Читать книгу Marzyciel - Laini Taylor - Страница 7
2
Marzenie wybiera
marzącego
ОглавлениеLazlo dorósł.
Trudno było powiedzieć, że dopisało mu szczęście, ale na pewno mogło być gorzej.
Jeden z klasztorów, które przygarniały sieroty, prowadzili flagelanci. Mnisi z innego hodowali świnie. A opactwo zemonańskie słynęło ze swoich skryptoriów. Chłopców uczono kopiować – lecz nie czytać, tę sztukę młodzieniec musiał opanować samodzielnie – i tych, którzy wykazali się ponadprzeciętnymi umiejętnościami, szkolono na skrybów. Lazlo okazał się pojętnym uczniem, mógł resztę życia spędzić pochylony nad biurkiem, a szyja rosłaby mu naprzód, nie do góry, gdyby któregoś dnia bracia nie zatruli się nieświeżą rybą. Chłopak miał szczęście, a może zwyczajnie upomniało się o niego przeznaczenie, bo trzeba było przewieźć manuskrypty do Wielkiej Biblioteki Zosmy, którym to zadaniem, jako jedynego zdrowego, obarczono właśnie jego.
Nigdy już nie powrócił do klasztoru.
Wielka Biblioteka nie była zwykłym miejscem, w którym przechowywano książki. Było to raczej ogrodzone murem miasto poetów, astronomów i myślicieli różnej maści. Znajdowały się tam nie tylko rozległe archiwa, ale i uniwersytet, laboratoria i szklarnie, sale operacyjne i pokoiki muzyczne, a nawet obserwatorium. Wszystko to mieściło się na terenie dawnego pałacu królewskiego, który przekazano Gildii Uczonych po tym, jak dziadek obecnej władczyni zbudował okazalszy, przycupnięty na Ederze zamek. Ulokowano go na szczycie górskiego pasma Zosimos, które przecinało miasto Zosma niczym rekinia płetwa, więc był widoczny z bardzo daleka.
Lazlo zachwycił się, kiedy tylko przeszedł przez bramy. Na widok Pawilonu Myśli otworzył szeroko usta. Była to dostojna sala balowa, gdzie zbierano teraz teksty filozoficzne. Kilkunastometrowe półki rosły aż do niezwykłego, malowanego sufitu, a książkowe grzbiety lśniły jaskrawymi kolorami skórzanych opraw. Złote stronice z błyskiem odbijały światło glaw niczym ślepia dzikiego zwierzęcia. Glawy były idealnie wypolerowanymi kulami zwisającymi z góry całymi setkami i dającymi białe światło, czystsze niż to, które rzucały grubo ociosane czerwonawe kamienie, jakie mieli w klasztorze. Mężczyźni w szarych szatach wspinali się po drabinach na kółkach i wydawało się, że suną w powietrzu, zwoje łopotały za ich plecami niczym skrzydła, kiedy śmigali od półki do półki.
Strange nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby kiedykolwiek opuścić to miejsce. Poczuł się tam jak wędrowiec w zaczarowanym lesie. Z każdym krokiem rzucony na niego urok działał mocniej i chłopak przekradał się coraz głębiej, od komnaty do komnaty, jakby prowadzony instynktem, aż zszedł po tajemnych schodach do podziemi, gdzie nieniepokojone od lat księgi przykrywała gruba kołderka kurzu. Szturchnął je. Wydawało mu się, że je zbudził, a one obudziły jego.
Miał trzynaście lat i dawno już nie bawił się w Tizerkane’a. Dawno już nie bawił się w ogóle ani nawet w żaden inny sposób nie wystąpił z szeregu. Pod dachem klasztoru był po prostu kolejną odzianą na szaro postacią idącą tam, gdzie mu kazano, pracującą, modlącą się, śpiewającą, modlącą się, pracującą, modlącą się i czasem śpiącą. Niewielu jego braci pamiętało, czym jest dzikość. Myślał, że z niego również ją wyrugowano, ale jedynie ukryła się głębiej. Opowiadane mu historie nadal się w nim gnieździły, każde słowo usłyszane od brata Cyrusa wciąż w nim tkwiło. Pielęgnował je jak niewielką sztabkę złota ukrytą w zakamarkach myśli.
Tego dnia dorzucił kolejne. Dużo. Księgi schowane pod kurzem kryły opowieści. Baśnie i bajki, mity i legendy z całego świata. Pochodziły sprzed stuleci, ale były też i dawniejsze, całe regały – całe piękne regały – opowieści o Szlochu. Podniósł pierwszy tom z czcią, jaką nigdy nie obdarzał nawet świętych pism klasztornych, zdmuchnął kurz i zaczął czytać.
Kilka dni później znalazł go starszy bibliotekarz, szukał go od jakiegoś czasu. Z kieszeni szat mężczyzny wystawał list od opata. Gdyby nie to, Lazlo mógłby zostać tam na długie lata i żyć niczym w jaskini. Może na nowo by zdziczał. O tak, dziki chłopiec z Wielkiej Biblioteki, obeznany z trzema martwymi językami i wszystkimi historiami, jakie w nich spisano, obszarpany niczym żebrak i pałętający się po alejkach Grymasu.
Przyjęto go na ucznia.
„Biblioteka ma swój rozum – powiedział mu stary mistrz Hyrrokkin, prowadząc go z powrotem po tajemnych schodach. – Kiedy wykrada chłopaka, możemy go zatrzymać”.
Lazlo nie mógł należeć do tego miejsca bardziej, nawet gdyby sam był książką. Mijały dni, potem miesiące i lata, aż stał się mężczyzną; rzadko widywano go w innej pozycji niż z nosem między stronicami. Czytał, idąc. Czytał, jedząc. Pozostali bibliotekarze podejrzewali, że czytał, nawet kiedy spał, albo że w ogóle nie sypiał. Gdy unosił wzrok znad lektury, sprawiał wrażenie zbudzonego ze snu.
„Strange marzyciel”, mówili na niego. „Ten marzyciel, Strange”.
Czasem wchodził w ściany, zaczytany. Jego ulubione książki pochodziły z owej piwnicy, do której nikomu nawet nie chciało się schodzić. Błądził z głową pełną mitologicznych opowieści, zawsze zatopiony w poznawaniu kolejnej. Demony i skrzydlaci mężowie, serafiny i zjawy – uwielbiał je wszystkie. Wierzył w magię gorliwie jak dziecko, a w duchy naiwnie jak wieśniak. Pierwszego dnia pracy złamał sobie nos, kiedy spadło na niego tomiszcze z baśniami, i to, jak powtarzano, mówiło wszystko, co chciałoby się wiedzieć o nomen omen nieznanym Lazlo Strange’u: głowa w chmurach, własny świat, bajeczki i cuda-wianki.
O tym myśleli jego towarzysze, nazywając go marzycielem, i w gruncie rzeczy nie mylili się, lecz nie zauważali sprawy najważniejszej. Lazlo był marzycielem w większym jeszcze stopniu, niż sądzili. Miał marzenie, które go prowadziło i nigdy nie opuszczało, stało się częścią jego tożsamości niczym druga dusza pod skórą. Składał się na nią krajobraz jego umysłu, a był on rozległy, śmiały i niezwykły, budził zachwyt, podobnie jak rzeczone marzenie. Zbyt śmiały, zbyt niezwykły dla takich jak on. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz cóż mógł poradzić, skoro to marzenie wybiera marzącego, a nie odwrotnie.
– Co czytasz, Strange? – zapytał mistrz Hyrrokkin, wyrastając za jego biurkiem jak spod ziemi. – Mam nadzieję, że list miłosny.
Stary bibliotekarz wyrażał to swoje życzenie częściej, niż wydawało się to przyzwoite, niezrażony odpowiedzią, która niezmiennie brzmiała tak samo – „Nie”. Lazlo już miał powiedzieć to co zawsze, ale zadumał się.
– Poniekąd – mruknął i wyciągnął ku mężczyźnie pożółkłą ze starości, skruszałą kartkę.
Promyki nadziei rozświetliły blaknące brązowe oczy mistrza Hyrrokkina, lecz kiedy poprawił okulary na nosie i spojrzał na zapisaną kartkę, na powrót zgasły.
– To chyba pokwitowanie – zdziwił się.
– Ach. Ale za co?
Sceptyczny mistrz Hyrrokkin zmrużył oczy i zaśmiał się, co zwróciło uwagę wszystkich akurat pogrążonych w lekturze w wielkim, cichym Pawilonie Myśli. Uczeni w szkarłatnych szatach siedzieli przygarbieni nad długimi stołami i spoglądali znad tomiszczy czy zwojów, ich spojrzenia pełne były niezadowolenia. Mistrz Hyrrokkin skinął im przepraszająco głową i oddał kartkę Strange’owi – stary rachunek na sporą dostawę afrodyzjaku wystawiony dawno zmarłemu królowi.
– Zatem Jurnym Królem nazywano go nie z powodu ton poezji, które spłodził, hę? Wytłumacz mi lepiej, co robisz? Nie to, na co wygląda, prawda? Na litość boską, chłopcze, powiedz, że nie archiwizujesz pokwitowań, kiedy masz wolny dzień.
Lazlo nie był już tym samym chłopcem, nie pozostał w nim najmniejszy nawet ślad – przynajmniej na skórze – po ogolonym, drobnym znajdzie z ranami na głowie. Urósł wysoki, zapuszczał włosy, odkąd umknął przed mnichami i ich tępymi brzytwami. Ciemne, gęste pukle związywał z tyłu introligatorskim sznurkiem i niewiele o nich myślał. Jego brwi stały się jak włosy – ciemne i gęste, a rysy twarzy mocne. „Grubo ciosane”, ktoś mógłby powiedzieć. Może nawet „zbójeckie”, szczególnie w towarzystwie złamanego nosa, który odcinał się od profilu pod kątem ostrym, a od przodu wyginał się wyraźnie na lewą stronę. Lazlo miał surowy, niedbały wygląd i tak też brzmiał. W jego męskim, głębokim głosie próżno było się doszukiwać jakiejkolwiek gładkości, jakby zbyt długo leżał na dworze. Przy tej chropowatej powierzchowności oczy marzyciela wydawały się nie na miejscu: szare, szerokie i szczere.
Lazlo nie spojrzał nawet na mistrza Hyrrokkina.
– Oczywiście, że nie – odparł nieprzekonująco. – Cóż za szaleniec porządkowałby jakieś tam pokwitowania w wolnym czasie?
– Czyli co robiłeś?
Lazlo wzruszył ramionami.
– Klucznik znalazł w piwnicy stare pudło z rachunkami. Tylko rzucam okiem.
– Cóż za marnowanie młodości. Ile masz lat? Osiemnaście?
– Dwadzieścia – przypomniał mu Lazlo, choć nie był pewien, czy to prawda, bo sam, jako chłopiec, wybrał sobie dzień narodzin.
– Ty również tak zmarnowałeś swoje młode lata.
– Dlatego mówię ku przestrodze! Popatrz na mnie.
Lazlo podniósł wzrok. Zobaczył łagodną i przygarbioną istotę człekopodobną, z miękkimi niczym dmuchawiec włosami oraz brwiami pokrywającymi znaczną część twarzy i to pod takim kątem, że wystawały spod nich jedynie ostry, niewielki nos i okrągłe okulary. Pomyślał, że mistrz wygląda jak sówka, która wypadła z gniazda.
– Chcesz doczekać końca swoich dni jako niedowidzący troglodyta przedzierający się przez biblioteczne trzewia? – zapytał staruszek. – Wyjdź na zewnątrz, Strange. Pooddychaj powietrzem i pooglądaj świat. Mężczyzna powinien mieć zmarszczki od spoglądania za horyzont, a nie tylko od ślęczenia nad książkami po ciemku.
– Co to jest horyzont? – zapytał Lazlo z kamienną miną. – Coś jak koniec półek z książkami?
– Nie – odparł mistrz Hyrrokkin. – Nic podobnego.
Lazlo uśmiechnął się i powrócił do pokwitowań – już samo to słowo brzmiało nudno, nawet dla niego. Miał przed sobą stare listy przewozowe, co wydawało się odrobinę bardziej interesujące, jeszcze z czasu, kiedy pałac nadal był królewską rezydencją i dobra przypływały tu ze wszystkich stron świata. Ich jednak nie archiwizował. Przeglądał jedynie, chcąc się przyjrzeć zawijasom szczególnie rzadkiego alfabetu. Szukał, jak zawsze, choćby tylko podświadomie, jakiegoś tropu Niewidocznego Miasta – tak zaczął o nim myśleć, bo Szloch nadal przypominał mu o smaku łez.
– Za chwilę pójdę – zapewnił mistrza Hyrrokkina.
Choć na to nie wyglądało, wziął sobie słowa starego do serca. Nie miał zamiaru spędzić całego życia za bibliotecznymi murami – niedowidzący czy z sokolim wzrokiem – i chciał zasłużyć na zmarszczki od spoglądania za horyzont. Lecz ten, do którego pragnął dotrzeć, rozciągał się bardzo, ale to bardzo daleko.
I tak się składało, że jego widok był zakazany.
Mistrz Hyrrokkin gestem wskazał na okno.
– Jesteś chociaż, mam nadzieję, świadomy, że mamy lato? – Kiedy Lazlo nie odpowiedział, mężczyzna dodał: – Duża pomarańczowa kula na niebie, głębsze dekolty u płci pięknej. Czy coś ci to mówi? – Nadal nie doczekał się reakcji. – Strange?
– Co? – Lazlo uniósł głowę; nie usłyszał ani słowa, znalazł bowiem to, czego szukał, rachunki z Niewidocznego Miasta. Cały plik!
Stary bibliotekarz wydał z siebie teatralne westchnięcie.
– Rób, jak sobie chcesz – burknął, na poły zrezygnowany, na poły jakby rzucał klątwę. – Tylko uważaj, bo książki może i są nieśmiertelne, ale ty nie jesteś. Zejdziesz któregoś poranka do podziemi, a zanim wejdziesz z powrotem, będziesz miał brodę do pasa i zorientujesz się, że nigdy nawet nie ułożyłeś wierszyka dla dziewczyny, którą poznałeś na lodowisku w Ederze.
– To tam się poznaje dziewczęta? – zapytał Lazlo, nie do końca żartując. – Rzeka nie zamarznie jeszcze przez najbliższych parę miesięcy. Mam czas zebrać się na odwagę.
– E tam! Dziewczyny się nie hibernują. Idź już. Nazrywaj po drodze kwiatków i daj którejś. To naprawdę aż tak proste. Szukaj szczerych oczu i szerokich bioder, słyszysz? Bioder, chłopaku. Bo nie zna życia ten, kto nie złożył głowy na miłych, miękkich…
Szczęśliwie dla Lazlo wywód mistrza został przerwany krokami nadchodzącego uczonego.
Strange nie potrafiłby wydukać słowa i nie zaczerwienić się przy dziewczynie, a co dopiero złożyć głowy na miłym, miękkim czymkolwiek. Poznał jedynie opactwo i bibliotekę, ledwie widział jakąkolwiek kobietę, a żeby jeszcze młodą. I nawet jakby miał choć mgliste pojęcie, co mógłby do takiej powiedzieć, nie spodziewał się, że którakolwiek spojrzałaby łaskawym okiem na zaloty młodszego bibliotekarza bez grosza przy duszy, ale z krzywym nosem i sromotnym nazwiskiem.
Kiedy uczony przeszedł obok nich, mistrz Hyrrokkin podjął przerwany wykład.
– Życie samo do ciebie nie przyjdzie, chłopcze – powiedział. – To ty musisz przyjść do niego. I zapamiętaj sobie: duch marnieje, kiedy człowiek odrzuca swoje pasje.
– Mojemu duchowi nic nie jest.
– Smucą mnie twoje słowa, młodzieńcze. Twój duch powinien tętnić życiem!
Nie chodziło o duszę, o nic tak abstrakcyjnego, ale ducha ciała – przejrzystą ciecz pompowaną przez drugie serce osobną siecią naczyń, subtelną i bardziej tajemniczą niż układ krwionośny. Jego funkcja nie została jeszcze zrozumiana i określona przez naukę. Człowiek mógł żyć, nawet jeśli drugie serce by mu stanęło, a duch stwardniał w żyłach. Ale łączyło się ono z żywotnością lub, jak mówił mistrz Hyrrokkin, pasją. Ludzie pozbawieni go nie okazywali żadnych emocji, zachowywali się, jakby trwali w letargu. Innymi słowy – byli pozbawieni ducha.
– Skup się na swoim duchu – odparł Lazlo. – Nie jest jeszcze dla ciebie za późno, na pewno niejedna wdowa byłaby szczęśliwa, gdyby zainteresował się nią romantyczny troglodyta.
– Nie bądź impertynentem.
– Nie bądź impotentem.
Mistrz Hyrrokkin odetchnął ciężko.
– Tęsknię za czasami, kiedy się mnie bałeś. Choć nie trwało to długo.
Lazlo wybuchnął śmiechem.
– Możesz za to podziękować mnichom. Nauczyli mnie bać się starszych. Nauczyli mnie też, jak przestać się ich bać, za co zawsze będę im wdzięczny – powiedział to z uczuciem i nie mogąc się powstrzymać, spojrzał na nadal przerzucane przez siebie papiery, co zauważył bibliotekarz.
– Dobra, dobra. – Mężczyzna wydał z siebie zmęczone westchnienie. – Baw się dobrze ze swoimi rachunkami. Nie poddam się jednak tak łatwo. Bo jaki jest sens bycia starym, skoro nie można nękać młodziaka licznymi historyjkami świadczącymi o niemałej mądrości?
– A jaki jest sens bycia młodym, skoro nie można ignorować wszystkich rad?
Mistrz Hyrrokkin burknął coś pod nosem i spojrzał na stos papierzysk, który przed momentem przyniesiono mu na biurko. Lazlo wpatrywał się w swoje drobne znalezisko. Pawilon Myśli spowiła cisza, którą zakłócały jedynie skrzypienie kółek od drabin i szum przewracanych stronic. Nagle rozdarł ją niski i powolny gwizd Lazla – zrozumiał, że jego odkrycie nie było takie drobne, jak sądził.
Mistrz Hyrrokkin uniósł głowę znad biurka.
– Kolejne eliksiry miłości?
– Nie – odparł Lazlo. – Spójrz.
Stary poprawił okulary na nosie i spojrzał na papierek.
– No tak – powiedział cierpiętniczym głosem. – Tajemnice Szlochu. Mogłem się spodziewać.
Szloch. Słysząc tę nazwę, Lazlo poczuł nieprzyjemne ukłucie za gałkami ocznymi. Nie zdziwił go protekcjonalny ton, jaki usłyszał. Zwykle zachowywał swoje fascynacje dla siebie. Nikt ich nie rozumiał, tym bardziej nikt ich nie podzielał. Niegdyś, dawno, dawno temu, ludzi ciekawiły tajemnice otaczające Niewidoczne Miasto i jego losy, lecz po dwustu latach traktowano je jak baśnie i niewiele ponadto. Jeśli zaś chodziło o niesamowitość jego zapomnianej nazwy, chyba nikomu nie spędzało to snu z powiek. Tylko Lazlo wyczuł tę zmianę. Pozostali dowiedzieli się o tym w późniejszym czasie poprzez powolny strumyczek plotek i wydawało im się, że to ledwie coś, co im umknęło. Ktoś czasem szeptał o spisku czy sztuczce, ale zwykle dochodzono do konkluzji, która zatrzaskiwała dociekliwą część umysłu, że to zawsze był Szloch i wszystkie głosy twierdzące inaczej rozsiewają bzdury, taka gadka szmatka. Innego sensownego rozwiązania nie widzieli.
Bo przecież to nie magia.
Lazlo domyślał się, że mistrz Hyrrokkin nie był tym zainteresowany, ale poniosła go ekscytacja.
– Sam zobacz – powiedział i podsunął papier staruszkowi pod nos.
Bibliotekarz przeczytał kartkę, ale najwyraźniej zawarta na niej treść mu nie zaimponowała.
– I co?
I co? Pośród wypisanych dóbr – takich jak przyprawy, jedwabie i tym podobne – znalazła się linijka o cukierkach z krwią svygatora. Aż do teraz Lazlo znał ją tylko z opowieści, uważano takie rzeczy za element folkloru, nie dowierzano, że rzeczone stwory mogły w ogóle istnieć, a co dopiero dawać nieśmiertelność za sprawą różowej krwi. A jednak dokument potwierdzał, że została zamówiona i opłacona przez królewski ród Zosmy. Może znajdzie też dowód zakupu smoczych łusek?
– Krwawe cukierki – powiedział, wskazując wpis palcem. – Nie widzisz? To prawda.
Mistrz Hyrrokkin prychnął.
– I to ma niby być potwierdzenie? Gdyby tak było, ten, kto zjadł cukierka, nadal by żył i sam ci o tym opowiedział.
– Niekoniecznie – spierał się Lazlo. – Opowieści mówią, że nieśmiertelność trwała, dopóty jadło się krew, a przecież dostawy ustały. – Zwrócił uwagę starego na datę. – Ma dwieście lat. Może przyszły z ostatnią karawaną.
Ostatnią, jaka kiedykolwiek przebyła przez Elmuthaleth.
Lazlo wyobrażał sobie rozległą pustynię i budzące się o świcie słońce. Jak zwykle wszystko, co dotykało tajemnicy, przeszywało go dreszczem ekscytacji, a serce biło mu szybciej, niczym bęben; nawet dwa serca, to od krwi, i to od ducha – ich łomotanie przeplatało się ze sobą, jakby rytm wybijały różne ręce.
Kiedy pierwszy raz stanął na progu biblioteki, myślał, że pozna tam wszystkie odpowiedzi. I faktycznie, znalazł mnóstwo opowieści zawartych w zakurzonych księgach, lecz to nie wystarczyło. Jak sądził, cała historia świata mieściła się pomiędzy skórzanymi okładkami czy na zwojach i trwała ustawiona na regałach tego cudownego miejsca. Naiwnie wierzył, że muszą się tam znajdować również tajemnice czekające na tych, którzy będą mieli chęć i cierpliwość je odszukać. On miał jedno i drugie. Szukał siedem lat. Przeglądał stare dzienniki i stosy korespondencji, raporty szpiegowskie, mapy i traktaty, rejestry handlowe i sprawozdania królewskich sekretarzy, wszystko, co tylko zdołał wygrzebać. A im głębiej kopał, tym wyższa rosła sterta zgromadzonych przez niego skarbów. Wreszcie zrobiła się tak duża, że wypełniła cały jego umysł.
I przelała się na papier. Kiedy dorastał w opactwie, jego jedynymi skarbami były opowieści. O ileż stał się bogatszy teraz, kiedy miał książki!
Jego książki – jego słowa, napisane jego ręką na kartach powiązanych przez niego starannymi nićmi – bez złotych stronic i skórzanych opraw jak tomiszcza z Pawilonu Myśli były raczej skromne. Z początku wyławiał papier z koszy, połowicznie zapisane arkusze wyrzucone przez nieekonomicznych uczonych, i radził sobie ze skrawkami nici introligatorskiej z książkowej infirmerii, gdzie dokonywano niezbędnych napraw. O atrament było ciężko, ale tutaj też uczeni przychodzili nieświadomie z pomocą, bo pozbywali się kałamarzy nadal wypełnionych tuszem na grubość małego palca. Musiał go co prawda rozwadniać, dlatego najwcześniejsze woluminy zapisywał bladymi słowami-zjawami, dopiero później nędzne grosze, jakie zarabiał, pozwoliły mu chociaż na zakup atramentu. Miał sporo książek. Ustawił je na okiennym parapecie swojego malutkiego pokoiku. Mieściły w sobie siedem lat poszukiwań: najmniejsze szczegóły i najdrobniejsze ciekawostki dotyczące Szlochu i otaczających go tajemnic.
Brakowało jedynie odpowiedzi.
Lazlo pogodził się z tym, że ich nie znajdzie, na pewno nie na żadnej z szerokich półek. Bo właściwie czego się spodziewał? Czy myślał, że biblioteka zatrudnia wszechobecne wróżki, które zapisują wszystko, co się dzieje na świecie, nieważne, jak daleko stąd i jak bardzo by to było tajemnicze? Ano nie. Jeśli miał gdziekolwiek znaleźć swoje odpowiedzi, to raczej na południowym wschodzie kontynentu Namaa, na odległym krańcu Elmuthaleth, skąd nikt nigdy nie powrócił.
Czy Niewidoczne Miasto nadal tam stało? Czy tamtejsi mieszkańcy jeszcze żyli? Co wydarzyło się dwieście lat temu? Co wydarzyło się piętnaście lat temu? Jakaż moc potrafi wymazać nazwę miasta z ludzkiej świadomości?
Lazlo chciał tam pójść i się przekonać. Takie miał marzenie, śmiałe i cudowne: pójść tam, przez pół świata, i samemu rozwiązać tajemnicę.
Wydawało się to oczywiście niemożliwe. Ale czy kiedykolwiek powstrzymało to jakiegoś marzyciela?