Читать книгу Psychoterapia dziś - Группа авторов - Страница 7
III
THE LONG AND WINDING ROAD
ОглавлениеNa czym właściwie polega psychoterapia psychodynamiczna i jak długo powinna trwać, z Moniką Miller-Nadolską i Aliną Neugebauer rozmawia Dariusz Bugalski
Psychodynamiczna terapia długoterminowa jest jak…
Monika Miller-Nadolska: …powrót do domu.
Alina Neugebauer: …jak rozplątywanie splątanego kłębka wełny.
Jak w piosence Beatlesów: The Long And Winding Road: „Długa i kręta droga, która wiedzie do domu”.
MM-N: Nasi pacjenci bardzo wcześnie zaznali w domu więcej trudnych doświadczeń niż tych dobrych. Posługując się metaforą: dom ich opuścił i pustkę po tym opuszczonym domu mają teraz w sobie. Podejmują terapię po to, by go odzyskać.
AN: Ich cierpienie jest często bolesnym doświadczeniem braku. Czego brakowało? Dostępnych, reagujących i kochających opiekunów. Nie dostrzegali emocjonalnych potrzeb dziecka, nie potrafili na nie odpowiedzieć z powodu własnych ograniczeń albo z powodu różnych wydarzeń losowych, które ich spotkały.
MM-N: Na przykład matka, która właśnie straciła kogoś bliskiego, cierpi; ma depresję, wycofuje się, nie ma energii, by inwestować w rozwój, w opiekę, w dobrą komunikację ze swoim małym dzieckiem. Czyli opuszcza je emocjonalnie. Staje się nieobecna nie na skutek swoich wewnętrznych niedyspozycji, ale dlatego że znalazła się w takim akurat momencie życia. Wielu pacjentów mówi o swoich matkach, że były nadopiekuńcze – co często znaczy, że zajmowały się dzieckiem, zapewniając mu zaspokojenie podstawowych potrzeb w nadmiarze, nie potrafiąc jednak właściwie odczytać tego, czego chce dziecko, co ono przeżywa. Jest też grupa osób, których wczesnodziecięce doświadczenia były całkiem niezłe, miały wystarczająco dobrych rodziców, ale potem w ich życiu pojawiły się traumatyczne przeżycia, na przykład utrata bliskich, utrata zdrowia, trudne wydarzenia w rodzinie.
„Terapia długoterminowa jest jak powrót do domu”… Skoro dom jest niedobry, po co do niego wracać?
MM-N: To jest skomplikowana historia. Również dlatego, że domu właściwie nigdy się nie opuszcza, niesie się go w sobie. Powrót do domu to powrót do takiego doświadczenia, w którym drugi człowiek odpowiada na nas, na nasz wewnętrzny świat, odczytuje go, nazywa. Czasem jest to odzyskiwanie takiego doświadczenia, a czasem budowanie go na nowo. Ten ktoś, terapeuta, staje się stopniowo – jak to nazywamy w naszym języku – „dobrym obiektem”. Jest reprezentantem tych właściwości, których zabrakło rodzicom pacjenta, daje nadzieję na świat lepszych możliwości w człowieku i w życiu w ogóle. Dzięki dobremu obiektowi można liczyć na bycie zrozumianym i przyjętym, można nauczyć się rozumieć i przyjmować innych.
AN: Terapia pozwala dotrzeć do różnych uczuć z wczesnego dzieciństwa. Pomaga wydobyć te uczucia na światło dzienne, doświadczyć ich, przeżyć je i wyrazić w bezpiecznych warunkach gabinetu psychoterapeutycznego. Emocjonalne doświadczenie pomaga objąć siebie samego oraz bliskich refleksją i zrozumieniem. Daje szansę na nowe spojrzenie. Niezwykle istotne jest, aby pacjent mógł pozwolić sobie przeżywać wszystkie swoje uczucia do ważnych ludzi. Wszystkie. A więc żeby w terapii znalazło się miejsce i na żal, i na gniew, na smutek i na pretensje, ale także na miłość, wdzięczność i uznanie. Bo przecież nasi pacjenci, podobnie jak my, doświadczyli ze strony swoich bliskich nie tylko krzywd, ale również troski i miłości. Chociaż w skrajnych przypadkach była to troska minimalna – taka, która pozwoliła przeżyć. Powrót do domu, czyli rozplątanie tej splątanej nitki, jest ponownym, świadomym przeżyciem tych wszystkich uczuć, uporządkowaniem, domknięciem. To przynosi ulgę, ukojenie.
MM-N: I daje wewnętrzną integrację. Zmiana zaś jest możliwa dzięki kontaktowi z terapeutą, dzięki rozmawianiu i dzieleniu się myślami. To nie tylko kontakt emocjonalny, to też uczenie się myślenia, przyjmowania innej perspektywy rozumienia siebie. Często zupełnie nowej, zważywszy, że mówimy też o procesach nieświadomych, które samemu trudno zobaczyć. Można powiedzieć, że pacjent, przychodząc na terapię, nie zna swojej nieświadomości, choć ma poczucie, że ona istnieje. To wyraża się w pytaniach na przykład o to, dlaczego ciągle wybiera podobnych partnerów albo dlaczego nic mu się nie udaje w życiu i wszystko psuje. Czy w zastanawianiu się nad swoimi snami. W toku terapii poznaje nieświadome procesy, które kierują jego wyborami życiowymi i mogą leżeć u podłoża objawów; tego, że ktoś boi się ciemności albo obsesyjnie sprząta. Albo powodują, że przypisuje innym cechy, na przykład uwodzicielstwo czy zazdrość – broniąc się przed uznaniem ich za własne. Włączenie nieświadomości w obszar wiedzy o sobie daje poczucie scalenia i wzmacnia wewnętrznie.
Terapia nieograniczona w czasie trwa kilka lat. Czy może spowodować uzależnienie od terapeuty?
AN: Terapia długoterminowa to doświadczenie budowania więzi, bliski kontakt, przywiązanie, ale nie uzależnienie. Żebyśmy mogli zbudować bliską relację z drugim człowiekiem, potrzeba nam odwagi, zaufania, a potem wspólnych doświadczeń i czasu. Więzi nie buduje się szybko, zwłaszcza że często nasi pacjenci nie mają dobrego wzorca takiej bliskiej i bezpiecznej relacji.
A potem trzeba się „odwiązać”?
AN: Tak, trzeba przyjąć i zaakceptować fakt, że wszystkie więzi w naszym życiu z czasem tracimy. To doświadczenie jest wpisane w naszą egzystencję. Koniec terapii konfrontuje nas więc z tym, co już utraciliśmy, i z tym, co utracimy wraz z biegiem życia. Z takiej perspektywy zakończenie terapii jest jednym z wielu pożegnań, jakich doświadczamy.
Czyli, terapeuta to… szukam słowa… wychowawca?
MM-N: Nie, to za mało. To tak, jakby bycie rodzicem sprowadzić do uczenia zachowań i norm. W terapii proces jest i głębszy, i rozleglejszy. Stajemy się kimś bardzo bliskim naszym pacjentom, jesteśmy obecni w ich życiu, teraźniejszym i przeszłym; często jako pierwsi poznajemy ich przeżycia, czasem pozostajemy na długo jedynymi, którzy je poznali.
AN: Terapeuta to ktoś, kto towarzyszy w procesie głęboko emocjonalnym; ktoś, kto pomaga mierzyć się z trudnościami otaczającej rzeczywistości; przy kim płaczemy nad sobą, swoim życiem; z kim też dzielimy się swoimi sukcesami. Nie, my nie wychowujemy naszych pacjentów, choć uczymy ich różnych rzeczy. Uczymy bycia uważnym na siebie, traktowania siebie z szacunkiem i uwagą, zauważania swoich potrzeb, bycia z drugim człowiekiem.
Kim zatem jest terapeuta?
MM-N: To ktoś, kto jest pomiędzy przeszłością a teraźniejszością pacjenta. Pomiędzy jego uczuciami, myślami, światem marzeń i fantazji; ktoś, kto łączy różne fragmenty, nazywa je, nadaje im znaczenie. Czasem mediator, obserwator, ktoś kto wspomaga, sprzymierzeniec. Ale najbardziej – sojusznik rozwoju.
AN: Jest takie nasze żargonowe słowo – kontener.
Co to znaczy?
AN: To ktoś, kto udostępnia siebie, swoje wnętrze, dla przeżyć i stanów emocjonalnych pacjenta. Udostępnia siebie i pomaga mu przetworzyć to, co dzieje się w jego życiu psychicznym. W przeżyciu pacjenta możemy być kimś, kto po raz pierwszy w życiu poświęca uwagę, cierpliwie słucha, podejmuje wysiłek, żeby zrozumieć.
MM-N: Jesteśmy kontenerem, który ma taką pojemność, by przyjąć pacjentów z całym ich światem, z pełnym spektrum ich trudności, z całym ich życiem. Jesteśmy po to, żeby to objąć i wytrzymać. Ten smutek, żal, wstyd, agresję, wściekłość, nienawiść… Bliscy nie byli czy nie są w stanie tego przyjmować. Często zresztą nie ma powodu, żeby to robili, na przykład mąż nie musi przyjmować wybuchów złości żony sfrustrowanej jakąś jego krytyczną uwagą, bo w niej odżyła wściekłość na niezliczone krytyki, które kiedyś otrzymywała od ojca. Od przeżywania i rozumienia tych emocji są sesje terapeutyczne.
Czy psychoterapia jest rodzajem treningu?
MM-N: To nie jest trening. Nie zajmujemy się ćwiczeniem z pacjentem umiejętności emocjonalnych. Ale na skutek terapii pacjent otwiera się na swoje uczucia, przypomina je sobie, jeśli wcześniej się przed nimi bronił, bo w jego dziecięcym doświadczeniu były z jakiegoś powodu niemożliwe do przeżycia, okazania. A dziś nie rozumie, czemu na przykład nie umie płakać, kiedy dzieje mu się krzywda, albo walczyć, kiedy ktoś go wykorzystuje. To otwieranie się dotyczy także okazywania uczuć, które dla wielu pacjentów zaczyna się w gabinecie, a potem jest włączane w codzienne życie.
AN: To praca, wysiłek w odnajdowaniu zagubionych uczuć i poukładaniu tych, które – bywa, że latami – niszczą życie. Proszę pomyśleć: jakby to było, gdyby pan nie odczuwał nigdy wdzięczności, miłości czy smutku? Albo gdyby niewyrażany gniew i złość niszczyłyby pana życie każdego dnia? Jak sobie poradzić z takimi uczuciami? Co zrobić, by zacząć odczuwać te, których brakuje? Co zrobić, żeby ukoić żal do rodziców, którzy wielokrotnie zawodzili, rozczarowywali? To duży wysiłek dla pacjenta, a także dla terapeuty – przejść razem przez te skłębione uczucia. Nie możemy zmienić naszej przeszłości, ale możemy zmienić nasz stosunek do niej. I na to potrzebujemy czasem dużo czasu.
Jak to się odbywa?
MM-N: To proces: rozmawiania ze sobą i otwierania się jednego człowieka na drugiego, pacjenta na terapeutę, a terapeuty na pacjenta w coraz bardziej pogłębiającym się kontakcie.
Co to znaczy?
MM-N: To opowieści pacjentów o ważnych wydarzeniach z ich życia, o różnych, zwłaszcza tych dla nich trudnych, myślach i przeżyciach. Zazwyczaj rozmawiamy z pacjentami o zwykłych, codziennych sprawach, tej prozie życia, która najlepiej pokazuje trudności, ale też jest poligonem pracy nad zmianą. Często bieżące sprawy powodują skojarzenia prowadzące do przeszłości, często pojawiają się nowe wspomnienia. Wiele razy – w trakcie terapii – mówimy o tym samym, ale za każdym razem dochodzi coś nowego, jak w fotografii – nowe ujęcie. Droga nie jest linearna. W pewnym momencie, czasem bardzo szybko, pojawia się zaangażowanie emocjonalne i tworzy się więź pacjenta z terapeutą. Procesy są dwa.
W jednym z nich jesteśmy odbierani jako rozmaite postaci z życia pacjenta: tego teraz i tego z przeszłości. To w naszym języku nazywa się „przeniesieniem”. Jest nieuchronne, obecne zresztą nie tylko w procesie psychoterapii, ale w ogóle w życiu i bardzo cenne, ponieważ daje kanwę rozmowy o tym, czego pacjent doświadczył kiedyś i jak te przeszłe doświadczenia odtwarzają się dziś w gabinecie.
Drugi proces zaś to budowanie relacji tu i teraz; w wymianie – kiedy obie strony zastanawiają się nad tym, co zostało powiedziane i dlaczego tak, a nie inaczej. Pochylają się jak krawcowe nad materiałem. Ta tkanina – opowieść pacjenta o sobie i swoim życiu – zaczyna być wspólnie krojona w nowym kształcie. Pojawiają się odkrycia, na przykład inne odczuwanie siebie, tego, kim się jest, wydobywają się nowe możliwości emocjonalne czy tworzy się sieć nowych znaczeń, inne rozumienie siebie i swojej historii.
AN: Trudno opisać w kilku słowach proces, który trwa kilka lat. Na każdym etapie jest trochę inaczej. Na początku trzeba zbudować więź z pacjentem, by możliwa była głębsza praca, na przykład nad traumami z dzieciństwa. Potrzebna jest zgoda pacjenta na terapię, jego zaangażowanie, silna motywacja do eksplorowania własnego wnętrza. Terapeuta ze swojej strony daje jak najwięcej swojej uwagi, empatii, wiedzy, by zbudować z pacjentem kontakt. To nie zawsze idzie gładko. Nie jest przecież łatwo rozmawiać o kłopotach, odsłaniać swoje wnętrze przed kimś, kogo się widzi pierwszy, drugi czy nawet piąty raz. Czasami zaczynamy powoli od tego, co łatwiejsze, mniej wstydliwe i bolesne. Na przykład od spraw bieżących, by z czasem wiązać te przeżycia z materiałem z przeszłości, z innymi wydarzeniami, osobami, uczuciami. W przeniesieniu pacjenci nas kochają, szanują i nienawidzą, a te uczucia podlegają zmianom wraz z biegiem terapii. Stanowią też ważny i nośny materiał w pracy terapeutycznej. Zarówno pozytywne uczucia wobec terapeuty, jak i te nienawistne udaje się połączyć z pragnieniami wobec różnych osób w życiu pacjenta. A to z kolei daje możliwość ich przepracowania.
A hejt?
MM-N: To raczej agresja w gabinecie, złość na nas, rozczarowanie, niezadowolenie. Zresztą dlaczego pacjent miałby być tylko zadowolony? Rzadko się zdarza, żeby pacjent mi wymyślał, o wiele częściej po prostu mówi, że się zezłościł; często też jest to atak między słowami. Pacjentka opowiada z przekonaniem o kolejnych koleżankach, które bardzo chwalą swoich terapeutów, a zwłaszcza swoje terapeutki. Ile mają z nich pożytku! Nie są – to w domyśle – takie beznadziejne jak ja… Choć zdarzają się pacjenci, chyba najtrudniejsi, wypełnieni destrukcyjną, agresywną wściekłością, nienawiścią… Terapeuta jest bardzo dobrym obiektem, ponieważ wiadomo, że nie odda ciosu. Są pacjenci, dla których to frajda, że można okładać terapeutę. Słuchamy, dajemy się w jakimś sensie użyć i nazywamy ten kształt relacji, która odtwarza się w gabinecie, powiedzmy: „odwetem na bezkarnym rodzicu”. Robimy to, by pacjent zrozumiał, po co to robi, by zobaczył siłę swojej destrukcji, desperacji i rozpaczy.
Czy można tę nienawiść przerobić na coś sensownego? Czy można ją rozplątać jak wełnę z kłębka, potraktować jak drogowskaz w drodze do domu?
AN: Bywa, że nienawiść jest obroną przed bliskością. Na przykład pacjent przychodzi bardzo regularnie, ale na każdej sesji krytykuje każdą moją interwencję, jest pełen pretensji, że nie dostaje tego, co by chciał, podważa kompetencje psychoterapeuty. Całą swoją postawą mówi: „Nie podchodź do mnie, nie zaglądaj do mojego wnętrza, nie zbliżaj się”. Dystans chroni go przed bliskością, która jest zagrażająca, bo bliskość to ból i cierpienie. Jeśli uda nam się przez tę obronę przedostać do bardziej wrażliwej, ludzkiej i potrzebującej części pacjenta, to mamy szansę na głębszą pracę. Mamy szansę na sojusz terapeutyczny, na bliskie, prawdziwe spotkanie. W pracy z agresywnymi zachowaniami pacjentów – choćby tylko werbalnymi – terapeuta powinien być silny i wytrzymały, powinien stanowczo i jednoznacznie, ale nie odwetowo, stawiać granice, zatrzymywać destrukcję pacjenta.
MM-N: Tu się odtwarza coś bardzo szczególnego, bardzo trudnego z doświadczenia życiowego pacjenta. On potrzebuje potwierdzenia, że ja jestem właśnie tym „beznadziejnym obiektem”, takim samym jak beznadziejna matka, od której naprawdę nie można było nic dostać. I pojawia się pragnienie odwetu, zemsty. Ale to nie zawsze zamyka dalszą drogę. Pamiętam pacjentkę, z którą rozstałyśmy się w jej wielkim gniewie na mnie, ale która poszła później na terapię grupową i ją ukończyła. Potrzebowała kopnąć swoją matkę, ale idąc na kolejną terapię, przyznała, że wie, iż ma nad czym pracować.
AN: Czasami pacjent nie chce zrezygnować z nienawiści, mimo że jest ona dla niego jak cyjanek. Ta rezygnacja otworzyłaby go na inne uczucia wobec znaczących osób: na miłość, wdzięczność, zrozumienie i empatię. Nie dając tych uczuć bliskim, nie daje ich też sobie. Staje się wyniszczonym, nieszczęśliwym człowiekiem żyjącym nienawiścią. I to jest strasznie przykre, gdy nie można mu pomóc, póki on sam jeszcze nie podjął decyzji o ratowaniu siebie. Nas, terapeutów, można odrzucić, zdewaluować, ale odrzucić świat, własne życie, to znacznie poważniejsza sprawa.
Jak się buduje kontakt z pacjentem?
MM-N: To proces, który trwa i – zwłaszcza na początku terapii – ma szczególne znaczenie. Trzeba być uważnym, otwartym na to, co wnosi pacjent, wiarygodnym w tym, co się mówi. Trzeba umieć dostosować się do jego tempa pracy i mówić rzeczy odpowiednie dla danego etapu terapii. Trzeba starać się mówić prostym, żywym językiem oddającym nasze zaangażowanie. Terapeuta musi być zaangażowany. Wtedy ma szansę stać się dla pacjenta kimś ważnym. Pacjent musi czuć, że terapeuta o niego dba, dba o miejsce, w którym się spotykają, dba o to, żeby być przewidywalnym dla pacjenta, dba o to, czy jest rozumiany.
AN: Terapeuta staje się ważny nie tylko jako symbol kogoś z historii życia pacjenta, ale i jako ktoś, kto tej historii nadaje znaczenie. Jest kimś włączonym w obieg tych doświadczeń, a jednocześnie kimś z zewnątrz; obserwatorem procesu, który omawia z pacjentem, pokazuje mu różne punkty widzenia, interpretuje jego życie wewnętrzne. Jest sojusznikiem rozwoju zdrowych stron osobowości pacjenta. Każda sesja dokłada kolejną cegiełkę do budowania kontaktu. Pracujemy w trzech obszarach. Po pierwsze: w przeszłości pacjenta, czyli w jego dzieciństwie, w jego traumach. Po drugie: w obszarze jego aktualnego życia, oglądamy wspólnie relacje z najbliższymi, przyjaciółmi, kolegami z pracy, szefem, czasem choćby sąsiadką. I wreszcie: w naszej relacji, w tym, co dzieje się w gabinecie, tu i teraz, między nami, w naszym procesie.
MM-N: Koniec terapii jest często takim etapem procesu, kiedy to wszystko, o czym mówiłaś, jakoś się zbiega i łączy. Pacjent coraz lepiej siebie zna, rozumie i jest w stanie sam sobie dostarczać tego rozumienia, które wcześniej otrzymywał od nas. Sam stawia sobie pytania na swój temat i udziela odpowiedzi. Jest w stanie siebie poprowadzić.
AN: To jest cudowny moment dla terapeuty – widzi, że pacjent przejmuje te funkcje, które do tej pory pełnił terapeuta, może, i potrafi te funkcje zastosować sam wobec siebie, by lepiej żyć.
MM-N: Ten moment jest cudowny dlatego, że widzimy człowieka w jego rozwoju, widzimy, jak dojrzał. Żyje mu się lepiej. Innym też jest lepiej z nim. Jest coś bardzo poruszającego w tym, że pacjent się z nami zidentyfikował, jakąś część nas uwewnętrznił, zabierając ją ze sobą. I żegna się z nami, mówiąc o tym, czego się od nas nauczył, i okazując wdzięczność, często wcześniej niemożliwą do poczucia czy zbyt wstydliwą do pokazania.
I naprawdę nie ma problemu z odejściem? Jak słyszę, ta więź jest niezwykle głęboka. Co się dzieje po tych kilku latach? Jak zostawić taki piękny związek? Przecież pacjent czy pacjentka nie stanie na własnych nogach, tylko stanie się waszym klonem! Będzie powielać schematy. Co z tego, że inne niż kiedyś?
AN: Z mojego doświadczenia wynika, że psychoterapia jest dobrym, pomocnym narzędziem, które niesie wielokrotnie pomoc i ulgę naszym pacjentom. Ma jednak ograniczone możliwości. Nie przesadzałabym więc z tymi obawami. My nie jesteśmy po to, żeby pacjenta przerobić na nasz obraz i podobieństwo, ani też po to, by się od nas uzależnił na zawsze.
MM-N: Kończenie terapii to trudny i poruszający czas, ale przecież ludzie chcą iść dalej, doświadczyć właśnie tego, że stoją na własnych nogach, że potrafią po swojemu przetwarzać to, o czym rozmawiali na sesjach, kontynuować rozmowę w swoim wewnętrznym dialogu. Jednym z centralnych zagadnień, nad którym pracujemy, jest problem separacji, autonomii, zyskiwania odrębności. Jeśli czasem pacjent potrafi się jednak tylko przystosować do oczekiwań terapeuty i na przykład zaczyna szukać pracy, zamiast leżeć całymi dniami w łóżku, to dobre i tyle. Bycie „klonem”, jak pan to nazwał, nie jest oczywiście rozwiązaniem, do którego dążymy, ale jeśli możliwe jest tylko tyle, to niech i tak będzie; to lepsze niż destrukcja. Lepiej być „klonem” życzliwego i pragmatycznego psychoterapeuty niż wycofanej, uległej matki czy zimnego ojca.
AN: Pacjent w terapii zrobi tyle, na ile jest gotów. Nie wszystkie wątki będzie gotów podejmować, nie wszystko jest możliwe do rozwiązania, naprawienia. Nawet wtedy, gdy my widzimy zasadność dalszej pracy, pacjent ma prawo powiedzieć dość. Nie powinniśmy go obwiniać czy zatrzymywać na siłę. Może po latach powróci do nas lub do innego terapeuty z pożytkiem dla siebie.
Czy terapeuta powinien dawać rady?
AN: Dawanie rad nie mieści się w ramach naszej pracy. Zdarzają się jednak sytuacje wyjątkowe, gdy decyduję się wystąpić z pozycji eksperta, który rozumie i wie więcej niż pacjent. Przypomina mi się tu praca z pacjentką, która skarżyła się na kłopoty z trzyletnim synem. Z jej opisu wynikało dla mnie jasno, że potrzebna jest diagnoza dziecka w kierunku autyzmu. Zdecydowałam się poradzić pacjentce konsultację u specjalisty, a nawet wskazałam odpowiedni ośrodek. Więcej korzyści w procesie terapii przynosi jednak taka postawa terapeuty, gdy jest otwarty na poznanie drugiego człowieka, ale z pokorą przyjmuje, że nigdy dogłębnie go nie pozna, a już na pewno nie zarządzi jego życiem. Postawa, w której jesteśmy w dialogu, z głową otwartą na tajemniczość, złożoność, niepoznawalność i odmienność, więcej przyniesie niż postawa omnipotentnego terapeuty udającego, że wie, w jaki sposób pacjent powinien żyć.
MM-N: Są pacjenci, osoby szczególnie bezradne, poważniej chore, które w pewnych sytuacjach wymagają pokierowania, na przykład zasugerowania, że trzeba szybciej zgłosić się do lekarza czy powiedzieć bliskim, że wróciły myśli samobójcze. W tym pokierowaniu mieści się i nasza wiedza o pacjencie, i odpowiedzialność. Generalnie nie dajemy rad, ale mamy jakiś pośredni wpływ na decyzje pacjentów. Kiedy pytam pacjentkę, co myśli o tym, że nie odwiedza ciężko chorej matki, i jak przeżywa tę sytuację, to nie kieruję nią, tylko chcę jej pomóc przejść przez trudny moment w życiu. Ale jeśli pod wpływem naszej rozmowy ona dostrzeże w relacji z matką coś, co pozwoli jej opanować poczucie krzywdy i gniew, i pójdzie do niej, to w jej decyzji będziemy obecne także ja i terapia.
Czy psychoterapia może zaszkodzić? Powiedzmy, że moja żona decyduje się na taki krok. Boję się o nią: będzie przychodziła do jakichś obcych kobiet i opowiadała o swoich intymnych sprawach. To będzie trwało tyle lat! Co się z nią stanie?
MM-N: Bardziej zasadne byłoby pytanie: co się z nią dzieje teraz i co się z nią działo kiedyś, że potrzebuje pomocy? Oczywisty jest pański niepokój; rodziny zazwyczaj są zaniepokojone, zwłaszcza tym, jakie zmiany wniesie ta terapia także w ich życie, tym, że pojawia się ktoś znaczący wiele w życiu ich bliskiego, a one nie mają wpływu na tę relację i nawet niewiele o niej wiedzą, czy wniknięciem obcego człowieka w rodzinne tajemnice. Ale przede wszystkim mają nadzieję, że ktoś ich bliskim pomoże. Przecież mówimy tu o ludziach cierpiących z powodu różnych objawów, zmagających się z trudnościami funkcjonowania w życiu. Rodziny chcą, żeby ktoś pomógł, bo sprawa dotyczy wszystkich. Często też czują się winne albo bezradne. Oczywiście, z reguły bliscy nie wiedzą, co ich czeka, zapoczątkowują się w rodzinach nowe procesy. A jeśli pana żona stałaby się bardziej wymagająca albo niezależna? Co ciekawe, w szerszej perspektywie widać często, że w trakcie terapii jednej osoby całe rodziny zdrowieją. Ale poza wszystkim to niekoniecznie musi trwać kilka lat, staramy się, żeby trwało tyle, ile temu człowiekowi potrzeba.
AN: Pan jako hipotetyczny mąż pacjentki mógłby się obawiać, że ona się zmieni, że dotychczasowe status quo waszej relacji zostanie naruszone. A jeśli żona zaczęłaby częściej wychodzić z domu, realizować od lat odkładane marzenia? Decyzja o terapii budzi lęk nie tylko w samym pacjencie, lecz także wśród jego bliskich. Ale budzi też nadzieje na ulgę, na zdrowie, na poprawę jakości relacji.