Читать книгу Szczęście za horyzontem - Krystyna Mirek - Страница 10
ROZDZIAŁ 4
ОглавлениеKilka tygodni później Wiktor Małecki jak zawsze zerwał się bladym świtem. Musiał sporo zrobić przed pójściem do szkoły. Miał tylko jedenaście lat, ale to dla nikogo nie miało znaczenia. Niektórzy z jego rówieśników wciąż nosili buty na rzepy, bo nie umieli wiązać sznurówek, nigdy nie przygotowali sobie samodzielnie kanapki, a o ciepłej czapce zawsze przypominała im mama. Oni jeszcze spali. By zdążyć na ósmą, nie musieli się budzić tak wcześnie.
Wiktor jak co dzień z niechęcią opuścił ciepłe łóżko, przetarł zmęczone oczy, po czym szybko wszedł do chłodnej kuchni. Taty już nie było. Wstał pierwszy i bezszelestnie wyszedł do pracy. W dużym pomieszczeniu o poranku było szczególnie ponuro i pusto.
A może nie? Może właśnie to wieczorami najbardziej czuło się ten dojmujący brak. Pustkę po mamie, której nie da się w żaden sposób zapełnić. Chłopiec objął się dłońmi i zadrżał. Bose stopy marzły od zimnej podłogi. Nastawił wodę na herbatę, choć nie był pewien, czy zdążą cokolwiek wypić. Poranki zawsze zbyt szybko mu uciekały. Starał się wstawać dostatecznie wcześnie, ale i tak zwykle brakowało cennych minut. Spojrzał na wielkie łóżko pod oknem. Kiedyś sypiała na nim mama, lecz to wspomnienie powoli się zacierało. Teraz przykryty wielką puchatą pościelą spał tam Leoś, jego czteroletni braciszek. Jakoś dziwnie oddychał.
Wiktor wystraszył się nie na żarty. Miał dzisiaj sprawdzian z matematyki. Pierwszy w tym roku. Pani Jóźwiak i bez tego za nim nie przepadała. Kiedyś powiedział na przerwie do kolegów, że matematyczka wygląda jak wiewiórka. W rzeczy samej mogła się poszczycić imponującymi siekaczami, które regularnie prezentowała klasie, uśmiechając się złowieszczo nad kolejnym zadaniem. Miała ogniście rude włosy i do tego skakała między ławkami, czając się na biedne dzieci niczym nadpobudliwa wiewióra.
Wszystkim się podobało to porównanie. Z wyjątkiem pani od matematyki. Nigdy mu nie wybaczyła. Nauczyciele tacy są. Tłumaczą dzieciom, że jeśli się coś przeskrobało, trzeba przeprosić, a potem zacząć od nowa. Zapomnieć. A sami nigdy nie zapominają, choć się grzecznie i w sumie nawet szczerze przeprosiło.
Wiktor westchnął. Nie rozumiał świata. A nie było obok niego nikogo, kto mógłby mu cokolwiek wyjaśnić. Jedno jednak wiedział na pewno. Jeśli nie przyjdzie dzisiaj do szkoły, Wiewióra oskarży go o kombinowanie. Konsekwencje będą się ciągnąć do końca roku. Podszedł do braciszka i od razu ugięły się pod nim nogi. Czerwone policzki i zatkany nos nie pozostawiały żadnych złudzeń. Leoś był chory. Znowu.
Wiktor aż usiadł na brzegu łóżka. Czuł się cholernie bezradny i chciało mu się płakać, choć był dzielnym chłopakiem, który niejeden trudny dzień miał już za sobą. Ale teraz zrobiło mu się strasznie smutno. Już wiedział, że nie pójdzie do szkoły. Mało kto płacze z tego powodu. To dlatego, że żaden z kolegów nie ma porównania. On był w innej sytuacji. Chciał się uczyć. A we wtorki miał jeszcze swój ukochany trening. Piłka nożna była jedyną rzeczą, w której sobie radził całkiem dobrze. Jeśli jednak chciał coś osiągnąć, powinien być na każdym treningu. Tylko jak miał to zrobić? Nie mógł przecież zostawić brata samego w domu, a babcia Łabędzka stanowczo odmówiła już poprzednim razem. Pomagała przy Leosiu, kiedy był malutki, ale gdy dostał się do przedszkola, powiedziała, że od tej pory mają sobie radzić sami. Ona nie ma już sił. Wiktor westchnął ciężko. Przyjdzie się pożegnać z marzeniem o zagraniu w wyjściowej jedenastce na najbliższym meczu.
Może to i dobrze. W sumie i tak nie miał butów. Jego korki całkiem się rozlatywały. Były za małe, od miesięcy nie spełniały swojej funkcji. Wstyd było wyciągnąć je w szatni. Nawet ich ojcu nie pokazywał. Po co? Pieniędzy na nowe nie mieli. To oczywiste. Podobnie jak fakt, że Wiktor będzie musiał zostać z chorym braciszkiem w domu.
Pani w przedszkolu nie przyjmie Leosia. Odeśle babcię z szatni i jeszcze nakrzyczy, że naraża inne dzieci.
Te lepsze – westchnął Wiktor z rozgoryczeniem. – Wystrojone, zadbane, żegnane w szatni przez czułe mamusie.
Mały nie znosił chodzić do przedszkola, nawet jeśli był zdrowy. Trzeba się było rano nieźle namęczyć, żeby go przekonać do wyjścia. Przeziębiony tym bardziej nie ruszy się z łóżka. Wiktor będzie musiał go doglądać cały dzień. Kto inny miałby to zrobić?
Emilka pójdzie do swojej klasy. I tak jest za mała na pomoc. A przynajmniej nie będzie się plątać pod nogami i marudzić, że jej burczy w brzuchu. Zje obiad w szkole, chociaż to jedno zmartwienie będzie z głowy.
Wiktor już planował dzień. Obudzić siostrę. Zaprowadzić do babci, żeby pani nauczycielka nie jęczała, że musi być ktoś dorosły jako opieka. Jakby nie wiedziała, jaka jest babcia Łabędzka. Z nią nikt nie czuł się bezpiecznie. Jej słowa działały niczym jad. Wypalały w sercach i duszach dzieci ziejące dziury.
Lepiej było im razem. Wiktor miał do młodszego rodzeństwa wiele cierpliwości. Był czuły. Przytulał Leosia, bo czytał kiedyś o chorobie sierocej i nie chciał małego narażać na takie niebezpieczeństwo. Tyle że sam był jeszcze dzieckiem i dzisiaj w ten ponury poranek czuł to bardzo wyraźnie.
Marzył, by stał się cud. Żeby ktoś im pomógł.
Ale nikt go nie słyszał.