Читать книгу Jak być dobrym dla siebie. Życie bez presji otoczenia, przygnębienia i poczucia winy - Kristin Neff - Страница 8
Część druga
KLUCZOWE ELEMENTY SAMOWSPÓŁCZUCIA
Rozdział czwarty
WSZYSCY JEDZIEMY NA TYM SAMYM WÓZKU
ОглавлениеIstota ludzka jest częścią całości, którą nazywamy wszechświatem, częścią ograniczoną przez czas i przestrzeń. Człowiek doświadcza samego siebie – swoich myśli i uczuć – jako czegoś oddzielonego od reszty zjawisk. Jest to rodzaj iluzji świadomości – złudzenie to jest dla nas pewnego rodzaju więzieniem, ograniczającym nas do osobistych pragnień i „przypisującym” nas do kilku najbliższych osób. Musimy wyzwolić się z tego więzienia, rozszerzając krąg naszego współczucia tak, by objął wszystkie żyjące istoty i całą naturę w jej pięknie.
– Albert Einstein, List z 1950
Drugim kluczowym elementem samowspółczucia jest przyjęcie do wiadomości wspólnego charakteru wszelkich ludzkich doświadczeń. Uświadomienie sobie faktu, że nasze życia są ze sobą w istotny sposób połączone (taka jest bowiem natura istnienia), pomaga nam odróżnić samowspółczucie od zwykłej akceptacji lub miłości do samego siebie. Te dwie emocje są istotne i wartościowe, ale samodzielnie nie zapewnią ci pożądanej satysfakcji. Pozbawione są one niezbędnego czynnika – mianowicie innych ludzi. Z definicji współczucie jest czymś względnym. Dosłownie znaczy ono „wspólne czucie”, co zakłada jakąś formę podstawowej wzajemności. To uczucie ma swoje źródło w zauważeniu tego, że bycie człowiekiem jest równoznaczne z niedoskonałością. Kiedy chcemy pocieszyć kogoś, kto popełnił właśnie jakiś błąd, mówimy: „Nie przejmuj się, to ludzka rzecz”. Samowspółczucie pomaga nam przyjąć do wiadomości fakt, że wszyscy jesteśmy ułomni i że podejmowanie złych decyzji oraz odczuwanie żalu jest nieuniknione, niezależnie od tego, jak silni jesteśmy, lub jak wysoko stoimy w społecznej hierarchii. (Jak mówi przysłowie: czyste sumienie jest zazwyczaj oznaką kiepskiej pamięci).
Kiedy odzyskujemy kontakt z naszym człowieczeństwem, zaczynamy rozumieć, że rozczarowanie i poczucie niedowartościowania jest wspólne nam wszystkim. Właśnie to odróżnia samowspółczucie od litowania się nad samym sobą. Podczas gdy to ostatnie podpowiada nam zdania typu: „O, jaki ja jestem biedny!”, współczucie samemu sobie przypomina nam, że cierpienie nie omija nikogo, i przynosi tym samym wielką ulgę. Ból, który odczuwam w trudnych chwilach mojego życia, jest tym samym cierpieniem, które dotyka ciebie. Powody, okoliczności, a także natężenie bólu są różne, ale proces pozostaje ten sam. Nie możesz zawsze dostawać tego, czego chcesz. Jest to podstawowa prawda dla każdego, nawet dla Rolling Stonesów.
Kiedy przyglądamy się niepożądanym aspektom naszego życia, często możemy reagować lękiem lub wpadać w gniew. Odczuwamy wtedy bezsilność i frustrację, wywołaną brakiem kontroli nad wydarzeniami oraz niemożnością dostania tego, czego chcemy, bycia tym, kim byśmy chcieli być. Buntujemy się przeciwko rzeczywistości, ale kurczowo trzymamy się naszego ograniczonego wyobrażenia tego, jak to wszystko powinno wyglądać. Jako istoty ludzkie, wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Piękno uświadomienia sobie tego prostego faktu – można powiedzieć: szczęście w nieszczęściu – polega na tym, że zapewnia ono głęboki wgląd w naszą wspólną, przynależną każdemu człowiekowi naturę.
Samotność i izolacja
Na nieszczęście większość z nas nie zauważa, jak wiele przeżyć dzielimy z innymi ludźmi – szczególnie w chwilach, gdy doświadczamy poczucia wstydu i własnej nieudolności. Kiedy coś nam nie wychodzi, rzadko spoglądamy na własną niedoskonałość w świetle wspólnot ludzkiego doświadczenia. Najczęstszą reakcją jest odizolowanie się od otoczenia.
Skupiamy się na własnych mankamentach i nie staramy się spojrzeć na życie w większej perspektywy, co sprawia, że nasze widzenie świata diametralnie się zwęża. Poczucie niepewności i nieprzystawalności zajmuje nas do tego stopnia, że stają się one powoli naszą obsesją. Kiedy znajdziemy się w kleszczach pogardy wobec samego siebie, reszta społeczeństwa przestaje już dla nas istnieć. Ten stan umysłu nie wynika z logicznego myślenia – jest to rodzaj emocjonalnego zawężenia pola widzenia. Z jakichś dziwnych powodów wydaje nam się, że tylko my doświadczamy odrzucenia, upokorzenia lub wstydu. Jak pisze Tara Brach (autorka książki pt. Radical Acceptance): „Poczucie bezwartościowości idzie ramię w ramię z odseparowaniem od życia i innych ludzi. Jeśli dostrzegamy w sobie jakąś wadę, w jaki sposób możemy znaleźć swoje miejsce we wspólnocie? Wydaje się to błędnym kołem: im bardziej jesteśmy ułomni, tym intensywniej odczuwamy podatność na atak i samotność”.
Nawet jeśli doświadczane przykrości nie zachodzą z naszej winy – na przykład zwolniono nas z pracy z uwagi na sytuację ekonomiczną kraju – często nieracjonalnie zakładamy, że reszta świata cieszy się pełnym zatrudnieniem i tylko my siedzimy w domu na kanapie, oglądając powtórki programów telewizyjnych. Tak samo jest w przypadku choroby. Mamy wtedy przeświadczenie, że nasz stan jest czymś niezwykłym i nienaturalnym (jak umierający osiemdziesięcioczteroletni człowiek, którego ostatnim wypowiedzianym zdaniem było: „Dlaczego ja?”). Jeśli wierzymy, że wszystko „powinno” być dobrze, w chwili, gdy coś pójdzie nie tak, mamy tendencję do wyolbrzymiania doznanej krzywdy. Ponownie, nie jest to rozumowanie świadome, ale rodzaj ukrytego założenia, który ma przemożny wpływ na nasze reakcje emocjonalne. Jeśli postaralibyśmy się podejść do problemu w sposób czysto logiczny i racjonalny, doszlibyśmy do słusznego wniosku, że w skład naszego życia wchodzą tysiące spraw, wydarzeń oraz zależności. Jest zatem wysoce nieprawdopodobne – a w zasadzie niemożliwe – abyśmy nie doświadczali żadnych trudności. Jednakże w tej materii niełatwo jest zachować trzeźwy umysł. Zamiast tego odczuwamy ból i samotność w cierpieniu.
Potrzeba przynależności
Abraham Maslow, znany amerykański psycholog pracujący w połowie dwudziestego wieku, należał do grona głównych przedstawicieli nurtu psychologii humanistycznej. W jego opinii potrzeba indywidualnego rozwoju i poszukiwanie szczęścia nie mogą być zaspokojone bez uprzedniego zapewnienia sobie kontaktu z drugim człowiekiem. Argumentował on, że kiedy pozbawieni jesteśmy miłości i więzi uczuciowych z ludźmi, nie jesteśmy w stanie odkryć ani osiągnąć naszego pełnego potencjału. Do podobnych wniosków doszedł psychoanalityk Heinz Kohut, który we wczesnych latach 70. zajmował się rozwijaniem modelu zwanego „psychologią self”. Według niego przynależność jest jedną z kluczowych potrzeb jednostki. Definiował ją jako poczucie bycia „człowiekiem wśród ludzi”, pozwalające na tworzenie się więzi społecznych. W jego opinii jedną z głównych przyczyn zapadania na choroby psychiczne jest niedostatek przynależności – prowadzi on do wrażenia bycia oderwanym od otoczenia.
Samotność ma swoje źródło w niemożności znalezienia dla siebie miejsca, niezależnie od tego, czy przebywamy w towarzystwie ludzi, czy też nie. Jeśli znalazłeś się na dużym przyjęciu, do którego nie pasujesz, może się zdarzyć, że poczujesz się samotny. Przyczyną występowania tej emocji jest odcięcie od kontaktu z innymi – możemy być nią dotknięci nawet wtedy, gdy znajdujemy się o centymetr od nich. W naszym kręgu kulturowym jedną z najczęściej występujących fobii jest lęk przed publicznym przemawianiem. Również on jest spowodowany strachem przed odrzuceniem i izolacją. Jeśli przed wystąpieniem wyobrazimy sobie widownię w samej bieliźnie, nasze skrępowanie natychmiast ustąpi. Na jakiej zasadzie działa to prosta sztuczka? Przypomina nam ona, że ludzie, do których mamy przemawiać, są równie słabi i niedoskonali jak my. To doświadczenie umacnia nasze poczucie wspólnoty w człowieczeństwie.
Nawet lęk przed śmiercią wyrasta w dużej mierze ze świadomości, że po drugiej stronie zabraknie nam towarzystwa, bliskości i relacji międzyludzkich. Poczucie izolacji może sprawić, że to, czego się boimy, stanie się rzeczywistością. Badania wykazały, że samotność zwiększa ryzyko wystąpienia choroby wieńcowej serca dwu-, a nawet trzykrotnie. Z kolei uczęszczanie na spotkania grup wsparcia zmniejsza częstotliwość stanów lękowych i myśli depresyjnych u osób chorych na raka, co zwiększa tym samych ich szanse na przeżycie. Jednym z kluczowych powodów, dla których grupy tego typu wykazują się taką skutecznością, jest to, że ich uczestnicy dzięki zaangażowaniu się w rozmowę mogą uwolnić się od osamotnienia, które dotyka ich w bardzo trudnym momencie życia. Potrzeba przynależności jest zatem podstawą zarówno fizycznego, jak i psychicznego zdrowia.
Podobnie jak życzliwość, poczucie łączności ze światem aktywuje w mózgu system przywiązania. Zasadą opisywanego przez psychologię instynktu „skłonności i zaprzyjaźnienia się” jest ludzka tendencja do zbierania się razem i zawiązywania grup. Ma to na celu zapewnienie większego bezpieczeństwa. Z tego powodu osoby towarzyskie nie odczuwają takiego strachu przed trudnymi wydarzeniami życia i wykazują lepsze przygotowanie na atak.
To oczywiście wspaniałe, gdy nasza rodzina i znajomi potrafią zaspokoić potrzebę bliskości, którą odczuwamy. Jeżeli jednak należysz do osób, którym utrzymanie trwałego związku sprawia trudność, ten rodzaj społecznego wsparcia może być nieobecny w twoim życiu. Co ważne, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach inni ludzie nie zawsze dadzą nam poczucie, że jesteśmy akceptowani i należymy do wspólnoty. W nieprzeniknionych przestrzeniach własnego umysłu samotność może nas dopaść w każdej chwili, nawet jeśli w rzeczywistości sytuacja przedstawia się zgoła inaczej. Strach i niska samoocena często działają jak klapki na oczy – uniemożliwiają nam spostrzeżenie wyciągniętych rąk, które oferują nam pomoc i wsparcie. Możemy również wstydzić się przyznać przed bliskimi do naszego niedowartościowania w obawie, że kiedy poznają oni odczuwane przez nas nieodpowiednie emocje, przestaną nas cenić i kochać. Z kolei ukrywanie przed innymi naszego prawdziwego ja sprawia, że jesteśmy jeszcze bardziej samotni.
Dlatego też zmiana naszej relacji do samego siebie polegająca na uznaniu naszej wrodzonej sieci międzyludzkich powiązań jest taka ważna. W chwili, gdy coś nam nie wychodzi i przypominamy sobie ze współczuciem o tym, że niepowodzenie jest częścią ludzkiego życia, moment ten przybliża nas do wspólnoty, co zmniejsza poczucie izolacji. Kiedy skojarzymy bolesne zdarzenia naszego życia z faktem, że niezliczona liczba innych ludzi doświadczyła podobnych zakrętów losu, uderzenie wydaje się lżejsze. Nadal czujemy ból, ale nie towarzyszy mu już separacja od otoczenia. Na nieszczęście kultura, w której się wychowaliśmy, nieustannie podkreśla, jak bardzo wyjątkowi jesteśmy, nie pokazuje jednak wcale, ile wspólnego dzielimy z innymi ludźmi.
Gra w porównywanie
Z uwagi na to, że kultura wymaga od nas postrzegania samego siebie w kategoriach „specjalności i ponadprzeciętności”, często zdarza nam się praktykować egoistyczny rytuał, polegający na porównywaniu własnej osoby z innymi. Kiedy naprawdę pragniemy widzieć siebie w pozytywnym świetle i zauważamy, że ktoś osiąga lepsze od nas wyniki, możemy poczuć się zagrożeni.
Przykładem na zademonstrowanie tego mechanizmu może być historia Liz. Otrzymawszy swoją pierwszą ocenę końcową w nowej pracy, była ona z siebie bardzo zadowolona. Raport zachwalał jej pracowitość oraz wkładany w wykonywanie zadań wysiłek, jak również obiecywał pięcioprocentową podwyżkę od stycznia następnego roku. Uszczęśliwiona Liz zadzwoniła do swojego chłopaka i przekazała dobrą wiadomość. „Fantastycznie!”, odpowiedział. „Jak przyjedziesz do domu będzie czekał na ciebie szampan”. Wychodząc z pracy, Liz mimowolnie podsłuchała rozmowę telefoniczną prowadzoną przez jednego z jej kolegów. „W raporcie napisano, że jestem najbardziej obiecującym nowym pracownikiem firmy! Posłuchaj, dają mi dziesięcioprocentową podwyżkę! To dwa razy więcej niż te marne pięć procent, które dostają wszyscy. Czy to nie wspaniałe?”. W jednej chwili nastrój Liz zmienił się diametralnie. Pół sekundy temu czuła się jak bogini, a teraz czuła się jak nieudacznica. Zamiast świętowania z ukochanym, skończyło się na płaczu w jego ramionach.
Jedną z najsmutniejszych konsekwencji porównywania się z innymi jest oddalanie się od ludzi, którym przytrafił się jakiś uśmiech losu. Patrząc na ich sukces, czujemy się po prostu gorzej. Co ciekawe, jedno z badań potwierdziło ten fakt zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Uczestnikom powiedziano, że ich zadaniem będzie ocena zasobu wiedzy studentów z różnych dziedzin, potrzebna do zorganizowania zbliżającego się uczelnianego konkursu. Myśleli oni, że będą pracować w parach, jednak druga osoba należała tak naprawdę do zespołu badawczego. Zostały przeprowadzone niby-zawody, w ramach których studentom zadano serię pytań o niejednolitej tematyce (począwszy od muzyki rockowej, a skończywszy na piłce nożnej). Badacze powiedzieli części uczestników, że ci sprawowali się lepiej od swoich partnerów, a pozostałym – odwrotnie. Następnie eksperymentatorzy oszacowali jaką bliskość odczuwali badani względem osoby, która pracowała z nimi w parze. Przeprowadzili więc wywiad, w którym pytali o to, jakie cechy wspólne zauważają oni w sobie i swoich partnerach, a także o chęć do dalszej współpracy z nimi. Naukowcy zmierzyli nawet fizyczną odległość pomiędzy siedzącą parą, w momencie gdy przeniesiono ich do sąsiedniego pokoju. Studenci, którym powiedziano, że spisali się gorzej od swojej pary, odczuwali większy dystans emocjonalny oraz zachowywali większą odległość.
Ironia polega na tym, że powodem, dla którego chcemy osiągnąć sukces, jest potrzeba akceptacji i bycia godnym uwagi, kojarzona z przynależnością oraz bliskością innych ludzi. To klasyczna sytuacja typu paragraf 22. Sam akt rywalizacji z innymi o zwycięstwo stawia nas w pozycji przegranego. Dzieje się tak dlatego, że upragnione poczucie łączności ze światem ciągle wymyka nam się z rąk.
My albo oni
Nie porównujemy jedynie siebie do innych jednostek. Czynimy to również w przypadku grup ludzkich – Amerykanów, Rosjan, republikanów, demokratów, chrześcijan, muzułmanów, i tak dalej – tych, do których należymy, oraz do tych, które są nam obce. Dlatego też podoba nam się noszenie symbolu przynależności do naszej frakcji na kołnierzu lub naklejanie ich na zderzaku auta. Nasze poczucie ja w dużej mierze zależy od społecznych etykiet i stereotypów, definiujących to, kim jesteśmy, oraz sprawiających, że możemy poczuć się akceptowani i bezpieczni w obrębie grupy. Pomimo że potrzeba przynależności jest częściowo zaspokajana przez zbiorowość, do której zdajemy się należeć, taka satysfakcja ma swoje granice i nie jest wystarczająca. Tak długo, jak identyfikujemy się jedynie z pewnym podzbiorem ludzi, a nie z ogółem ludzkości, w naszym umyśle będą się tworzyć rozróżnienia izolujące nas od bliźnich.
Niestety, te podziały często prowadzą do uprzedzeń i nienawiści. Nasze upodobanie do wywyższania własnej grupy kosztem obcych zbiorowości działa podobnie jak to, że jako jednostki lubimy się czuć ponadprzeciętni i lepsi od innych. Według teorii tożsamości społecznej opracowanej przez psychologa Henriego Tajfela, w momencie, gdy w naszą tożsamość włączymy jakąś organizację ludzi, własną wartość zaczynamy wywodzić z przynależności do grupy. Poświęcamy wtedy dużo uwagi na pozytywne postrzeganie „nas” w konfrontacji z negatywnie widzianymi „nimi”. To właśnie zaangażowanie w identyfikacje społeczne jest kołem zamachowym dyskryminacji i rasizmu. Powodem, dla którego tak nisko oceniam twoją etniczno-rasowo-płciowo-polityczno-narodową grupę, jest to, że uprawomocnia to wyższość mojej własnej i daje mi poczucie dumy i usprawiedliwionej przewagi. Kiedy członek Ku Klux Klanu zakłada swoje białe szaty albo gdy terrorysta uczestniczy w wiecu nienawiści, jego poczucie własnej wartości osiąga poziom, którego nie zapewni żaden narkotyk.
Badania przeprowadzone przez Tajfela wykazały, że proces tworzenia się uprzedzeń zachodzi, kiedy tożsamość grupy, do której należymy, oparta jest na odgórnych założeniach. Przykładowo, jeśli podzielimy ludzi wedle ich preferencji dotyczących malarzy abstrakcyjnych – Klee albo Kandinsky – czy nawet za pomocą rzutu monetą, doprowadzimy do tego, że zaczną oni okazywać sympatię członkom swojej grupy i poświęcać im więcej uwagi. W ich umysłach pojawi się również brak zaufania w stosunku do osób reprezentujących drugą opcję.
Tożsamość grupowa leży u podłoża większości konfliktów i aktów przemocy – niezależnie od tego, czy chodzi o sprzeczkę wybuchającą pomiędzy dwiema szkolnymi drużynami piłki nożnej, czy o pełnowymiarową wojnę państw. Tajfel na własnej skórze doświadczył konsekwencji tworzenia się tego typu społecznych uprzedzeń. Jako studiujący na Sorbonie polski Żyd, został wcielony do francuskiej armii w przededniu drugiej wojny światowej. Pojmany przez nazistów, był więźniem obozu jenieckiego. Tajfel przetrwał wojnę tylko dlatego, że nikt nie odkrył jego żydowskiej tożsamości. Jednak większość członków jego rodziny i znajomych przebywających w Polsce nie miała tyle szczęścia. Holokaust był jednym z najgorszych przykładów – niestety nie ostatnim – tego, z jakim zapamiętaniem ludzie potrafią znęcać się nad swoimi braćmi, jeśli dzielą siebie i innych na rozgraniczone, nieprzenikające się grupy.
Na szczęście według współczesnej psychologii, kiedy nasze poczucie przynależności rozciągniemy tak, że obejmie ono całą ludzkość, a nie zatrzyma się w granicach wyjątkowości grupy, do której przyszło nam należeć, następuje złagodzenie konfliktu. Tak długo, jak świadomi jesteśmy powiązań istniejących pomiędzy ludźmi i nie skupiamy się na odrębności, zrozumienie oraz współczucie może objąć nas wszystkich, co wyeliminuje bariery, które dzielą ludzkość na lepszych i gorszych. Opisane poniżej badanie jest doskonałą ilustracją tej tezy. Studenci pochodzenia żydowskiego zostali zapytani, czy byliby gotowi przebaczyć współcześnie żyjącym Niemcom zbrodnie Holokaustu. Naukowcy posługiwali się dwoma sposobami przedstawienia tamtych strasznych wydarzeń: jedna narracja opisywała agresywne zachowania Niemców skierowane przeciwko Żydom, natomiast druga interpretowała eksterminację jako zdarzenie, w którym ludzie stosowali przemoc wobec innych ludzi. Kiedy Holokaust był objaśniany w oparciu o model drugi, uczestnicy częściej deklarowali przebaczenie. Dostrzegali oni również więcej cech wspólnych pomiędzy własną osobą a Niemcem. Dzięki sprytnemu przesunięciu akcentu z odrębności na podobieństwo, możemy dramatycznie zmienić naszą percepcję oraz odczuwane emocje.
Od pewnego czasu funkcjonuje wspaniały program o nazwie Challenge Day, pozwalający młodzieży poczuć się częścią ludzkiej wspólnoty. Polega on na wypełnieniu jednego dnia z życia uczniów liceum działaniami promującymi tworzenie więzi z rówieśnikami. Przykładowo w ćwiczeniu zatytułowanym „Linie, które nas dzielą” nastolatkowie ustawieni są pod jedną ze ścian sali gimnastycznej. Następnie animator po kolei wyczytuje opisy bolesnych doświadczeń. Zadaniem uczestników jest przejście na drugą stronę sali, jeśli kiedykolwiek przeżyli oni podobne chwile. Ćwiczenie przeprowadzane jest wolno – każda tura zapewnia uczniom odpowiednią ilość czasu na zobaczenie, którzy spośród ich rówieśników ucierpieli w podobny sposób, jak oni. „Jeśli kiedykolwiek poczuliście się skrzywdzeni lub źle ocenieni z uwagi na wasz kolor skóry… Zostaliście upokorzeni podczas zajęć w klasie przez nauczyciela bądź kolegę/koleżankę… Znęcano się nad wami, wyśmiewano lub zraniono za noszenie okularów, aparatu na zęby czy protezy słuchowej… za wasz sposób chodzenia, ubierania, za waszą wagę, wzrost lub budowę ciała. Proszę przejść na drugą stronę sali”. W pewnym momencie niemal wszyscy obecni ustawiają się pod przeciwległą ścianą, a tym samym dobitnie pokazują, że cała społeczność szkolna od czasu do czasu pada ofiarą okrutnej krytyki. W trakcie tego ćwiczenia zazwyczaj nawet najtwardszy młodzieniec otwiera się pod wpływem wzbierającej fali współczucia. To doświadczenie prowadzi do unicestwienia wyimaginowanych barier, odpowiedzialnych za samotność nastolatków. Uświadamia im to, że postrzegana przez nich izolacja była jedynie iluzją, i zmniejsza tym samym szanse na pojawienie się sytuacji konfliktowych.
Dlatego właśnie uznanie naszego wspólnego człowieczeństwa, będące jednym z elementów samowspółczucia, jest tak potężnym lekarstwem. Kiedy poczucie własnej wartości i przynależności opierają się na po prostu na tym, że jesteśmy ludźmi, odrzucenie przez innych staje się niemożliwością. Nasze człowieczeństwo nie może zostać nam odebrane, niezależnie od tego, jak głęboko znajdziemy się na dnie. Jesteśmy pełnoprawnymi członkami ludzkiej rasy i potwierdza to nasza zauważalna niedoskonałość. Dzięki takiemu myśleniu automatycznie, zawsze i wszędzie połączeni jesteśmy z całością.
Złudzenie doskonałości
Niestety nasz umysł nazbyt często wmawia nam, że możemy, a nawet powinniśmy być inni, niż jesteśmy. Nikt nie przepada za świadomością swoich wad. Niektórzy ludzie szczególnie trudno znoszą własną niedoskonałość. Perfekcjonizm definiowany jest jako obsesyjna potrzeba osiągania wyznaczonych sobie celów. Osoba nim dotknięta nie pozwala sobie na najmniejsze uchybienie czy zboczenie z idealnej ścieżki wiodącej do perfekcji. Perfekcjonista chce doprowadzić rzeczy do stanu, jaki uzna za właściwy, przez co doświadcza przemożnego stresu i niepokoju, a kiedy się to mu nie uda, jest zdruzgotany. Nierealistycznie wysokie oczekiwania takich ludzi zawsze doprowadzają do rozczarowań. Perfekcjoniści widzą siebie w kategoriach czerni i bieli – jestem albo chodzącą doskonałością, albo nic niewartym nieudacznikiem – co sprawia, że obce jest im poczucie wszelkiego zadowolenia i satysfakcji płynącej z życia.
Przykładem doskonale ilustrującym tę zależność jest historia Toma, pisarza utrzymującego się na przyzwoitym poziomie z tworzenia powieści historycznych. Żadna z jego książek nie przyniosła mu jednak spektakularnego sukcesu. Tom mógł opłacić rachunki pieniędzmi z honorarium autorskiego (niemałe osiągnięcie w przypadku pisarza), ale nie czuł się spełniony, ponieważ nie miał na koncie krajowego bestsellera. Pewnego dnia nastąpił przełom. Niezwykle pozytywna recenzja jego najnowszego dzieła ukazała się w New York Timesie. Zaraz po tym posypały się zaproszenia na wywiady z różnych programów telewizyjnych i stacji radiowych. Wyniki sprzedaży poszybowały w górę i nie minęło dużo czasu, nim Tom zaczął wyobrażać sobie zdanie: „Numer jeden na liście bestsellerów” widniejące na okładce kolejnego wydania książki. Chociaż faktycznie znalazła się ona w tym zacnym spisie (numer 23) i pod wieloma względami była to książka wyjątkowa, Tom nadal nie był uszczęśliwiony. Nieustannie myślał o tym, jak mógłby poprawić wyniki sprzedaży. Nie został numerem jeden, nie znalazł się nawet w pierwszej dziesiątce. Jak na ironię, osiągnąwszy niewątpliwy sukces, Tom czuł się gorzej niż przedtem. Możliwość bycia „najlepszym” zakorzeniła się trwale w jego umyśle. Tom czuł się tak, jakby doświadczył dotkliwej porażki, chociaż w rzeczywistości mógł sobie pogratulować – zwykłe bycie dobrym już mu nie wystarczało. Historia ta obrazuje zdradziecką naturę perfekcjonizmu oraz cierpienia nią wywoływane.
Czy istnieją pozytywne aspekty takiej postawy? Jasną stroną perfekcjonizmu jest połączona z nim determinacja do dawania z siebie tego, co najlepsze. Silne dążenie do osiągnięcia celu i narzucenie sobie wysokich standardów mogą okazać się produktywnymi oraz zdrowymi cechami osobowości. Lecz kiedy całościowe poczucie własnej wartości opiera się na efektywności i nie pozwalamy sobie na popełnienie najmniejszego błędu, wtedy nasze starania zaczynają nas tyranizować. Takie podejście przynosi też skutki odwrotne do zamierzonych. Badania naukowe pokazują, że perfekcjoniści wykazują zwiększone ryzyko wystąpienia zaburzeń odżywiania, niepokoju, depresji, i wielu innych problemów psychologicznych.
Gdybyśmy mogli być doskonali, przestalibyśmy być ludźmi; zmienilibyśmy się w Barbie i Kena – figurki z plastiku, które może wyglądają dobrze, ale są martwe jak kamienie. Ciepłe, oddychające życie ludzkie nie ma nic wspólnego ze stanem perfekcyjnej niezmienności. Ono wrze i wciąż na nowo odkrywa przed nami swoje tajemnice. Nasza egzystencja to ciągła walka połączona z rozpaczą, ale jest w niej także element radości oraz chwały. W dodatku perfekcyjność jest nudna! Kelly, popularna postać z serwisu YouTube (nastoletnia dziewczyna, w której rolę wciela się aktor komediowy Liam Kyle Sullivan), znakomicie przekazuje tę życiową prawdę, mówiąc znudzonym dziewczęcym głosem: „Byłam w niebie. Po pięciu minutach chciałam już sobie pójść”. Czy nie jest tak w rzeczywistości? Czy naprawdę chcielibyśmy znaleźć się w świecie, w którym wszystko i wszyscy byliby idealni? Nasze życia są intrygujące i ciekawe właśnie dlatego, że zachodzą w nich niespodziewane oraz niechciane rzeczy.
Niedoskonałość jest również kołem zamachowym wszelkiego wzrostu i rozwoju. Czy tego chcesz, czy nie, głównym mechanizmem uczenia się jest zaliczanie upadków – dokładnie takich, jakich doświadczyliśmy, gdy stawialiśmy nasze pierwsze kroki. Nasi rodzice mogą mówić nam tysiące razy, żebyśmy nie dotykali kuchenki, ale kiedy w rzeczywistości poparzymy się w ten sposób, w głowie zaświta nam, że nie jest to najlepszy pomysł. Doświadczenie porażki daje nam szansę na poprawę własnych umiejętności, może nam również bardzo pomóc w osiągnięciu tego, czego pragniemy najbardziej. Mówiąc słowami restauratora Wolfganga Pucka: „Nauczyłem się więcej, gdy pracowałem dla restauracji, które okazały się klapą, niż dla tych, które odniosły sukces”. Niepowodzenia są w oczywisty sposób frustrujące, cechuje je jednak tymczasowość i w ostatecznym rozrachunku przynoszą nam one mądrość. Powinniśmy myśleć o porażkach jako o swego rodzaju praktyce życia. Nie zadawalibyśmy żadnych pytań, gdybyśmy znali wszystkie odpowiedzi; gdybyśmy odznaczali się doskonałością, nie bylibyśmy w stanie odkryć niczego nowego.
Wzajemność powiązań
Kiedy zdarza nam się krytykować siebie za błędy i niedociągnięcia, zazwyczaj zakładamy, że w rzeczywistości istnieje oddzielny, wyraźnie rozgraniczony byt o nazwie „ja”, który odpowiada za nasz upadek. Ale czy to prawda? To, kim jesteśmy, w co wierzymy i co robimy, jest nierozerwalnie wplecione w nasze środowisko i życia innych ludzi. Patrząc z tej perspektywy, próba obwiniania samego siebie za wszystkie niepowodzenia wydaje się czymś co najmniej dwuznacznym. Powiedzmy, że jesteś osobą nerwową i od czasu do czasu krytykujesz się za to. Jakie były warunki i przyczyny prowadzące do wykształcenia u ciebie reakcji opartej na gniewie? Być może powodem są twoje odziedziczone geny. Czy pamiętasz, jak przed przyjściem na świat miałeś możność wyboru swojego materiału genetycznego? Oczywiście, że nie – ta część równania determinującego nasze życie leży kompletnie poza naszą kontrolą. A może wychowywałeś się w domu, gdzie sytuacje konfliktowe były smutną codziennością, a krzyczenie i złość były jedynym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi? Czy miałeś jakikolwiek wpływ na to, jak wyglądały relacje w twoim domu rodzinnym?
Jeśli przyjrzymy się uważnie naszym porażkom „osobistym”, okazuje się zwykle, że nie zaszły one za sprawą naszego świadomego wyboru. Zazwyczaj jest tak, że zewnętrzne okoliczności sprzysięgły się przeciwko nam i stworzyły konkretny wzór bez naszej ingerencji. Jeśli mielibyśmy kontrolę nad szkodliwymi myślami, emocjami i zachowaniami zazwyczaj byśmy się ich pozbyli. Już dawno temu wyrzucilibyśmy za burtę ciemne, niepokojące i neurotyczne elementy naszej osobowości i cieszylibyśmy się blaskiem spokoju i pewności siebie. Najwyraźniej nie mamy pełni władzy nad naszymi działaniami – w przeciwnym razie postępowalibyśmy tylko tak, jak sobie tego życzymy. Dlaczego więc potępiamy siebie z taką surowością za to, kim jesteśmy?
Nasza egzystencja jest wypadkową milionów wcześniejszych wydarzeń, które składają się na teraźniejszość, w której żyjemy. Sytuacja majątkowa i społeczna, nasze przeszłe związki i rozmowy, kultura, historia rodzinna, genetyka – to wszystko odgrywa zasadniczą rolę w konstruowaniu osoby, którą dzisiaj jesteśmy. Mistrz zen Thich Nhat Hanh nazywa ten koncept „współistnieniem”.
Jeśli jesteś poetą, wyraźnie ujrzysz chmurę płynącą po tej kartce papieru. Bez chmury nie byłoby deszczu. Bez deszczu nie rosłyby drzewa. Gdyby nie było drzew, nie moglibyśmy wytwarzać papieru. A więc chmura jest obecna tutaj. Istnienie tej kartki papieru zależne jest od egzystencji chmury. Papier i chmura są ze sobą tak blisko.