Читать книгу Marzyciel - Laini Taylor - Страница 6

1
Tajemnice Szlochu

Оглавление

Imiona przepadają albo zostają zapomniane. Nikt nie przekonał się o tym w większym stopniu niż Lazlo Strange. Nosił niegdyś inne miano, ale zniknęło niczym pieśń, której nie miał już kto zanucić. Może było to stare nazwisko rodowe, pielęgnowane przez całe pokolenia? A może nadał mu je ktoś, kto go kochał? Lubił tak myśleć, choć nie miał zielonego pojęcia, jak ono brzmiało.

Został z „Lazlo” i „Strange”*. Imię odziedziczył po pozbawionym języka wuju mnicha, zaś nazwisko to nadawano wszystkim znajdom w Królestwie Zosmy.

„Musiał go sobie wyciąć na więziennej galerze – powiedział mu brat Argos, kiedy chłopiec miał już tyle lat, aby podobną rzecz zrozumieć. – Był osobliwym, cichym człowiekiem, a jako że ty jesteś osobliwym i cichym dzieckiem, Lazlo wydało mi się odpowiednie. Musiałem tego roku nazwać niejedno dziecko i nadawałem im pierwsze lepsze imię, jakie przyszło mi do głowy. – Zamilkł, zamyślił się i po chwili dodał: – Nie spodziewałem się zresztą, że przeżyjesz”.

Tego roku Zosma padła krwawiąca na kolana, posłano bowiem całe zastępy na wojnę o nic. Rzecz jasna mordercza boginka nie zadowoliła się samymi żołnierzami. Spalono pola, ograbiono osady. Bandy pozbawionych strzechy nad głową wieśniaków krążyły po ogołoconej ziemi i walczyły z krukami o pokłosie. Zginęło tak wielu ludzi, że dwukołowymi wózkami, którymi zwykle odwożono złodziei na stryczek, wyładowywanymi całymi grupami sierot, rozwożono dzieci po klasztorach. Mnisi mówili potem, że przewożono je jak owce, bo maluchy nie miały świadomości swojego losu. Niektóre dorosły chociaż na tyle, że pamiętały swoje imiona, lecz Lazlo był wówczas niemowlęciem, i do tego schorowanym.

„Miałeś skórę szarą jak deszcz – opowiadał brat Argos. – Byłem pewny, że nie przeżyjesz, ale jadłeś i piłeś, a kolor powrócił ci na twarz. Nigdy nie płakałeś, ani razu, co wydawało się nienaturalne, lecz bynajmniej na to nie narzekaliśmy. Nie zostaliśmy mnichami, żeby robić za mamki”.

Na to Lazlo, jeszcze malec, odparł z duszą w ogniu: „A żadne z nas nie zostało dzieckiem, aby nas osierocono”.

Lecz był sierotą, i choć miał tendencję do bujania w obłokach, nigdy się co do tego nie łudził. Nawet będąc małym chłopcem, rozumiał, że nie dozna objawienia. Nikt po niego nie przyjdzie, więc nie dowie się, jak brzmiało jego prawdziwe imię.

Może dlatego tajemnica Szlochu pochłonęła go bez reszty.

A właściwie dwie: stara i nowa. Ta pierwsza otworzyła mu umysł, lecz to ta druga wgramoliła się do środka, zrobiła parę kółek i umościła się tam ze stęknięciem, niczym usatysfakcjonowany smok na wygodnym, nowym leżu. I tam owa tajemnica miała pozostać na całe lata; uparta enigma.

Tajemnica brała swe źródło z założenia, że imię może zostać nie tylko zagubione lub zapomniane, ale też skradzione.

Miał pięć lat, kiedy do tego doszło. Znajdował się pod opieką opactwa zemonańskiego i wymknął się do starego sadu, gdzie mógł się bawić samotnie, za towarzyszy mając jedynie owady i niewielkie latające ssaki. Wczesna zima zdążyła już ogołocić ciemne drzewa. Z każdym krokiem pod jego stopami chrzęścił szron, a oddechom jak towarzyski duszek wtórował obłok pary.

Rozdzwonił się Angelus, jego odlany z brązu głos spłynął nad owczarnię i przeleciał nad murami sadu powolnymi, gęstymi falami, wzywając na modły. Jeśli nie pójdzie, zabraknie go, a jeśli go zabraknie, zostanie wychłostany.

Nie poszedł.

Lazlo zawsze szukał sposobu, żeby się oddalić, przez co nogi nieustannie miał poznaczone czerwonymi pręgami od brzozowej witki, która wisiała na haczyku z jego imieniem. Ale było warto choć na chwilę uwolnić się od mnichów, ich zakazów i nakazów, od życia, które uwierało jak ciasne buty.

Żeby móc się pobawić.

„Zawróćcie natychmiast, pókim dobry”, ostrzegał nieistniejących wrogów, ściskając w obu dłoniach swoje miecze, czyli oderwane od jabłonki czarne gałęzie, których twardsze końce oplótł sznurem, robiąc rękojeści. Był drobną, niedożywioną znajdą z rankami na głowie, gdzie pozacinali go golący mu głowę mnisi, chcąc przegonić wszy, a jednak nosił się z niebywałą godnością i nie mogło być wątpliwości, że wtedy, w tamtej chwili, stał się wojownikiem. Nie jakimś tam zwyczajnym, ale Tizerkane’em, najmężniejszym, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi.

„Żaden obcy – mówił nieprzyjaciołom – nawet nie spojrzy na zakazane miasto. Póki dycham, nikomu nigdy się to nie uda”.

A tamci odpowiadali:

„Czyli dopisało nam szczęście. – Wydawali się w świetle zmierzchu bardziej rzeczywiści niż mnisi, których modły niosły się od opactwa po zboczu wzgórza. – Bo już niedługo będziesz dychał”.

Lazlo zmrużył szare oczy.

„Myślicie, że mnie pokonacie?”

Czarne drzewa tańczyły. Jego oddech-duch rozwiał się na wietrze, ale rychło zastąpił go inny. Cień rzucany przez własne ciało wydawał mu się ogromny, a chłopięca wyobraźnia rozgrywała na nowo starodawne boje i snuła opowieści o skrzydlatych istotach, górze przetopionych gnatów demona i mieście leżącym na jej dalekim podnóżu; mieście, które przykryły mgły czasu.

Oto stara tajemnica.

Poznał ją dzięki staremu mnichowi, bratu Cyrusowi, który był inwalidą. Na sierotach spoczął obowiązek przynoszenia mu posiłków. Nie był miłym człowiekiem. Nie zastępował nikomu dziadka i nie służył mentorską radą. Miał paskudny zwyczaj mocnego chwytania za nadgarstek tych, co mu usługiwali, i potrafił nie puszczać całymi godzinami, zmuszając do powtarzania nonsensownego katechizmu i spowiadania się z rozmaitych, dziwacznych przewinień, które malcy ledwie rozumieli, a co dopiero popełnili. Wszyscy chłopcy bali się brata Cyrusa i jego powykrzywianych rąk. Starsi, zamiast chronić młodszych, posyłali ich do jego komnaty w zastępstwie za siebie. Lazlo bał się mnicha tak samo jak pozostali, lecz zgłaszał się na ochotnika, żeby do niego chodzić.

Czemu?

Ano właśnie dlatego, że brat Cyrus znał różne historie. I to takie, na które w opactwie nie reagowano uśmiechem, bo w najlepszym razie rozpraszały słuchacza poszukującego duchowej kontemplacji, a w najgorszym wychwalały fałszywe bóstwa i namawiały do grzechu. Lecz brat Cyrus był ponad podobnymi ograniczeniami. Jego umysł dawno zerwał się z cumy. Wydawał się nieświadomy tego, gdzie się znajduje, i drażniła go wynikająca z tego konfuzja. Robił się czerwony na twarzy i zaciskał szczękę. Złorzeczył, aż mu ślina leciała z ust. Miewał jednak chwile spokoju i prześlizgiwał się wtedy przez jakieś piwniczne drzwi pamięci do chłopięcych czasów, kiedy babcia opowiadała mu historie. Nie mógł przypomnieć sobie imion innych mnichów ani nawet treści modlitw, które przez dziesiątki lat były jego powołaniem, lecz owe opowieści wylewały się z niego ciurkiem.

A Lazlo słuchał. Słuchał spragniony niczym kaktus spijający krople deszczu.

Na południowym wschodzie kontynentu Namaa – hen daleko za północnymi granicami Królestwa Zosmy – rozciągała się szeroka pustynia zwana Elmuthaleth. Sposób na przemierzenie jej był sztuką dopracowaną do perfekcji przez niewielu, a przez to zarazem pilnie strzeżonym sekretem. Gdzieś za całą tą pustką znajdowało się miasto, którego nikt nigdy nie widział. To zaledwie plotka, baśń, lecz jedna z tych plotek czy baśni, które rodziły cuda niesione przez pustynię na wielbłądzich grzbietach, rozpalały ludzką wyobraźnię na całym świecie.

Miasto nosiło pewną nazwę.

Ludzie, którzy jeździli na owych wielbłądach i przywozili cuda, wspominali ją, snuli także opowieści i zarówno one, jak i rzeczona nazwa pokonywały granice odległych krain, gdzie powoływały do życia wizje błyszczących kopuł i oswojonych białych jeleni, kobiet tak pięknych, że nie mieściło się to w głowie, mężczyzn z bułatami tak lśniącymi, że potrafiły oślepić.

Tak było przez całe stulecia. Pałacowe skrzydła zastawiono cudami, a biblioteczne półki – historiami. Handlarze się bogacili. Podróżnicy mężnieli. Nareszcie sami poszli szukać zakazanego miasta. Żaden nie powrócił. Faranji – obcy – nie mieli tam bowiem wstępu i nawet ci, którzy pokonali Elmuthaleth, trafiali na katowski pieniek jako szpiedzy, co nie przeszkodziło kolejnym śmiałkom podejmować podobnych prób. Zabroń czegoś człowiekowi, a będzie tego pragnął jak zbawienia duszy; jeszcze bardziej, jeśli to coś jest źródłem niebywałego bogactwa.

Niejeden próbował.

Żaden nie powrócił.

Pustynny horyzont wypluwał słońce za słońcem i wydawało się, że nic się nigdy nie zmieni. Aż wreszcie, dwieście lat temu, karawany ustały. Wysunięte na zachód Elmuthaleth posterunki – jak chociażby Alkonost, ale i inne – wyglądały za rozmazanymi żarem wielbłądzimi sylwetkami, które mogły niebawem wychynąć z pustki, jak miały to w zwyczaju, lecz więcej się ich nie doczekano.

Choć czekano i czekano.

Czekano i czekano.

Nie wypatrzono już żadnego wielbłąda, żadnego człowieka, żadnego cudu i żadnej opowieści. Nigdy. Nikt już nie opuścił zakazanego, niewidocznego, zagubionego miasta – i to właśnie tajemnica, która otworzyła umysł Lazla szeroko niczym rozwarte na oścież drzwi.

Co się wydarzyło? Czy miasto nadal istniało? Chciał się dowiedzieć wszystkiego. Nauczył się prowadzić brata Cyrusa do krainy marzeń i kolekcjonował jego historie jak skarby. Lazlo nie miał nic, ani jednego przedmiotu. Od najmłodszych lat opowieści te traktował jak kufry pełne złota.

Kopuły miasta, jak twierdził brat Cyrus, połączone były jedwabnymi wstęgami, a dzieci balansowały na nich niczym linoskoczkowie, przemieszczając się z pałacu do pałacu w pelerynach z kolorowych piór. Żadne drzwi nigdy nie były przed nimi zamknięte, nawet klatki pootwierano, aby ptaki mogły wylatywać i wracać do nich, kiedy im się żywnie podobało. Drzewa uginały się pod dorodnymi owocami, czekającymi tylko na zerwanie, a na kuchenne parapety wystawiano świeże ciasta i zapraszano do częstowania się.

Lazlo nigdy nie widział ciasta, chłostano go nawet za jedzenie leżących już na ziemi jabłek przeżartych przez robactwo. Wizje swobody i obfitości oczarowały go. Myśli te odrywały go od duchowej kontemplacji, jak spadająca gwiazda odciąga człowieka od bólu pustego brzucha. Marzył, że istnieje inne życie niż to, które zna. Lepsze, słodsze.

Ulice miasta, opowiadał brat Cyrus, wyłożono lazurytem, o którego nieskazitelną czystość skrzętnie dbano, aby nie pobrudził rozpuszczonych długich włosów tamtejszych dam, które ciągnęły swe kosmyki za sobą niczym całuny najczarniejszego jedwabiu. Pełne elegancji białe jelenie przechadzały się ulicami jak zwyczajni mieszkańcy, nazywano je spektralnymi, a substancję, z której wykonano ich poroże – spektralys, lub też lys – ceniono wyżej od złota. Gady dorównujące rozmiarem ludziom unosiły się na powierzchni rzeki. Wołano na nie svygatory, ich różowa krew była eliksirem nieśmiertelności. Żyły tam również ravidy – wielkie koty o kłach wielkich i ostrych jak kosy – oraz ptaki potrafiące udawać ludzkie głosy i skorpiony, których kolce jadowe dodawały człowiekowi nadludzkiej siły.

I byli jeszcze wojownicy – Tizerkane’owie. Posługiwali się bronią zwaną hreshtek, na tyle ostrą, żeby odciąć człowieka od jego cienia, trzymali skorpiony w mosiężnych klatkach przypiętych do pasa. Przed bitwą wkładali do środka palec przez specjalny otwór i dawali się ukłuć, by zyskać nowe pokłady siły.

„Myślicie, że mnie pokonacie?”, opierał się swoim wrogom z sadu Lazlo.

„Nas jest setka – odpowiadali tamci – a ty tylko jeden. Jak więc sądzisz?”

„Myślę, że powinniście byli wierzyć każdej opowieści, jaką słyszeliście o Tizerkane’ach, i czym prędzej brać nogi za pas!”

Śmiech wrogów rozbrzmiał jak trzeszczenie gałęzi i Lazlo nie miał wyjścia – musiał uciekać. Włożył palec do pokrzywionej, zbudowanej z kawałków drewna klatki majtającej się przy jego wykonanym ze sznura pasie. Nie siedział w niej jednak żaden skorpion, a zamarły z zimna żuk, ale chłopak i tak zazgrzytał zębami, kiedy ukłuło go wyimaginowane ostrze, i poczuł, że w jego żyłach płynie nadana mu przez jad moc. Uniósł wtedy swoje miecze, jego ramiona utworzyły literę V. Ryknął.

Wyryczał nazwę swego miasta. Była niczym grzmot, niczym lawina, niczym bojowy okrzyk serafina, który przybył na skrzydłach z ognia i oczyścił świat z demonów. Jego wrogowie stanęli jak wryci, otworzyli ze zdziwienia usta. Jad śpiewał w ciele Lazla, chłopak stał się bowiem czymś więcej niż człowiekiem. Tajfunem. Bogiem. Próbowali dać mu odpór, lecz nie mogli się z nim równać. Jego miecze biły piorunami. W okamgnieniu rozbroił ich wszystkich.

Podczas tych zabaw owe sny na jawie wydawały mu się tak żywe, że każdy powrót do rzeczywistości był szokiem. Gdyby mógł zobaczyć się z boku, ujrzałby małego chłopca wywijającego odłamanymi gałęziami i przebijającego się przez pokryte lodem liście orlicy, ledwie by się rozpoznał, bo tak wczuł się w rolę widzianego okiem wyobraźni wojownika, który dopiero co pokonał setkę nieprzyjaciół i posłał ich do domu ze spuszczonymi głowami. Odchylił się i wydał z siebie tryumfalny okrzyk…

…tryumfalny okrzyk…

– Szloch!

Zamarł, zmieszany. Słowo to samo wyrwało mu się z ust niczym przekleństwo, zostawiając po sobie posmak łez. Chciał sięgnąć raz jeszcze po nazwę tamtego miasta, jak udało mu się to przed momentem, ale… zniknęła. Spróbował ponownie i znowu odszukał myślami tylko Szloch. Jakby wyciągał dłoń po kwiat, a kładziono by mu na niej ślimaka albo zużytą chusteczkę. Nie potrafił się otrząsnąć. Nie przestał próbować, lecz każdy kolejny raz był gorszy niż poprzedni. Sięgał po coś, co przecież wiedział, gdzieś tam było, lecz potrafił wyłowić jedynie paskudne słowo „Szloch”, jakby nasączone błędnością i wilgotne niczym złe sny, ciężkie od słonawego osadu. Wykrzywił z rozgoryczenia usta. Dopadły go zawroty głowy i szalona pewność, że mu ją odebrano.

Odebrano ją jego umysłowi.

Zrobiło mu się niedobrze. Poczuł się okradziony, umniejszony. Pobiegł po zboczu i przelazł przez niskie kamienne murki, pognał przez owczarnię, minął ogród i śmignął krużgankiem, nadal ściskając swoje jabłoniowe miecze. Nikogo nie widział, ale jego widziano. Zakazywano biegać po klasztorze, poza tym nie stawił się na nieszporach. Pobiegł prosto do celi brata Cyrusa i zbudził go.

– Nazwa – powiedział, łapczywie chwytając dech. – Brak mi jej. Miasto z twoich opowieści… Zdradź mi jego nazwę!

Miał w głębi ducha pewność, że jej nie zapomniał, chodziło o coś innego, coś mrocznego i dziwnego, ale nadal istniała szansa, że może, ale tylko może, brat Cyrus mu ją przypomni i wszystko dobrze się skończy. Lecz mnich odparł:

– O czym mówisz, niemądry chłopcze? To Szloch…

Lazlo zdążył jeszcze zobaczyć, jak na twarzy starca odmalowuje się niezrozumienie, zanim czyjaś dłoń zacisnęła się na kołnierzu jego koszuli i wyprowadziła go za drzwi.

– Zaczekaj – nalegał. – Proszę.

Bezskutecznie. Zaciągnięto go aż do gabinetu samego opata i kiedy znowu go chłostano, tym razem nie sięgnięto po brzozową witkę, wiszącą jak zawsze obok pozostałych – do każdego chłopca przypisana była inna – lecz jeden z jego własnych mieczy. Nie był już Tizerkane’em. Aby go rozbroić, nie trzeba było setki mężów, wystarczył jeden mnich. Pobity własną bronią. Ależ z niego bohater. Utykał potem całymi tygodniami i zabroniono mu odwiedzać brata Cyrusa, którego tak zaniepokoiła nagła wizyta, że musiano mu podać zioła uspokajające.

Nie było potem już żadnych opowieści czy ucieczek ani do sadu, ani nigdzie poza meandry wyobraźni. Mnisi trzymali go od tej pory krótko, zdecydowani ocalić Lazla i od grzechu, i od radości, która mimo że grzechem nie była, brukowała do niego drogę. Wciąż wyznaczano mu nowe zajęcia. Kiedy nie pracował, modlił się. Kiedy się nie modlił, pracował. Zawsze pod ostrożnym nadzorem, co miało zapobiegać jego zniknięciom niczym dzikiego zwierza pośród lasu. Nocą, wycieńczony jak grabarz, spał, ale był zbyt zmęczony, aby śnić. Zupełnie jakby wygaszono jego ogień, zduszono grzmot i powstrzymano lawinę, zdławiono okrzyk bojowy i tajfun.

Nazwa zapomnianego miasta też zniknęła. Lazlo zapamiętał jednak to specyficzne uczucie, które jawiło mu się niczym staranna kaligrafia, lecz litery wypisano jakby miodem i ani on, ani nikt inny nie potrafił zbliżyć się do tajemnicy. Nie chodziło jedynie o niego i brata Cyrusa. Gdzie tylko nazwa się niegdyś pojawiła – wydrukowana na grzbietach ksiąg z opowieściami, zapisana na pożółkłych kartach rejestrów handlowych prowadzonych przez kupców, którzy nabywali cuda, czy wpleciona pomiędzy wspomnienia każdego, kto ją usłyszał – została po prostu wymazana, a na jej miejscu pozostał Szloch.

Oto nowa tajemnica.

Nie wątpił, że była ona dziełem magii.

Marzyciel

Подняться наверх