbawiciela.
– Wie pan, gdzie jest Corso? To taka kawiarenka z innej epoki przy placu Zbawiciela.
– Znajdę ją. – Slade rozejrzał się dookoła.
– Za pół godziny powinienem tam być – rzucił podkomisarz Hozer i się rozłączył.
Po kilku minutach przyglądania się młodym ludziom siedzącym w okolicznych kawiarniach Slade zauważył niewielki szyld z napisem „Corso”. Lokal wyraźnie odstawał od pozostałych.
„Kawiarenka? Czy to jakiś rodzaj kawiarni?” Slade analizował w myślach każde polskie słowo, które wydawało mu się nieznane. Znał polski od dziecka, jednak nie używał go na co dzień i kontakt z żywym językiem w Polsce był czymś zupełnie innym niż domowe rozmowy i lekcje udzielane mu przez rodziców w wolnych chwilach.
Metalowy dzwonek nad drzwiami zabrzmiał głośno, kiedy agent wszedł do niemal pustej kawiarni. Dziewczyna stojąca za ladą zdecydowanie zaniżała średnią wieku osób przebywających w środku. Prawdopodobnie nie tylko osób. Wystrój kawiarni w niczym nie przypominał licznych warszawskich lokali, jakie Slade odwiedził przez ostatnie tygodnie. Pomarańczowo-brązowe ściany i meble wyglądały jak te w amerykańskich barach z lat siedemdziesiątych, które Slade widywał w starych filmach. Z nieudolnie przymocowanych do ścian głośników sączyła się spokojna muzyka, będąca najciekawszym elementem tego miejsca. Zamówił podwójne espresso i usiadł na jednym z dziwacznych i niewygodnych krzeseł przy oknie. Dwie starsze panie trzy stoliki obok jadły powoli ciastka z kremem i sączyły herbatę. Tłumy młodych ludzi na zewnątrz pijących absurdalnie drogą kawę z białych kubków wyglądały dokładnie tak samo jak w Nowym Jorku czy Chicago.
Wszystko takie samo, wszyscy tak samo ubrani. Piją to samo, jedzą to samo i myślą tak samo. Wszędzie. Co się stało z ludźmi? Slade tak się zanurzył w rozmyślaniach, że nawet nie zauważył, kiedy na stoliku wylądowało espresso. Pierwszy łyk kawy robił naprawdę dobre wrażenie. Rzeczywistość wnętrza kawiarni i ta za oknem były odbiciem dwóch obrazów Polski, jakie miał w głowie. Pierwszy, ten zbudowany przez rodziców opuszczających ojczyznę pod koniec lat siedemdziesiątych, idealnie współgrał z wystrojem kawiarni Corso. Ciemne kolory, siermiężny wystrój i atmosfera wyczekiwania na cud, a nie brania spraw we własne ręce, były tym, co Slade zapamiętał z opowieści rodziców o Polsce. To, co widział za oknem, pasowało o wiele bardziej do obrazków tego kraju, jakie widywał w internecie i materiałach promocyjnych w CNN. Bezdomny mężczyzna przesuwający się powoli między stolikami okupowanymi przez warszawską młodzież wyglądał, jakby utknął gdzieś pomiędzy tymi dwoma światami. Jakby dawno temu wyszedł z nieco zapyziałej kawiarni Corso, ale zbyt wolno szedł w stronę pretensjonalnej kawiarni Charlotte. Kryształowy wazon stojący na półce za barem Corso do złudzenia przypominał ten, który rodzice Slade’a z zupełnie niezrozumiałego dla niego powodu przez lata trzymali na honorowym miejscu w każdym mieszkaniu wynajmowanym w Nowym Jorku, a było ich niemało.
– Cześć.
Szorstki męski głos przerwał Slade’owi rozmyślania nad krajem przodków.
– Cześć – odparł agent, mierząc wzrokiem podkomisarza Hozera.
Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, krótkie siwe włosy i kilkanaście kilogramów nadwagi. Starannie przystrzyżone wąsy i druciane oprawki okularów przywodziły na myśl zastępców szeryfów z zapomnianych przez Boga i ludzi amerykańskich miasteczek.
– Skąd wiedziałeś, że to ja? – spytał odruchowo Slade.
– Stąd, że oprócz tych dwóch starych bab i Kasi za ladą nikogo tu nie ma, panie Brudny Harry – odparł przytomnie policjant i usiadł na niewygodnym krześle naprzeciwko.
– To co zawsze, Kasieńko. – Skinął na kelnerkę i poprawił okulary, które zsunęły mu się po spoconym od upału nosie. – Rozumiem, że masz nam pomagać? – Hozer przeszedł od razu do rzeczy.
– Pewnie najbardziej pomogę, nie przeszkadzając?
– Już cię lubię. – Oficer wyjął z kieszeni pasiastej koszuli paczkę gum do żucia z nikotyną i zaczął żuć. – Gówno daje, ale jak nie mogę zapalić, to pomaga.
– Rozumiem. – Slade zanotował w pamięci „gówno daje”, po czym przez moment przyglądał się Kasi stawiającej przed komisarzem Hozerem herbatę ciemniejszą niż espresso podaną w jakiejś dziwacznej szklance. – Istnieje jakaś oficjalna wersja zdarzeń?
– Jesteś Polakiem? Naprawdę dobrze mówisz po polsku.
– Moi rodzice byli Polakami, wyjechali z Warszawy, z Bielan – Slade z każdym zdaniem nabierał większej pokory do języka polskiego – do Nowego Jorku. Ja już urodziłem się tam. Bardzo im zależało, żebym znał polski, i w wolnych chwilach uczyli mnie w domu.
– Zacni ludzie. – Hozer upił duży łyk niemal wrzącej herbaty. – Oficjalnej wersji nie ma. Mój, jak go wcześniej nazwałeś, kolega ma co prawda pewną teorię, ale przez gardło mi te brednie nie przejdą.
– Sprawa jest nieco dziwna, każda teoria może się okazać pomocna.
– Byłeś już w Polsce? – Podkomisarz Hozer spojrzał na niego badawczo.
– Jako dorosły człowiek nie. Kiedyś, z rodzicami, w latach dziewięćdziesiątych, ale niewiele pamiętam.
– Niewiele pamiętasz z tego, co było, i pewnie niewiele wiesz o tym, co jest teraz – powiedział półgłosem Hozer.
– Trochę czytałem o Polsce, znam realia.
– No to łatwiej pójdzie. Tak więc mój tak zwany kolega, nadkomisarz Laurentowicz, ma bardzo modne w dzisiejszej Polsce poglądy.
– Raczej w prawo? – spytał retorycznie Slade.
– Owszem… – Hozer uśmiechnął się pod wąsem i na chwilę zawiesił głos, czekając, aż dwie siedzące nieopodal, a szykujące się do wyjścia starsze panie opuszczą kawiarnię. – Uważa – kontynuował nieco swobodniej, korzystając z tego, że zostali sami – że to robota jakichś lewaków i gejów. Nie wiem, jak w Stanach, ale w pewnych kręgach w Polsce każdy, kto ma poglądy lewicowe, uważany jest za pedała. Podobnie jak każdy, kto jeździ rowerem.
– Rowerem? – zdziwił się Slade.
– Prawdziwi mężczyźni nie jeżdżą rowerami, panie kolego, oni jeżdżą samochodami z manualnymi skrzyniami biegów. Te wasze amerykańskie automaty też nie są do końca hetero.
– Chyba muszę więcej poczytać o tutejszej rzeczywistości.
– Musisz. Tak więc Laurentowicz uznał, że skoro gość wisiał nago, to na pewno stoją za tym pedały i jest to lewicowa prowokacja wymierzona w prawicowy rząd chcący zacieśnić stosunki dyplomatyczne z USA i ochłodzić relacje z lewicowo-pedalską Unią Europejską. – Podkomisarz ostatnie zdania wyszeptał.
– On w to wierzy na serio? – spytał z powątpiewaniem Slade.
– Wierzy jak jasna cholera, a najgorsze, że to nie jest głupi chłopak. Skończył prawo i psychologię, ale po prostu mu nie ufam.
– Dlaczego?
– Jest zbyt idealny. Zawsze gdy spotykałem tego typu ludzi, okazywało się, że prędzej czy później coś w nich pękało. Jak coś im nie spasowało do ich wizji rzeczywistości, w najlepszym razie zaczynali się awanturować, a w najgorszym byli po prostu agresywni. On chyba nie pije, nie przeklina, doskonale wykształcony. Taki wykształcony głupiec jest gorszy niż niewykształcony.
– Dlaczego?
– Bo niewykształcony głupiec wie, że jest głupcem. – Hozer przechylił szklankę i wypił resztkę herbaty.
– Ciekawa teoria. Rozumiem, że twoja opinia na temat przyczyn śmierci tego chłopaka jest nieco inna? – spytał Slade, wyraźnie zaintrygowany.
– Problem w tym, że nie mam żadnej spójnej teorii, a ta jego jest popieprzona do granic możliwości, ale spójna jak cholera.
– To dość charakterystyczne dla teorii spiskowych. One zawsze są spójne, tylko pozbawione logicznego wnioskowania. Ale do rzeczy, wiesz, ja się urodziłem w nocy, ale nie ostatniej nocy. Nie wierzę, że ktoś z twoim doświadczeniem nie ma żadnej teorii na ten temat.
– Okup, ale coś poszło nie tak. Myśleli, że to dzieciak jakiegoś biznesmena. Zrobili słabe rozpoznanie. Jak się zorientowali, kogo porwali, to go powiesili.
– Hmm, a dlaczego był nago?
– Nie wiem, może żeby go poniżyć albo złamać. Może chcieli zrobić mu jakieś kompromitujące zdjęcie i go szantażować? Wzięli go po prostu za nadzianego dzieciaka jakiegoś biznesmena z zagranicy.
– A czemu w kanale ściekowym?
– To wydaje mi się akurat dość proste. Byłeś kiedyś na Pradze?
– W Czechach?
– Nie w Pradze, stolicy Czech, tylko na Pradze, dzielnicy Warszawy za Wisłą. Domyślam się, że nie. To taka dzielnica, która pomimo wielu zmian w ostatnich latach nie cieszy się najlepszą sławą. W Nowym Jorku i Chicago też macie takie.
– Owszem. – Slade pomyślał o Bronxie i Harlemie.
– Kanał, w którym znaleziono zwłoki, jest na Pradze. Porywacze raczej tego nie planowali. To byli jacyś idioci, którzy chcieli skorzystać z okazji. Gdyby to była zamierzona akcja, wiedzieliby, co to za człowiek. Chłopak był na Pradze, a syn wiceambasadora USA w takim miejscu to widok rzadszy niż dziwka w kościele. Według zeznań jego przyjaciół wyszedł z imprezy w środku nocy. Chciał się przewietrzyć czy coś… – podkomisarz Hozer mówił tak szybko, że w końcu połknął gumę z nikotyną – … i za chwilę miał wrócić. Tamci prawdopodobnie go śledzili. Jak tylko wyszedł, dorwali go, zapakowali do jakiegoś auta i chcieli gdzieś wywieźć. Zabrali mu telefon i portfel z dokumentami. Sprawdzili w internecie jego tożsamość, żeby wiedzieć, do kogo zadzwonić po okup. Jak już się zorientowali, kogo mają, to wpadli w panikę i się go pozbyli. Nie umieli go profesjonalnie zabić, próbowali upozorować samobójstwo. Może go rozebrali, żeby ktoś pomyślał, że to sprawka gangu mściwych lewicowych gejów.
– W Polsce nie ma gejów o prawicowych poglądach? – zapytał z zupełnie innej beczki Slade, po czym zamówił kolejne espresso.
– Pewnie są, ale się ukrywają. No więc po amatorsku wieszają chłopaka, tak żeby rękami nie dotknąć ofiary. Żeby zamordować człowieka gołymi rękami albo nożem, trzeba mieć jaja. A powieszenie to wiesz… Kasieńko, dolej mi tu wrzątku odrobinę! – Hozer uśmiechnął się do kelnerki, która szła do ich stolika z kawą dla agenta Slade’a, i wręczył jej szklankę niemal do połowy wypełnioną fusami. – Zakładasz gościowi pętlę na szyję, każesz mu wejść na stołek albo na coś innego, a potem dajesz kopa w stołek i po robocie. Ty nikogo nie zabiłeś, tylko kopnąłeś w stołek, a że na stołku stał facet z pętlą na szyi, to już inna sprawa.
– Dylemat wagonika. – Slade uśmiechnął się i spojrzał na parę młodych ludzi całujących się na przystanku tramwajowym.
– Jakiego wagonika? – zapytał Hozer.
– Jest taki dylemat w filozofii i etyce. Czy gdybyś musiał zepchnąć z mostu na tory kolejowe jednego człowieka po to, żeby jego ciało zatrzymało pędzący po szynach wagonik, który niezatrzymany zabiłby pięciu ludzi leżących dalej na torach, to zepchnąłbyś tego człowieka czy nie?
– To zależy… – Hozer się zamyślił.
– Wagonik pędzi, masz już tylko dwie sekundy.
– Zepchnąłbym.
– No to rozwiązałeś dylemat wagonika.
– No, ale…
– Gdyby ten facet na moście był twoim ojcem, a tych pięciu na torach pedofilami, to pewnie byś nie zepchnął, a z kolei gdyby ten na moście był gruby jak świnia, a na torach znajdowały się piękne dziewczęta, tobyś zepchnął. I tak dalej. Ludzie piszą na ten temat doktoraty, w każdym razie jeden z morałów jest taki, że faktycznie ludzie spychający innych z mostu czują coś innego niż ludzie wbijający komuś nóż w brzuch.
– Interesujesz się filozofią? – Hozer wyjął z kieszeni kolejną gumę.
– Studiowałem filozofię.
– Ciekawe. Ale wróćmy do tematu.
– Dlaczego na łańcuchu rowerowym?
– Myślę, że to przypadek. Nie zamierzali go wieszać, panie Brudny Harry. Chcieli go zabić, wymyślili więc, że upozorują samobójstwo, a że nie mieli mocnego sznura, jeden z nich pobiegł na pobliskie podwórko, a na Pradze trochę ich jest, i wrócił z łańcuchem do roweru, bo na nim da się powiesić człowieka. Laurentowicz myśli pewnie, że ten łańcuch to jakaś zakamuflowana wiadomość od homocyklistów.
– A czemu w kanale?
– No bo nie zamierzali go wieszać! Spanikowali. W samochodzie nie da się powiesić człowieka. W parku w Warszawie zawsze ktoś się po nocy pałęta. A jechać za miasto do lasu z porwanym synem ambasadora to już ryzyko. Ten kanał był od lat nieużywany. Czasem jakieś lumpy tam wódkę piły.
– Lumpy? – Slade po raz kolejny przegrał konfrontację z potoczną polszczyzną.
– No, menele… Bezdomni alkoholicy, John. Lepiej?
– Okej, rozumiem.