Читать книгу Szczęście za horyzontem - Krystyna Mirek - Страница 8
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеW tym samym czasie daleko w górach też budził się dzień. Był bardzo wczesny poranek. Słońce delikatnie muskało horyzont ciepłą pieszczotą. Niewielki drewniany dom położony u stóp porośniętej lasem góry wyglądał o tej porze zjawiskowo. Jak zaczarowany.
Czerwona dachówka błyszczała, a stary ogród zdawał się skrywać fascynujące tajemnice. Miękka mgła pokrywała gęste kępy narcyzów i naturalnie rozsiane kolorowe ostróżki. Wysokie trawy szumiały łagodnie, na jabłoniach zieleniły owoce, niosąc nadzieję na obfite zbiory. To miejsce sprawiało wrażenie jeśli nie bramy, to z pewnością przynajmniej furtki do raju. Nie jest bowiem prawdą, że te magiczne krainy znajdują się w innym wymiarze, gdzieś daleko. Tu i teraz można odszukać swoją windę do nieba, ale też znaleźć się w przedsionkach piekieł. To dzieje się w każdej chwili w życiu wielu osób.
Ale ten dom położony w starym ogrodzie zdawał się tylko kusić. Kwitnące pęki czarnego bzu kołysały się ciężkie od porannej rosy, a wielka lipa przed wejściem pachniała obłędnie tysiącem kwiatów. Nic, tylko zrywać, suszyć i cieszyć się dobrym zdrowiem cały rok.
Było bardzo wcześnie, gdy cicho zamknęły się drewniane drzwi i słusznej postury mężczyzna wyszedł na zewnątrz. Ciaśniej zapiął kurtkę. O tej porze było jeszcze chłodno. Obejrzał się kilka razy za siebie, jakby bał się zostawić dom lub kogoś, kto znajdował się w środku. W końcu jednak zaczął iść pospiesznie. Wsiadł do starego samochodu. Stan auta nie wzbudzał zaufania, pojazd zdawał się trzymać kupy wyłącznie dzięki silnej woli kierowcy. Ale mężczyzna pewnie przekręcił kluczyk, a silnik wydał dźwięk umierającego tura. Mimo tego auto ruszyło i po chwili żwawo zaczęło się toczyć z wysokiej góry wąską, pełną zakrętów kamienistą drogą.
Słońce wschodziło coraz odważniej. Panorama gór prezentowała się imponująco, zachęcając z całych sił, by ją podziwiać. Tylko że zabrakło chętnych do tej czynności. Mężczyzna już odjechał, a nikogo innego w ogrodzie nie było.
W starym domu jako następny obudził się młody chłopak. Wstał, ale jego dusza chyba wciąż znajdowała się w łóżku. Takie przynajmniej miał wrażenie. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że po kuchni poruszała się wyłącznie nieprzytomna skorupa odziana w jego piżamę.
Nie było jednak czasu na rozważania. Wiktor miał sporo pracy. Musiał się ubrać i przygotować do wyjścia młodszego brata i siostrę. Oboje zwykle nie kwapili się do ochoczego porannego wstawania, więc przewidywał trudności.
Piknął jego stary telefon.
Morze jakieś wagary dzisiaj? – Kamil, najlepszy kolega Wiktora od pierwszej klasy, był na bakier z ortografią i czuł z tego powodu ogromną dumę. Kolekcjonował rekordy błędów w jednym zdaniu i wciąż starał się pobić swój własny wynik. Drugim jego celem było złamać wszystkie zapisy statutu szkoły, zanim zakończy edukację, i był na całkiem dobrej drodze do osiągnięcia swoich założeń. O ile go dyrekcja wcześniej nie wyrzuci.
Wiktor westchnął i spojrzał na łóżko braciszka. Leoś spał. Oddychał spokojnie. To oznaczało, że jest zdrowy. Będzie mógł pójść do przedszkola.
Nic z tego – odpisał Kamilowi. – Spotkamy się w szkole. Dzisiaj nie zostaję w domu.
Rzałuj – przyszła natychmiastowa odpowiedź. – Mam nowom gre. Bombiasta.
Do zobaczenia na przystanku – odpisał Wiktor z uśmiechem. Tam się zwykle spotykał z kolegą. Razem wchodzili do szatni. Kamil nie znosił chodzić do szkoły, każdy pretekst był dla niego dobry, by się zerwać. Ale najbardziej lubił wagarować z Wiktorem, tym bardziej że kolega dysponował wolną chatą. Jego ojciec wychodził do pracy bladym świtem i wracał późnym wieczorem. Nikt w klasie nie miał tyle luzu.
Dzisiaj jednak musiał zrezygnować z kuszących planów i jak rzesze innych uczniów pomaszerować do najbliższej placówki oświatowej.
Wiktor robił to chętnie. Lubił się uczyć, ale oczywiście za nic w świecie by się do tego nie przyznał. Ani Kamilowi, ani żadnemu innemu koledze. Nikt by go też o takie skłonności nie podejrzewał. Miał słabe oceny, nauczyciele wciąż go krytykowali, co roku musiał nadrabiać materiał z matematyki, żeby przejść do następnej klasy. Powszechnie miano go za niezdolnego, słabego ucznia. Podobną opinię zdążyła już też uzyskać jego siostra, choć jeszcze na dobre nie zaczęła edukacji. Od września miała dopiero pójść do pierwszej klasy.
Ale Wiktor czuł, że mógłby uczyć się lepiej. Nawet osiągać prawdziwe sukcesy. Gdyby tylko miał szansę. Jeśli zdołałby codziennie wykroić w napiętym planie dnia choć godzinę na naukę. To jednak pozostawało w sferze marzeń. Po lekcjach przyprowadzał rodzeństwo do domu i zajmował się nimi do wieczora. Gotował jedzenie i nieudolnie prał ciuchy. Wieczorem padał na twarz niczym zmęczona obowiązkami wielodzietna samotna matka.
Wczoraj też obiecywał sobie, że wstanie wcześniej i odrobi zadanie. Ale jak zawsze poległ przy tym wyzwaniu. I tak musiał się zrywać bladym świtem, żeby ze wszystkim zdążyć.
Rano zaprowadzał dzieciaki do babci. Taki przepis. Do przedszkola dziecko może odprowadzić tylko osoba pełnoletnia. Ten, kto tworzył ten zapis, wyraźnie nie znał babci Łabędzkiej.
Sto razy lepiej dzieciom było ze starszym bratem. Jego poziom odpowiedzialności stanowił dla niej pułap nie do osiągnięcia. Nie wspominając już o życzliwości i empatii. Ale to dla nikogo nie miało znaczenia. Młodzi Małeccy musieli się poddać procedurom. Zapukać do drzwi domu babci, wysłuchać narzekania, że z ich powodu stara kobieta zmuszona jest zrywać się rano z łóżka, choć bolą ją stawy, mięśnie, korzonki i serce. Następnie całą drogę cierpliwie znosić narzekania na ojca, który zniszczył ich mamie życie. Gdyby nie on, z pewnością skończyłaby studia i zrobiła karierę.
Codziennie ta sama opowieść.
Babcia mówiła: gdyby nie ojciec… Ale oni słyszeli: „Gdyby nie dzieci”. Bo przecież taka była prawda. To właśnie niechciana ciąża sprawiła, że mama przerwała naukę przed maturą. A potem nie poszła do pracy.
Wiktor był najstarszy. Wiedział, że to przez niego. A gdyby przypadkiem zapomniał, babcia każdego dnia rano mu o tym przypominała.
Bardzo chciał, by ktoś im pomógł. By zdarzył się cud. Nadszedł jednak kolejny poranek, znad łąk podnosiły się mgły. Góry wyrastały majestatycznie nad horyzontem, a oni jak co dzień maszerowali wąską ścieżką przez pola na skróty do domu babci. Mały Leoś marudził, że nie chce do przedszkola. Emilka pocieszała go, jak umiała.
Było jeszcze bardzo wcześnie. Wiktor uniósł głowę do góry. Po jaśniejącym niebie leciało stado skowronków. Pozazdrościł im wolności.