Читать книгу Jak być dobrym dla siebie. Życie bez presji otoczenia, przygnębienia i poczucia winy - Kristin Neff - Страница 7
Część druga
KLUCZOWE ELEMENTY SAMOWSPÓŁCZUCIA
Rozdział trzeci
OKAZYWANIE SOBIE ŻYCZLIWOŚCI
ОглавлениеGdy zaczynamy dotykać swego serca i zarazem pozwalać, by było dotykane, odkrywamy, że w swej naturze jest ono niezmierzone, ogromne, nieograniczone. Odkrywamy, ile jest w nim ciepła, łagodności, ile przestrzeni 3.
– Pema Cziedryn, Zacznij tu gdzie jesteś
W mojej definicji samowspółczucia muszą się znaleźć trzy kluczowe elementy. Pierwszym z nich jest życzliwość wobec samego siebie – polega ona na okazywaniu sobie większego szacunku i zrozumienia oraz powstrzymywaniu się od zbyt surowej samokrytyki. Drugim jest uświadomienie sobie własnego człowieczeństwa i wynikającej z niego wspólnoty – dzięki temu poczujesz braterską więź z resztą ludzkości, która doświadcza życia w ten sam co ty sposób, a twoje własne cierpienie przestanie cię alienować i odgradzać. Trzeci element to uważność – polega ona na czujnym i zrównoważonym doświadczaniu wydarzeń, w przeciwieństwie do ignorowania bądź wyolbrzymiania własnego bólu. Aby w pełni współczuć samemu sobie, musimy wykształcić oraz połączyć ze sobą wszystkie trzy wymienione elementy. W tym, a także w dwóch następnych rozdziałach dowiesz się po kolei o każdym z nich, ponieważ wszystkie są jednakowo ważne. Zaczniemy od życzliwości wobec samego siebie, gdyż wydawać się może, że jest to najbardziej oczywisty element samowspółczucia.
Droga do życzliwego traktowania siebie
Zachodnia kultura kładzie duży nacisk na bycie uprzejmym i życzliwym w stosunku do przyjaciół, członków rodziny, jak również sąsiadów, którym wydarzyła się jakaś krzywda. Niestety, nie jest tak w przypadku nas samych. Kiedy zdarzy się nam popełnić błąd lub doświadczyć życiowej porażki, częściej spotykaną reakcją jest uderzenie się pałką w głowę niż otoczenie własnej osoby wspierającym ramieniem. Najprawdopodobniej samo pomyślenie o takiej poprawiającej nastrój praktyce wyda ci się absurdem. Nawet kiedy przyczyny problemów znajdują się poza naszą kontrolą, bycie wyrozumiałym dla samego siebie nie jest w naszej kulturze dobrze odbierane. W jakimś momencie naszego życia wpajamy sobie opinię mówiącą, że jednostka silna powinna reagować na własne cierpienie w sposób cichy i stoicki – niczym John Wayne w westernach. Niestety, taka postawa pozbawia nas jednego z najskuteczniejszych mechanizmów radzenia sobie z trudnościami.
Życzliwość wobec samego siebie z definicji oznacza zaprzestanie ciągłego oceniania własnych myśli i zachowań oraz łagodzenie wewnętrznego komentarza, który większość z nas uważa za normalny. Polega ona na zrozumieniu własnych słabostek i niepowodzeń, zamiast ich potępienia. Dzięki wykształceniu tej umiejętności będziemy mogli jasno zobaczyć krzywdę, jaką wyrządzamy samym sobie, kiedy słuchamy głosu naszego wewnętrznego krytyka, i tym samym zakończyć wojnę panującą w naszej psychice.
Jednakże życzliwość dla samego siebie nie polega wyłącznie na wyzbyciu się postawy samokrytycznej. Zakłada ona aktywne troszczenie się o siebie i traktowanie siebie tak, jak robimy to w przypadku bliskiego przyjaciela w potrzebie. Pochyl się nad własnym bólem. Usiądź na chwilę i zapytaj sam siebie: „W jaki sposób mogę sobie ulżyć, w tak trudnej sytuacji?”. Dzięki wyrozumiałości dla samego siebie będziemy w stanie ukoić i uciszyć rozbiegany umysł. Aby mogło zajść prawdziwe uzdrowienie, ofiaruj sobie ciepło, delikatność i współczucie – będzie to najlepszy prezent, jakim możesz się obdarować.
A co, jeśli nasz ból ma źródło w błędach, które popełniliśmy my sami? Jest to dokładnie ten moment, w którym powinniśmy okazać sobie współczucie. Pamiętam, że pewnego razu, kiedy uczyłam się jeszcze w liceum, poszłam na randkę z chłopakiem, w którym byłam szalenie zakochana. Byłam wtedy lekko przeziębiona, ale nie zwracałam na to większej uwagi. W trakcie wesołej rozmowy, kiedy starałam się zaimponować mu własną błyskotliwością i poczuciem humoru, spojrzał na mnie nagle wytrzeszczonymi oczami. Umilkłam, zastanawiając się, co ma oznaczać ta reakcja. „Coś ci wisi pod nosem”, powiedział.
Przez kilka tygodni czułam jedynie wstyd i upokorzenie. Wydawało mi się, że jestem straszną niezdarą i bezustannie to sobie wmawiałam. Chciałabym wtedy wiedzieć to, co uświadomiłam sobie po latach.
Powinniśmy dysponować innym, niż bezlitosne poniżanie samego siebie, sposobem radzenia sobie nawet z najbardziej spektakularną porażką. Przyjmijmy do wiadomości to, że każdy z nas ma prawo do wpadki. A w sytuacji, gdy już do niej dojdzie, traktujmy się z życzliwością i wyrozumiałością. Być może nie jesteśmy w stanie za każdym razem pokazać się z najlepszej strony, ale przynajmniej próbowaliśmy. Upadki są nieuchronnym i bardzo ważnym elementem każdego życia. W istocie możemy traktować je jak zaszczyt.
Niestety, większość ludzi uważa, że okazanie sobie wyrozumiałości jest czymś niewskazanym. Ten pogląd utrzymuje się szczególnie u osób, które wyniosły go z rodzinnego domu. Nawet jeśli naprawdę pragniemy być dla siebie milsi i z radością pożegnalibyśmy się z wewnętrznym tyranem, jakaś część nas jest silnie przekonana, że zmiana jest niemożliwa. Z uwagi na to, że przyzwyczailiśmy się do krytykowania samych siebie, nie przychodzi nam nawet do głowy myśl, że jesteśmy w stanie być dla siebie życzliwi. Na szczęście okazywanie sobie wyrozumiałości jest prostsze niż myślisz.
Przywiązanie i system wsparcia
Nasze ciała i mózgi mają wrodzone umiejętności dawania i otrzymywania opieki. Jest to część naszego genetycznego dziedzictwa. Przetrwanie nie polega jedynie na kierowaniu się instynktami typu „walcz albo uciekaj” – zależy ono również od zachowań w rodzaju „zaprzyjaźnij się i zaopiekuj”. W niespokojnych czasach zwierzęta zapewniające potomstwu opiekę mają większe szanse na przekazanie swoich genów następnemu pokoleniu. Oznacza to, że troska o innych przedstawicieli własnego gatunku pozwala na przystosowanie się do zmieniających się warunków środowiska.
Z tego powodu wszystkie ssaki rodzą się z „systemem przywiązania” – zbiorem zachowań służącym do wytworzenia silnych związków uczuciowych pomiędzy opiekunem i podopiecznym. W przeciwieństwie do gadów, które przestają zajmować się własnym potomstwem po wykluciu z jaja (które często nawet zjadają), ssaki poświęcają swoim młodym znacznie więcej czasu oraz energii: odpowiednio je karmią, zapewniają ciepło i bezpieczeństwo. Przedstawiciele rodziny zwierząt, do której należą również ludzie, rodzą się jako osobniki niedojrzałe. W tym stanie nie potrafią zaspokoić swoich podstawowych potrzeb, więc do czasu, aż będą gotowe na opuszczenie domu, muszą polegać na własnych rodzicach. Ssaki przystosowane są zarówno do bycia otoczonym opieką, jak i do otaczania nią innych. Rodzice nie porzucają potomków zaraz po ich narodzinach, a dzieci nie zapuszczają się same w niebezpieczne tereny. Zapewnianie wsparcia leży w naszej naturze – bez tego instynktu nasz gatunek nie miałby szansy na przetrwanie. Oznacza to, że zdolność do odczuwania sympatii i nawiązywania więzi jest częścią naszej biologii. Tak naprawdę nasze mózgi są stworzone do życzliwości.
Sławny psycholog Harry Harlow jako jeden z pierwszych badaczy zajął się w latach pięćdziesiątych rozwojem systemu przywiązania ssaków. W serii pomysłowych (jeśli nie etycznie dwuznacznych) eksperymentów wziął on pod lupę zachowania nowo narodzonych małp z gatunku rezusów, które odseparowano od matek, zamknięto w klatkach i hodowano w odosobnieniu. Naukowcy chcieli wiedzieć, czy małe małpki będą spędzać więcej czasu w towarzystwie miękkich, wykonanych z tkaniny atrap matek – które zapewniały przynajmniej odrobinę ciepła i pociechy – czy raczej będą przebywać bliżej topornej, drucianej figury zaopatrzonej w butelkę z mlekiem, która nie oferowała jednak żadnej wygody. Odpowiedź na to pytanie była jasna. Obiekty badań przywierały silnie do swoich materiałowych mam, jak gdyby miało od tego zależeć ich życie. Małpki podchodziły do figur tylko po to, aby szybko się posilić. Uderzające w tym eksperymencie jest to, że emocjonalne ciepło dostarczane przez przytulanie się do szmacianej lalki wywoływało silniejszy popęd niż pożywienie. Z perspektywy pierwotnego instynktu przetrwania opieka okazuje się czymś bardziej potrzebnym niż pokarm. Jak naucza Pismo Święte: „Nie samym chlebem żyje człowiek”. W interpretacji Harlowa jego badania dostarczyły dowodów na istnienie biologicznych podwalin systemu przywiązania.
Pracujący w tym samym okresie inny wpływowy psycholog, John Bowlby, poszedł o krok dalej i przestudiował te same mechanizmy u ludzi. Zakładał on, że noworodki rozwijają stałe przywiązanie do rodziców w momencie, gdy ich potrzeby są na bieżąco zaspokajane. Jeśli rodzice zapewniają dzieciom wsparcie i pociechę w chwilach, gdy są one przestraszone lub smutne, w naturalny sposób uczą się zaufania. Za każdym razem, gdy matka podnosi i kołysze płaczące dziecko, czuje ono, że jego świat nie jest już groźny i że w razie potrzeby rodzic udzieli mu wsparcia. Ta świadomość pozwala potomstwu na myślenie o matce i ojcu jako o „bezpiecznej przystani” – oznacza to, że można dowolnie odkrywać własne środowisko, mając poczucie, że pomoc jest na wyciągnięcie ręki. W sytuacji, gdy wsparcie zapewniane przez rodziców okazuje się niekonsekwentne lub gdy są oni oziębli i odrzucający, w psychice dziecka rozwija się coś, co nazwać można związkiem niepewnego przywiązania. Niepewność oznacza w tym przypadku, że młody człowiek nie może oczekiwać od rodziców pomocy w potrzebie – pocałunku, który ukoi każdy ból i cierpienie. Dochodzi on do konkluzji, że świat nie jest bezpiecznym miejscem, i że nie może na nich polegać. Przez takie myślenie upośledza się poczucie pewności siebie dziecka – tak potrzebne na etapie odkrywania świata – co często kładzie się cieniem na jego dorosłe życie.
Bowlby zauważył, że wykształcone we wczesnych latach formowania się osobowości przywiązanie do rodziców ma wpływ na kształtowanie naszego „wewnętrznego modelu postępowania” w relacji z innymi. Tym terminem określał on ukryty głęboko w podświadomości mentalny obraz nas samych oraz naszych oczekiwań w stosunku do otaczających nas ludzi. Kiedy dzieci odczuwają niczym niezagrożone przywiązanie do matki i ojca, w ich umyśle oznacza to, że są warte okazywania miłości. Zazwyczaj wyrastają na zdrowych i zadowolonych z życia dorosłych, utwierdzonych w przekonaniu, że mogą liczyć na pomoc oraz wsparcie innych. Jeżeli jednak więź pomiędzy dzieckiem i jego rodziną rozwinie się w sposób niepełny i wątpliwy, osoby takie będą czuły, że nie są godne miłości. Takie jednostki często nie potrafią ufać ludziom – z zasady nie wierzą w żadne ich słowo. Wychowanie tego typu wytwarza przenikającą wszystko atmosferę niepewności, która może być przyczyną długofalowych zaburzeń emocjonalnych. Uniemożliwia ono także nawiązywanie bliskich i stałych relacji międzyludzkich w późniejszych etapach życia.
Nie dziwi więc fakt, że nasze badania przypisały większy poziom samowspółczucia ludziom wykazującym prawidłowo rozwinięte mechanizmy przywiązania niż osobom odczuwającym niepewność i niepokój w związkach. Innymi słowy nasze wewnętrzne modele postępowania z samym sobą mają kluczowy wpływ na to, w jaki sposób traktujemy się w rzeczywistości – ze współczuciem czy pogardą. Jeśli wbijemy sobie do głowy to, że nie możemy oczekiwać od naszych bliźnich pomocy w potrzebie, to nie pozwolimy sobie na wykształcenie względem nich żadnych zależności. Tak jak w przypadku Emily, zawodowej tancerki, której historię opowiedziałam w poprzednim rozdziale, bezpieczniej jest przyjąć jak najgorszą interpretację zdarzeń i postępować zgodnie z nią, niż narażać się na atak, zapraszając innych do swojego serca. Jeśli myślimy w ten sposób, pozbawiamy się jednak możliwości bycia szczęśliwym.
Dobra wiadomość jest taka, że nasze wewnętrzne modele postępowania nie są na wieczność wykute w skale – możemy je kształtować i zmieniać. Z uwagi na to, że rodzimy się z umiejętnościami dawania i otrzymywania, nasze nawyki dotyczące przywiązania mogą zostać wyzerowane. Osoba, u której w dzieciństwie wykształciły się nieodpowiednie wzorce relacji międzyludzkich, może wyrobić w sobie właściwą postawę. Istnieje na to duża szansa, jeśli – na przykład – w dorosłym życiu uda jej się znaleźć kochającego partnera, który otoczy ją tak potrzebnym wsparciem. Bycie w zdrowym związku romantycznym pozwala nam uświadomić sobie, że jesteśmy naprawdę warci okazywanej nam miłości i że można pokładać zaufanie w kimś innym. Wykwalifikowani terapeuci bezwarunkowo wspierający swoich klientów mogą również pomóc im zmienić model więzi opartej na niepewności. Dzięki zapewnieniu miejsca, w którym czujemy się bezpiecznie, oraz uważnym wysłuchaniu naszej historii, terapeuta pozwoli nam dotrzeć do głęboko skrywanych wzorców zachowań wykształconych na etapie dzieciństwa. A kiedy odkryjemy już źródło naszych cierpień, będziemy mogli uformować się do pewnego stopnia na nowo.
Oczywiście nie jest dobrze, jeśli zmiana sposobu odbierania samego siebie ma zależeć wyłącznie od działań innych. Związki uczuciowe mogą się rozpaść, a terapeuci mogą przenieść się z praktyką w jakieś odległe miejsce lub stać się zbyt kosztowni. Ludzie, w których pokładamy nadzieję, często mają własne demony do pokonania – problemy ze zdrowiem, depresję, stresującą pracę – uniemożliwiające im przebywanie w pobliżu, kiedy naprawdę tego potrzebujemy. Na szczęście, aby zmienić postrzeganie własnej osoby, nie musimy liczyć tylko na pomoc innych. W momencie gdy stale ofiarowujemy sobie zrozumienie oraz wsparcie, zaczynamy również czuć, że zasługujemy na opiekę i akceptację. Kiedy okazujemy sobie empatię i wyciągamy w swoją stronę pomocną dłoń, uczymy się wiary w to, że nie ominie nas ratunek. W chwili gdy zaczniemy traktować siebie z życzliwością, poczujemy się, jakby ktoś otoczył nas ciepłym ramieniem i zapewniał nam tym samym wygodę i bezpieczeństwo.
Na szczęście Emily w końcu się tego nauczyła. Uświadomiła sobie, że jej defensywne reakcje zawsze będą odstraszać od niej mężczyzn, jeżeli nie wykształci współczucia względem ukrytego głęboko w tkaninie własnej osobowości poczucia niezawinionej niepewności. Emily zaczęła zatem ćwiczyć okazywanie sobie większej życzliwości i akceptacji. Za każdym razem, gdy czuła napływ negatywnych emocji, w myślach zaczynała recytować zdanie: „Kocham i akceptuję siebie taką, jaka jestem”. Kiedy słyszała głos wewnętrznego krytyka lub gdy interpretowała działanie kogoś innego jako celowe okazywanie jej braku szacunku, powtarzała: „Kocham i akceptuję siebie taką, jaka jestem”. Ostatecznie, kiedy Emily odczuła w pełnym wymiarze ból, którego źródłem były matczyna niechęć i odrzucenie, wezbrana fala żalu i głębokiego smutku zalała jej umysł. Jednak tak długo, jak powtarzała to zdanie, odczuwane emocje nie mogły zrobić jej nic złego.
Kiedy ból zaczął w końcu tracić na intensywności, Emily była w stanie ponownie ufać ludziom. Uświadomiła sobie, jak wiele ma do zaoferowania innym i że jej przeszłość nie musi już mieć bezpośredniego wpływu na teraźniejszość. Kiedy widziałam ją ostatnio, była zaręczona ze wspaniałym mężczyzną, który głęboko ją kochał i okazywał jej należny szacunek – a co najważniejsze, potrafiła pozwolić sobie na przyjęcie tych uczuć.
Skład chemiczny troski
Okazywanie sobie życzliwości nie jest wyłącznie ideą czy jakimś poprawiającym nastrój, abstrakcyjnym pojęciem, które w rzeczywistości niczego nie zmienia. Jest ono czymś prawdziwym. Łagodzimy własny ból, dzięki czemu uzyskujemy dostęp do właściwego wszystkim ssakom systemu dawania i otrzymywania opieki. Ważnym elementem działania tego mechanizmu jest wydzielanie się oksytocyny. Z uwagi na to, jak istotną rolę odgrywa ona w dynamice relacji międzyludzkich, naukowcy ochrzcili tę substancję „hormonem miłości i przywiązania”. Jedno z badań wykazało, że na podstawie znajomości poziomu oksytocyny u kobiet w pierwszym trymestrze ciąży, można przewidzieć siłę przywiązania, które będą one odczuwać do swoich nowo narodzonych dzieci. W toku dociekań naukowych okazało się, że zwiększenie poziomu oksytocyny ma pozytywny wpływ na odczuwanie zaufania, bezpieczeństwa, a także na spokój umysłu, hojność i nawiązywanie kontaktów z ludźmi. Wspomniana substancja łagodzi stany lękowe, obniża napięcie psychiczne oraz zmniejsza nasycenie krwi kortyzolem – nazywanym potocznie hormonem stresu. Co ciekawe, przyjmowany często przez imprezowiczów narkotyk MDMA (znany potocznie pod nazwą ekstazy) naśladuje działanie oksytocyny – jego użytkownicy czują się po zażyciu spokojniej i łatwiej przychodzi im wzajemne okazywanie miłości i akceptacji.
Hormon miłości wydziela się w różnych sytuacjach społecznych: u matek karmiących dziecko piersią, w mózgach rodziców spędzających wartościowy czas z potomstwem, gdy okazujemy komuś czułość lub sami pozwalamy się pieścić. Z uwagi na to, że nasze myśli i emocje przynoszą ten sam biologiczny efekt niezależnie od tego, czy kierujemy je do innych, czy do samych siebie, badania sugerują, że samowspółczucie może być ważnym czynnikiem wywołującym wydzielanie oksytocyny.
Samokrytyka działa na nasz organizm zupełnie inaczej. Ewolucyjnie najstarszą strukturą naszego mózgu jest ciało migdałowate. Odpowiada ono za szybkie dostrzeganie i analizowanie zagrożeń świata zewnętrznego. W momencie, gdy znajdziemy się w niebezpiecznej sytuacji, inicjowana jest reakcja typu „walcz lub uciekaj” – ciało migdałowate wysyła odpowiednie sygnały, skutkujące zwiększeniem ciśnienia krwi, poziomu adrenaliny, kortyzolu, a także mobilizacją mięśni potrzebnych do stawienia czoła zagrożeniu lub jego uniknięcia. Pomimo że ewolucyjną funkcją tego mechanizmu jest radzenie sobie z fizycznym atakiem, uruchamia się on również w przypadku nieprzyjemnych sytuacji emocjonalnych, których źródłem mogą być inni lub my sami. Utrzymujący się przez dłuższy czas zwiększony poziom kortyzolu może prowadzić do depresji, co upośledza działanie neuroprzekaźników odpowiedzialnych za zdolność odczuwania przyjemności.
Istnieją również przesłanki neurologiczne potwierdzające, że traktowanie siebie z życzliwością i postawa samokrytyczna działają na funkcjonowanie mózgu zgoła przeciwnie. Naukowcy zbadali niedawno sposób, w jaki ludzie reagują na osobiste porażki, za pomocą techniki fMRI (funkcjonalne obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego). Uczestnicy konfrontowani byli z hipotetyczną sytuacją typu: „Otrzymałeś list zawierający trzecią z rzędu odmowę przyjęcia do pracy”, podczas gdy ich mózgi były na bieżąco skanowane. Ich zadaniem było wyobrażenie sobie własnej reakcji na zaistniały problem. Mieli do wyboru dwa warianty: mogli potraktować samych siebie ze zrozumieniem lub zrealizować schemat samokrytyczny. Wariant pierwszy skojarzony został z aktywnością lewego płata skroniowego i strukturą zwaną wyspą – obszarami mózgu odpowiedzialnymi za współczucie i pozytywne emocje, natomiast wariant drugi wzmagał funkcjonowanie bocznej kory przedczołowej oraz grzbietowej części przedniego zakrętu obręczy – struktury mózgu kojarzonej z przetwarzaniem pomyłek i rozwiązywaniem problemów. Zamiast patrzenia na siebie jak na usterkę wymagającą naprawy, wyrozumiałość pozwala nam na dostrzeżenie w sobie wartościowej i godnej opieki jednostki ludzkiej.
Okazując samemu sobie ciepło oraz delikatność, wprowadzamy pozytywne zmiany zarówno w obrębie naszych ciał, jak i umysłów. Zamiast lęku i ciągłego zamartwiania czujemy spokój, zadowolenie, zaufanie oraz bezpieczeństwo. Wyrozumiałość da nam poczucie pewności w trudnych chwilach, dzięki czemu nie będziemy już musieli podejmować działań w strachu. A kiedy doskwierająca nam niepewność odejdzie w niepamięć, będziemy mogli podążać za marzeniami, ponieważ będziemy dysponować silną wiarą potrzebną do ich osiągnięcia.
Ćwiczenie pierwsze
Praktyka przytulania samego siebie
Łatwym sposobem przynoszącym ulgę w trudnych momentach życia jest delikatne przytulanie samego siebie. Na pierwszy rzut oka wydaje się to trochę głupie, ale twoje ciało tego nie ocenia. Reaguje ono jedynie na fizyczne okazanie ciepła i opieki, dokładnie tak, jak dziecko w objęciach matki. Nasza skóra to bardzo wrażliwy organ. Naukowcy ustalili, że bodźce dotykowe powodują wydzielanie się oksytocyny, zapewniającej nam poczucie bezpieczeństwa, przynoszącej ulgę oraz łagodzącej objawy stresu sercowo-naczyniowego. Dlaczego by więc nie spróbować?
Jeśli zauważysz, że jesteś spięty, smutny, zdenerwowany lub krytyczny wobec własnych działań i myśli, postaraj czule przytulić się do samego siebie: dotknij swojej twarzy albo ramion oraz wykonuj kołyszące ruchy tułowia. Ważne jest, abyś twój gest w sposób jasny i wyraźny przekazywał ciepłe uczucia miłości oraz bliskości. Jeśli przebywasz w towarzystwie innych ludzi, zawsze możesz niejednoznacznie zgiąć ramiona i delikatnie ścisnąć własne ciało – poprawisz sobie tym samym nastrój. Inną możliwością, zalecaną w chwilach, gdy nie możesz wykonać fizycznego gestu, jest po prostu wyobrażenie sobie, że obejmujesz sam siebie.
Zwróć uwagę na własne reakcje, które możesz zaobserwować po przytulaniu. Czy czujesz napływ ciepła, delikatności i spokoju? To niesamowite, jak łatwo jest przechytrzyć w ten sposób mechanizm uwalniania oksytocyny i wpłynąć na reakcje biochemiczne zachodzące w mózgu.
Kiedy w twoim życiu przyjdzie ci doświadczyć jakiegoś cierpienia lub bolączki, staraj się przytulać samego siebie kilka razy dziennie przez okres przynajmniej jednego tygodnia. Przy odrobinie szczęścia z czasem rozwiniesz nawyk fizycznego przynoszenia sobie ulgi i zdobędziesz umiejętność zaspokojenia własnych potrzeb. Osiągniesz to dzięki korzyściom z tej zaskakująco prostej i bezpośredniej metody okazywania sobie życzliwości.
Siła delikatnej pieszczoty
Ciepłe objęcia życzliwości do samego siebie uczynią cierpienia znośnymi, ponieważ stanowią kojący balsam wygładzający ostre krawędzie naszego bólu. Kiedy zaczynamy traktować siebie w sposób, w jaki postępowałby z nami dobry przyjaciel, nie jesteśmy już całkowicie pochłonięci odgrywaniem roli ofiary. Tak, cierpię, ale otrzymuję również opiekę i zainteresowanie. Jednocześnie odnajduję się zarówno w roli pocieszyciela, jak i potrzebującego otuchy. Nie tylko doświadczam bólu, ale potrafię również odpowiednio na niego zareagować. W chwilach, gdy jesteśmy poruszeni trudnościami naszego życia, z jakiegoś powodu robi nam się odrobinę lżej. Do naszego widzenia świata dodajemy nowy element, który przynosi ulgę, niczym orzeźwiające źródło chłodnej wody na środku suchej i rozżarzonej pustyni.
Pamiętam, jak pewnego razu poczułam się bardzo źle, gdy usłyszałam od pewnej osoby złośliwą uwagę na mój temat. Był to ktoś, kto nie miał pojęcia o moim życiu, ale mimo to nie wahał się negatywnie oceniać mojej szczerości i uczciwości. Czułam się, jakby ktoś potrącił mnie samochodem. To niesprawiedliwe! Co za tupet! Za kogo ona się ma? Zaczęłam snuć różnego rodzaju „odwetowe” fantazje – demaskowałam ją w mojej wyobraźni, udowadniając kłamstwo, chciałam sprawić, że poczuje się tak samo źle jak ja, że będzie płaszczyć się ze wstydu. Te przewijające się przez mój umysł niczym taśma filmowa obrazy sprawiały tylko, że czułam się jeszcze gorzej. Skutkowało to wykształceniem ciągłej potrzeby przynoszenia sobie ulgi w bólu. Zdołałam się jednak opanować. To, czego naprawdę potrzebuję, to okazanie sobie współczucia i zrozumienie, w jak trudnej sytuacji się znalazłam. Zaczęłam delikatnie gładzić własne ramiona i przemawiać do siebie głosem pełnym dobroci i ciepła. Moje biedactwo. Naprawdę ci ciężko. Poprawiłam sobie nastrój, bo sprawiłam, że przeminął ból spowodowany niesprawiedliwym traktowaniem.
Właśnie tego potrzebowałam w tamtej chwili. Zamiast dawać ujście własnemu gniewowi, o wiele lepiej jest poczuć miłość i zrozumienie, a także być widzianym takim, jakim jest się naprawdę. Było to jedyne lekarstwo będące w stanie ukoić mój ból. Po zmianie nastawienia natychmiast odczułam znaczną poprawę nastroju. Przestałam wymyślać obsesyjne scenariusze rewanżu. Uświadomiłam sobie za to, że negatywna postawa tej osoby nie ma nic wspólnego ze mną – to był tylko jej problem. Dość szybko doszłam do siebie i zaczęłam żyć własnym życiem. Nastrój wrócił do stanu równowagi, a wpływ złośliwych uwag na moją psychikę znacząco się zmniejszył.
Decydowanie się na potraktowanie siebie z wyrozumiałością, a nie z pogardą, jest wyborem bardzo pragmatycznym. Nie możemy kontrolować wielu z naszych cech osobowych – budowy ciała, stanu zdrowia, osobowości, a także zmiennych kolei losu. Kiedy zmagamy się z własnymi ograniczeniami, możemy jednak zacząć traktować siebie z życzliwością, złagodzimy tym samym własny ból i cierpienie.
Jednym z najważniejszych aspektów bycia wyrozumiałym dla samego siebie jest zmiana naszego samokrytycznego podejścia. Marshall Rosenberg, autor bestsellerowej książki Porozumienie bez przemocy, kładzie szczególny nacisk na używanie życzliwego, nieoceniającego języka w komunikacji z innymi ludźmi. Pisał on również, że aby żyć w zgodzie z samym sobą, powinniśmy zmienić formę naszych wewnętrznych dialogów na bardziej empatyczną. Rosenberg wynalazł nawet metodę pozwalającą tego dokonać. Polegała ona na zadaniu sobie czterech prostych pytań:
• Co postrzegam?
• Co czuję?
• Czego potrzebuję w danej chwili?
• Czy mam jakąś prośbę do siebie lub innych?
Powyższe pytania pozwolą nam wsłuchać się w głębokie podszepty naszych osobistych potrzeb, odczuwanych tu i teraz.
Podam przykład. Załóżmy, że pracujesz w domu i chcesz zrobić sobie przerwę na wypicie filiżanki herbaty. Wchodząc do kuchni, zauważasz wysoką na metr stertę brudnych naczyń. Pierwszym krokiem, jaki musisz podjąć, jest określenie, czy twój wewnętrzny dialog ma naturę samokrytyczną. Czy wypowiadasz w myślach zdania typu: „Ale ze mnie beznadziejny flejtuch”? Następnie powinieneś zidentyfikować emocje, które kryją się za twoją surową oceną samego siebie. Czy czujesz się sfrustrowany lub przytłoczony? Denerwuje cię własne zachowanie, a może sama sytuacja? Trzeci etap wiąże się z poznaniem niezaspokojonych potrzeb, które są prawdziwym motorem twojej reakcji. Być może przyczyną frustracji jest to, że aby efektywnie pracować, musisz przebywać w otoczeniu, które cechuje nienaganny porządek, a chaos panujący w kuchni nie sprzyja twojemu skupieniu. Na koniec rozważ, czy jest coś, o co chciałbyś poprosić samego siebie (bądź kogoś innego), co pomogłoby ci w tej kłopotliwej sytuacji. Może twój znajomy mógłby wyciągnąć do ciebie pomocną dłoń, co pozwoliłoby ci wyrobić się z pracą w terminie? A może mógłbyś poprosić samego siebie o zrobienie półgodzinnej przerwy na sprzątanie? Dzięki temu odzyskasz poczucie równowagi i będziesz mógł się w pełni skoncentrować. Najważniejszą kwestią jest to, że słuchasz i nadajesz ważność potrzebom danej chwili. Okazujesz sobie empatię, a dzięki temu przestajesz się potępiać.
Ćwiczenie drugie
Zmiana krytycznego charakteru wewnętrznego dialogu
Wykonywanie tego ćwiczenia przez okres kilku tygodni pozwoli na wykształcenie w umyśle schematu, który w dłuższej perspektywie zmieni nasze traktowanie samych siebie. Niektórym łatwiej jest pracować nad swoim wewnętrznym krytykiem dzięki pisaniu pamiętnika lub dziennika. Inni wolą przeprowadzać dialogi w myślach. Jeśli należysz do osób, którym pisanie sprawia przyjemność, lub chcesz mieć możliwość przypomnienia sobie wcześniejszych doświadczeń, prowadzenie dziennika może ci bardzo pomóc na drodze do zmiany. Jeżeli jesteś kimś, kto (tak jak ja) nigdy nie potrafił być zwięzły w spisywaniu własnych wspomnień, posiłkuj się taką metodą, jaką uznasz za stosowną. Możesz mówić do siebie na głos lub prowadzić dialog w myślach.
1. Pierwszym krokiem na drodze do zmiany sposobu traktowania własnej osoby jest uświadomienie sobie swojej samokrytycznej postawy. Być może – jak w przypadku wielu z nas – głos twojego wewnętrznego krytyka odzywa się tak często, że nawet nie zauważasz jego obecności. Za każdym razem, kiedy z jakiegoś powodu czujesz się podle, pomyśl o tym, co sobie przed chwilą powiedziałeś. Postaraj się zanotować każdy szczegół, potraktuj swój wewnętrzny komentarz dosłownie. Jakich słów używasz, gdy krytykujesz samego siebie? Czy jakieś określenia powtarzają się stale? Jaki jest ton twojego głosu: surowy, zimny, rozgniewany? Czy przypomina ci on jakąś osobę z twojej przeszłości, która miała wobec ciebie krytyczny stosunek? Twoje zadanie polega na dobrym zapoznaniu się z zachowaniami twojego wewnętrznego krytyka – za każdym razem, kiedy jego głos się uaktywnia, powinieneś być tego świadomy. Jeśli zjadłeś właśnie połowę opakowania ciastek, czy słyszysz w swojej głowie komentarz typu: „Jesteś obrzydliwy” albo „Niedobrze mi na twój widok”, itp.? Kluczem jest wyraźne wyczucie sposobu, w jaki mówisz do samego siebie.
2. Podejmij aktywniejsze działania mające na celu zmiękczenie tonu głosu twojego wewnętrznego krytyka. Miej na uwadze, że powinieneś okazywać sobie współczucie – w żadnym wypadku nie potępiaj swojego komentatora (nie wyzywaj go od najgorszych!). Mów do siebie w ten sposób: „Wiem, że starasz się mnie chronić i zwrócić moją uwagę na rzeczy, które muszę poprawić. Jednak twoja surowa ocena i krytycyzm wcale nie pomagają. Proszę, przestać traktować mnie źle. Zadajesz mi niepotrzebny ból”.
3. Przeobraź obserwacje poczynione przez twojego wewnętrznego krytyka w pełne dobroci i ciepła pozytywne idee. Jeśli masz trudności z doborem odpowiednich słów, pomyśl, co w takiej sytuacji powiedziałby współczujący ci przyjaciel. Pomocne może okazać się zastosowanie języka czułości, którego ton wzmocni wyrażane emocje. Używaj go jednak jedynie wtedy, gdy wyda ci się to stosowne i naturalne – zbytnia ckliwość w niczym nie pomoże. Przykładowo mów do siebie w następujący sposób: „Mój drogi, rozumiem, że zjadłeś te ciastka, gdyż czułeś wtedy wielki smutek i pomyślałeś, że to cię rozweseli. Ale teraz czujesz się znacznie gorzej, bo wiesz, jaki wpływ ma to na twoje ciało. Pragnę dla ciebie tylko szczęścia, dlatego radzę ci iść na długi spacer, po którym poczujesz się lepiej”. Przemawiając do siebie w ten sposób, spróbuj gładzić się delikatnie po ramieniu lub otoczyć dłońmi twarz (przynajmniej w chwilach, gdy nikt nie może cię podejrzeć). Nawet jeśli szczere wyrażanie pozytywnych emocji przychodzi ci na początku z trudnością, fizyczny dotyk uruchomi mechanizmy odpowiedzialne za opiekę. To z kolei zwiększy wydzielanie oksytocyny, co zmienia reakcje biochemiczne zachodzące w twoim ciele. Najważniejszą kwestią jest jednak życzliwość, którą powinieneś się kierować w życiu. Jeśli będziesz postępować zgodnie z jej ideą, odczujesz przypływ prawdziwego ciepła i wspaniałomyślności.
Niedawno przeprowadzone badanie dotyczące osób cierpiących na chroniczny trądzik ukazało leczniczą siłę traktowania samego siebie z życzliwością. Ludzie dotknięci tą chorobą skóry często popadają w depresyjny nastrój, co wiąże się z doświadczaniem przemożnego wstydu oraz surowym ocenianiem własnego wyglądu. Aby ulżyć ich cierpieniu, naukowcy zorganizowali dwutygodniowe warsztaty, w trakcie których uczono chorych sposobów na radzenie sobie z negatywnymi emocjami i samokrytyką skojarzoną z trądzikiem. Przykładowo wyjaśniono im: „W głowie każdego z nas rezyduje wewnętrzny krytyk, który może nam mówić przykre i negatywne rzeczy o nas samych w bardzo wrogi sposób… Mamy również wewnętrznego »dawcę ulgi« (współczującą część naszej osobowości), który ma zdolność uśmierzania bólu dzięki akceptowaniu nas w pełni i przemawianiu do nas ciepłym, pełnym życzliwości tonem”. Uczestnicy mieli następnie wykonać serię ćwiczeń polegających na samodzielnym poprawianiu nastroju. Ich zadaniem było napisanie na arkuszach papieru pięciu wyrażających współczucie zdań typu: „Mój trądzik mnie martwi, ale nie ma w tym nic złego” lub „Gdyby mój znajomy był w tej samej sytuacji co ja, zaakceptowałbym go takim, jaki jest. Również siebie chciałbym traktować w ten sposób”. Chorzy byli także uczeni technik konfrontacji i radzenia sobie z wewnętrznym krytykiem. Poproszono ich o napisanie dodatkowych pięciu zdań, na przykład: „To nieprawda, że inni odrzuciliby mnie tylko dlatego, że mam trądzik” lub „Potrafię zwalczyć mój ból i przestać odgrywać rolę w jego tworzeniu”.
Uczestnikom polecono czytać własnoręcznie napisane zdania trzy razy dziennie przez okres dwóch tygodni, jak również wykonywać inne ćwiczenia typu pisanie pełnego współczucia listu do samych siebie (patrz ćwiczenie pierwsze z rozdziału pierwszego). Odkryto, że warsztaty znacząco zmniejszyły częstotliwość pojawiania się depresyjnych myśli i poczucia wstydu związanego z trądzikiem w grupie uczęszczających. Co ciekawe, złagodzeniu uległy również fizyczne objawy choroby, takie jak pieczenie i szczypanie.
Kiedy konfrontujemy się z własną, przynależną zarówno nam, jak i każdemu człowiekowi niedoskonałością, mamy do wyboru potraktowanie siebie z wyrozumiałością i dobrocią lub przyjęcie postawy samokrytycznej i osądzającej. Warto zadać sobie wtedy pytanie: jakiego typu wartości mamy zamiar rozwijać w naszym sercu i umyśle? Jeśli powstrzymamy się od surowego oceniania samego siebie i podążymy drogą delikatności i zrozumienia, okazywana sobie pogarda w końcu zniknie z naszego życia, ponieważ zostanie pozbawiona dostępu do negatywnych emocji, którymi się karmi. Jeżeli podchodzimy do cierpienia z wyrozumiałością, otwiera się przed nami możliwość radosnego życia przepełnionego satysfakcją. Pomimo że nawyk ten nie jest rozpowszechniany przez szeroko rozumianą kulturę, pamiętaj, że zmiana jest na wyciągnięcie ręki. Wiem to z osobistego doświadczenia.
Moja historia: błądzić jest rzeczą ludzką
Wspomniałam już na początku książki, że po raz pierwszy dowiedziałam się o somowspółczuciu podczas ostatniego roku studiów, gdy uczęszczałam na spotkania buddyjskiej grupy medytacyjnej. Głównym powodem, dla którego zainteresowałam się tą praktyką, był utrzymujący się przez dłuższy czas zły nastrój. Tonęłam w poczuciu wstydu, winy i braku szacunku do samej siebie. Desperacko pragnęłam osiągnąć spokój ducha. Było to na kilka miesięcy przed tym, jak przyrzekliśmy sobie z Rupertem, że chcemy wstąpić w związek małżeński. Jednak ja wciąż starałam się wygrzebać z chaosu, jakim było przez ostatnie lata moje życie osobiste.
Prawda jest taka, że byłam już wcześniej mężatką. W pierwszych latach studiów wyszłam za mężczyznę, który nazywał się John (imię zostało zmienione na potrzeby książki). Mając w pamięci moich poprzednich chłopaków, z którymi spotykałam się jako nastolatka, myślałam, że w końcu znalazłam kogoś, z kim mogłabym spędzić resztę życia. John był przystojny, inteligentny i kulturalny, ale jego stosunek do ludzi był wybitnie oceniający. Gdy zaczął dostrzegać moje wady i próbował ze mną zerwać – co w moich związkach było do tamtej chwili stałym punktem programu – stawiłam opór. On jest za dobry, żeby go stracić, myślałam. Oczywiście to, że mnie odrzucał, pociągało mnie jeszcze bardziej. Wykrzesałam z siebie ostanie pokłady uroku osobistego i ostatecznie zostaliśmy razem. Kilka lat później wyszłam za mąż.
John nie był złym człowiekiem, jednak jego skora do osądu natura sprawiała, że wyrażał się bardzo sceptycznie na temat niemal każdej formy duchowości. Z pewnością nie cenił moich poglądów na te sprawy ani atmosfery, w której byłam wychowywana – w jego opinii były to kompletne bzdury i nie bał się mi tego mówić. Pod wpływem jego retoryki zmieniałam się w kogoś, kto miał spełniać jego oczekiwania – tak bardzo pragnęłam być kochana i akceptowana. Zaczęłam stawać się bardziej sceptyczna, rezygnowałam z tego, co prawdopodobnie było dla mnie najważniejsze w życiu – z mojej relacji z Bogiem lub Uniwersalną Świadomością, gdyż w taki sposób określałam ten wszechmocny byt. Mówiąc całkiem szczerze, jakaś część mnie już od jakiegoś czasu powątpiewała w koncepcję reinkarnacji, karmy i oświecenia, czyli w idee, które wpojono mi w okresie dzieciństwa. Któż mógłby udowodnić, że są one prawdą, a nie jedynie formą myślenia życzeniowego – poprawiającym nastrój science fiction? Sceptyczna natura Johna była doskonałą platformą kryzysu mojej wiary, toteż natychmiast zaczęłam się z nią utożsamiać.
Krótko po tym, jak związaliśmy się ze sobą na stałe, porzuciłam wszystkie duchowe poszukiwania i zapisałam się na podyplomowe studia na Uniwersytecie w Berkeley. Chciałam rozpocząć karierę psychologa prowadzącego działalność badawczą. Moim nowym Bogiem stała się racjonalność. Ten okres mojego życia trwał mniej więcej siedem lat. Oczywiście nie byłam świadoma tego, jak ciasno zatrzasnęło się moje serce, gdy zamknęło się na wszelkie formy duchowości. Nie wiedziałam, że mój racjonalny umysł nie jest w stanie samodzielnie zapewnić mi szczęścia. Nie czułam się dobrze również w małżeństwie. Mój brak satysfakcji pozostawał w sferze podświadomości, ponieważ moje życie było stabilne i brak w nim było poważnych problemów. Nigdy nie doświadczyłam tego, jak to jest być podziwianą, hołubioną i kochaną przez mężczyznę za to, kim jestem naprawdę. Zakładałam więc, że bycie u boku kogoś, kto mnie nie porzuci, jest czymś najlepszym, co może mi się przytrafić.
Żyłam w takim stanie do czasu, aż spotkałam osobę pełną zrozumienia i potrafiącą mnie docenić – nieco starszego mężczyznę (nazwijmy go Peter), doświadczonego i mądrzejszego ode mnie. Łączyła nas wielka przyjaźń, która po roku stopniowego zbliżania się do siebie przerodziła się w romans. Z Peterem mogłam mówić o rzeczach, których nie odważyłabym się powiedzieć nikomu innemu – sprawiało mu to radość i kochał mnie za to jeszcze bardziej. W pewnym sensie, przebywając z nim, czułam się szczęśliwsza niż w jakimkolwiek innym okresie mojego życia. Moje serce otworzyło się na oścież, przepełniała mnie pasja życia oraz akceptacja samej siebie. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że może mi być tak dobrze. Moja duchowa strona obudziła się na nowo. Pierwszy raz od dłuższego czasu towarzyszyło mi poczucie pełni i jedności. Fakt, że Peter był ode mnie dużo starszy, bez wątpienia odgrywał w tym dużą rolę. Jego pragnienie bycia ze mną było dla mnie prawdopodobnie czymś na kształt substytutu uczuć, których nie okazywał mi mój ojciec.
Jednakże nawet przed samą sobą nie potrafiłam przyjąć do wiadomości tego, co właściwie się działo. Powodem było potworne poczucie winy z powodu niewierności wobec Johna. Głos mojego wewnętrznego krytyka uniemożliwiał mi przyznanie się do własnych działań – mój autoportret wydawał mi się zbyt bolesny. Mogłabym to porównać do rozdwojenia jaźni. Każda sfera mojego życia była całkowicie różna i nie łączyła się z resztą osobowości. Był to okropny czas, pełen kłamstw i oszukiwania samej siebie, trwający jakieś trzy miesiące. Kiedy mąż w końcu mnie nakrył, odczułam wielką ulgę.
Nie chciałam przeciągać sytuacji, więc opuściłam Johna. Wybrałam Petera. Wierzyłam, że jesteśmy sobie przeznaczeni i już na zawsze będziemy razem. Jak inaczej miałabym usprawiedliwić straszliwy ból zadany mojemu mężowi, jeśli nie miałoby to prowadzić do czegoś tak czystego i szlachetnego, jak miłość? Peter nie zdecydował się jednak na opuszczenie żony.
To był jeden z najtrudniejszych momentów w moim życiu. Nienawidziłam siebie za to, że byłam powodem cierpienia mojego męża, nienawidziłam jednocześnie Petera za niepodjęcie próby uczynienia ze mnie uczciwej – przynajmniej częściowo – kobiety. Całe szczęście, że właśnie miałam wyjeżdżać do Indii, aby rozpocząć trwające rok badania, których potrzebowałam do napisania mojej dysertacji. (Była to praca na temat praw i obowiązków indyjskich małżeństw – ironia losu zdawała się mnie nie opuszczać). Pobyt za granicą dał mi możliwość ucieczki i czas na lizanie ran. To właśnie w Indiach spotkałam Ruperta, Brytyjczyka piszącego książki podróżnicze, który pracował wtedy nad przewodnikiem po regionie. Pomimo że opowiedziałam mu o emocjonalnym chaosie panującym w moim życiu i ostrzegałam, żeby trzymał się ode mnie z daleka, zadziałało to na niego jak czerwona płachta na byka i jakimś cudem nam wyszło.
W końcu musiałam wrócić do Berkeley i dokończyć moją rozprawę. Kiedy nastał czas powrotu, nadal stałam przed wyzwaniem zmierzenia się z własną przeszłością. Przeproszenie Johna wcale nie pomogło. Nadal był wściekły i nie zamierzał mi niczego przebaczyć. Do dzisiaj tego nie zrobił. Jednak przerzucenie winy na Petera również nie przyniosło pożądanego skutku. Kiedy dowiedziałam się, że krótko po naszym rozstaniu zdiagnozowano u niego raka, i że zostało mu kilka miesięcy życia, nie potrafiłam się na niego dłużej gniewać.
To właśnie w tym okresie po raz pierwszy usłyszałam o samowspółczuciu, które okazało się dla mnie prawdziwym wybawieniem. Było to podczas jednego z moich cotygodniowych wypadów do centrum buddyjskiego. Coraz rzadziej zdarzało mi się osądzać samą siebie, wykształciło się we mnie współczucie wobec ran nabytych w okresie dzieciństwa, a także potrafiłam zaakceptować własne niedoskonałości, które doprowadziły do mojej niewierności. Żałuję, że nie byłam wcześniej wystarczająco dojrzała, aby uświadomić sobie to, jaką porażką było moje małżeństwo, i że nie mogłam wynaleźć mądrzejszej metody na jego zakończenie. Chciałabym mieć więcej rozsądku, aby odkryć, że źródło pasji i chęci do życia nie znajduje się w moim kochanku – bije ono z samego serca mnie. Niestety na tamtym etapie mojego życia nie byłam w stanie tego zrobić. Poniosłam porażkę, bo nie postępowałam zgodnie z własnymi ideałami. Zachowałam się bardzo po ludzku.
Wyrzeczenie się samokrytycznej postawy przychodziło mi z wielkim trudem. Spoglądając wstecz, mam wrażenie, że starałam się odzyskać szacunek do samej siebie w bardzo pokrętny sposób. Nawet jeśli oceniałam samą siebie bardzo źle, przynajmniej ta część mnie, którą identyfikowałam z nieustannie krytykującym i osądzającym wewnętrznym głosem, była dobra.
Kolejną przeszkodą było przekonanie, że jeśli przebaczę samej sobie, nie będę już miała żadnych oporów w przyszłości. Ku mojemu zdziwieniu, kiedy zaczęłam traktować siebie z większą akceptacją, wyrozumiałością i ciepłem, byłam wobec siebie nawet bardziej szczera – zdemaskowałam nieczyste zagrania, którymi próbowałam omotać innych. Stosowałam je nie tylko wobec Johna, ale również Petera oraz jego żony. Doświadczenie i zdrowy rozsądek Petera podpowiadały mu, że moje oczarowanie dużo starszym mężczyzną nie będzie trwać wiecznie. Muszę przyznać, że prawdopodobnie miał rację. W pewnym sensie był on dla mnie jedynie ucieczką przed nieszczęśliwym małżeństwem. Chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, w momencie, gdy mój cel zostałby osiągnięty, zapewne opuściłabym również jego. Postąpił słusznie, zostając u boku żony, która była źródłem jego siły i głównym oparciem w miesiącach trwania chemioterapii.
W nowo odkrytej praktyce samowspółczucia jedną z najbardziej zaskakujących zmian w moim sposobie myślenia była łatwość, z jaką mogłam obserwować siebie. Moja zdolność obiektywnego spojrzenia na samą siebie znacząco się poprawiła, dzięki czemu potrafiłam uczyć się na własnych błędach. Kiedy przestałam kulić się ze wstydu, znalazłam w sobie odwagę, aby przyjrzeć się własnym poczynaniom, więc mogłam z większą dokładnością widzieć wypaczenia i pomyłki, których się dopuściłam. Z błogosławieństwem mojego narzeczonego Ruperta udałam się wraz z Peterem na kilka długich, spokojnych wędrówek po górach, po których osiągnęliśmy wzajemne zrozumienie. Zbliżająca się śmierć była dla nas czynnikiem intensyfikującym dyskusje. Teraz byłam w stanie zrozumieć powody, dla których podjęłam takie, a nie inne decyzje. Również wybór Petera nie był już dla mnie zagadką. Nie wyglądało to pięknie, ale właśnie tak potoczyły się nasze losy.
Kiedy Peter odszedł, w końcu mogłam pożegnać się z własnym wstydem i negatywnym osądem. Dostrzegłam, że bezlitosne atakowanie samego siebie i własnych słabości jest kompletną stratą czasu – nie pomaga ono ani mnie, ani nikomu innemu. Zrozumiałam, że okazywanie sobie życzliwości i wyrozumiałości może rozpocząć proces zdrowienia. Ten nowy ośrodek wewnętrznego ciepła, spokoju i stabilności emocjonalnej nie tylko sprawił, że poczułam się szczęśliwsza, ale pozwolił mi także na zbudowanie trwałej relacji z Rupertem, w której mogłam dawać mojemu partnerowi o wiele więcej, niż miało to miejsce w moich poprzednich związkach.
Najcenniejszy dar
Samowspółczucie jest wartościowym podarunkiem dostępnym każdemu, kto zechce otworzyć się przed samym sobą. Kiedy wykształcimy nawyk okazywania sobie dobroci, cierpienie staje się okazją, aby doświadczyć miłości i troski pochodzących z samego środka siebie. Nieważne, jak trudna byłaby nasza sytuacja, zawsze możemy ukoić nasze zszargane nerwy ciepłym objęciem samowspółczucia. Tak samo jak matka, która przytula dziecko, aby je pocieszyć i poprawić mu nastrój, my też mamy możność łagodzenia własnego bólu. Nie musimy czekać, aż staniemy się doskonali, a nasze życie będzie wyglądać dokładnie tak, jak chcemy. Aby poczuć, że zasłużyliśmy na miłość, nie potrzebujemy wsparcia ani współczucia okazywanego nam przez innych ludzi. Poszukiwanie na zewnątrz siebie nie jest nam niezbędne do osiągnięcia upragnionej akceptacji i bezpieczeństwa. Nie oznacza to jednak, że nie potrzebujemy towarzystwa naszych bliźnich. Jest to oczywista nieprawda. Jednak któż inny może mieć wgląd w to, co naprawdę czujesz pod tą pełną radości, beztroską fasadą? Kto może być w pełni świadomy całego bólu i strachu, z którym musisz się zmierzyć? Kto może znać twoje najważniejsze potrzeby? Któż jest jedyną osobą w twoim życiu, dostępną 24 godziny na dobę, mogącą zapewnić ci opiekę i wsparcie? Jesteś nią ty sam.
3
Cziedryn, Pema, Zacznij tu gdzie jesteś, tłum. Marcjanna Góralczyk-Przychocka, Kraków 2004, s. 136