Читать книгу Szczęście za horyzontem - Krystyna Mirek - Страница 9
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеJeśli ktoś oglądał straszne filmy o służbie zdrowia lub uczestniczył w dyskusjach o marnym zaangażowaniu zawodowym lekarzy, powinien był zobaczyć tę akcję przy szosie. Lekarz, który przyjechał na miejsce zdarzenia, był tak przejęty sytuacją, delikatny i pomocny, jak tylko to możliwe. Justyna została natychmiast zabrana do szpitala. Sławka zatrzymała na miejscu zdarzenia policja. Postawiono mu zarzuty, ale pozwolono jechać do żony. Wszyscy mu współczuli.
– Fatalny wypadek! – mówili. – Sarny rzeczywiście potrafią w tym miejscu wybiec niespodzianie tuż przed maskę. Powinien pan był jechać wolniej – dodawali surowo.
Ale współczuli mu, bo przeżywał prawdziwy dramat. Życie jego dzieci było zagrożone.
Sławek nie miał specjalnie czułego sumienia. Kłamał, kiedy tego potrzebował, kombinował i potrafił twardo grać w pracy. Awansując, imał się różnych środków, nie zawsze etycznych. Teraz jednak było mu głupio. Funkcjonariusze policji nie rzucili się na niego z oskarżeniami, choć mieli ku temu podstawy, a zamiast tego starali się pomóc.
Podał swoje dane, zobowiązał się zgłosić na komisariat i pod pozorem, że spieszy się do szpitala, skorzystał z propozycji podwiezienia do miasta. Nikomu nie przyszło do głowy, by sprawdzać okoliczne zarośla w poszukiwaniu innego auta. Plan okazał się skuteczny. Policjanci myśleli tylko o tym, by jak najszybciej zawieźć tego mężczyznę do żony.
Tak naprawdę nie byli z Justyną po ślubie, ale to nie miało znaczenia. Sławek nie widział powodu, by się tłumaczyć ze swoich spraw. Zły był na całą tę sytuację. Czuł, że nie zakończy się łatwo. Ich życie już nigdy nie wróci do poprzedniego rytmu. Stan dzieci nie jest dobry. Widział tę diagnozę wyraźnie wypisaną na twarzy lekarza. Justyna z pewnością będzie z tego powodu cierpieć.
Czekała go też sprawa w sądzie. Przekroczył rzekomo prędkość i naraził życie pasażerów, a pikanterii sprawie dodawał fakt, że chodziło tutaj o dwoje nienarodzonych dzieci.
Ósmy miesiąc. Są już duże – pomyślał. – Może jeszcze wszystko skończy się dobrze. Uratują je.
Ale nie mógł się długo łudzić. Wypadek był poważny. Auto uderzyło w drzewo z wielką siłą. Justyna musiała nieźle pędzić. To niewiarygodne, ale sprawiała wrażenie, jakby nic jej się nie stało. Z ciążą było jednak inaczej.
Krew na fotelu mówiła sama za siebie.
***
Justyna obudziła się nad ranem. Słońce wpadało przez duże okno do jaskrawobiałej sali. Dłuższą chwilę mrugała powiekami, jakby miało jej to pomóc w zrozumieniu sytuacji. Ale ten sposób nie podziałał. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu i zamarła. Ręka zbyt szybko przejechała po kołdrze. Zniknął charakterystyczny wielki balon, który od wielu tygodni nosiła pod sercem.
– Dzieci – wyszeptała przerażona, a na jej głos natychmiast zareagowała siedząca przy biurku pielęgniarka.
– Dzień dobry – przywitała się, podchodząc do niej – Proszę się nie podnosić. Jest pani po operacji.
– Jak to? Co się stało? – zapytała i głowa opadła jej na poduszkę. Nie potrzebowała odpowiedzi. Wszystko sobie przypomniała w jednej chwili. Wypadek. Niekończące się chwile okropnej ciszy, krew na dłoniach, podstęp Sławka, zbyt długie oczekiwanie na karetkę. Przerażenie podeszło jej pod gardło.
– Co z nimi? Czy żyją? Są zdrowe? – zapytała ze strachem i złapała pielęgniarkę za rękę.
– Zaraz zawołam lekarza – spłoszyła się dziewczyna. – Wszystko pani powie.
Słowa, które chyba miały ją uspokoić, nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wręcz przeciwnie, w sercu Justyny rozszalała się teraz prawdziwa panika.
– Czy żyją? – spytała raz jeszcze. – Niech mnie pani nie trzyma w niepewności.
Ale musiała poczekać, bo pielęgniarka tylko pokręciła głową i wyszła. Łzy wielkie jak żal, gęste niczym poczucie winy i gorzkie jak wnioski, które się wyciąga za późno, popłynęły wzdłuż jej skroni. Wiedziała, że gdyby cokolwiek było w porządku, powiedziano by jej o tym.
– Dzień dobry. – Do sali wszedł starszy lekarz i młoda dziewczyna, która przedstawiła się jako psycholog. Justyna już wiedziała, że stało się najgorsze.
Długo płakała, kiedy przekazano jej wieści. Musiano jej podać środki na uspokojenie, po których natychmiast zasnęła. Odpłynęła na kilka godzin. Jednak to wytchnienie szybko się skończyło. Kiedy po raz kolejny podniosła powieki, prawda uderzyła ją z całą siłą. Bez żadnych wątpliwości. Pamiętała z zimną precyzją każdy szczegół. Każdy łyk wypitego wina, wszystko, co sobie wtedy myślała, własną głupią pewność siebie, że ten jeden raz niczego nie zmieni. Alkohol szybko uderzył jej do głowy i potem tylko ponosiła straszne konsekwencje tego pierwszego błędu. Nie przyznała się koleżankom, że wraca własnym autem. Uznała, że bez problemu przejedzie ten kawałek leśną drogą, a potem przez opustoszałe o tej porze miasto. Była dobrym kierowcą, taka trasa nie stanowiła dla niej żadnego wyzwania. Nawet po kieliszku, a przynajmniej tak jej się w niezmierzonej głupocie wydawało. Pycha zawsze kroczy przed upadkiem.
Ułamek sekundy zmienił wszystko. Jej dzieci nie przeżyły wypadku. Dziewczynka i chłopczyk. Wprawdzie lekarz coś mówił, że zderzenie nie było głównym źródłem problemu, bo pojawiły się dodatkowe komplikacje, ale nawet go nie słuchała. Poczucie winy pozbawiało ją tchu.
Odwróciła się na bok, mimo że blizna po cesarce mocno bolała. To jej nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, uznała, że im więcej cierpienia, tym lepiej. Chciało jej się wyć. Ból był nie do zniesienia.
Ale pilnowano jej. Taka tragedia nie wydarzała się na oddziale co dzień. Justyna znajdowała się pod czujną opieką dyżurnej pielęgniarki. Pani psycholog też czatowała przy jej łóżku. Otaczało ją tutaj powszechne współczucie i troska. Wszyscy wiedzieli, że straciła dzieci w wypadku. Wprawdzie podczas badań wykryto w jej krwi alkohol, ale nikt nie wiedział, że to ona prowadziła.
– Jak się pani czuje? – Pod wieczór miła pani doktor podeszła do niej i uśmiechnęła się bardzo łagodnie. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby wiedziała, co się rzeczywiście wydarzyło kilkanaście godzin temu na leśnej drodze.
– Okropnie – powiedziała Justyna zgodnie z prawdą. – Dlaczego nie udało ich się uratować? – zapytała z żalem. – To był przecież ósmy miesiąc, powinny być już na tyle duże, by przeżyć. Słyszałam o wcześniakach, które rodziły się kilka tygodni przed przewidywanym terminem i wyrastały na silne i zdrowe.
– Bardzo pani współczuję – odparła lekarka i wzięła ją za rękę. – Wiem, jaki to ból. Dzieci były silne, ale pojawiły się komplikacje. To nie była tylko wina wypadku, choć z pewnością operacja stała się z tego powodu trudniejsza.
W tym momencie Justyna zemdlała. Zobaczyła kilka zielonych plam przed oczami, potem w ustach poczuła mdlące gorąco i odpłynęła. Za nic w świecie nie chciała oprzytomnieć.
Tęsknota za dziećmi rozrywała jej serce.