Читать книгу 61 godzin - Lee Child - Страница 10
2
ОглавлениеReacher obudził się, kiedy jego głowa uderzyła pod wpływem siły odśrodkowej o szybę. Natychmiast zdał sobie sprawę, gdzie jest. W autobusie. Przez następny ułamek sekundy obliczał szanse wyjścia z poślizgu. Śnieg, lód, rozsądna szybkość, nieduży ruch. Uderzymy w środkową barierkę albo zjedziemy do rowu. W najgorszym razie przewrócimy się na bok. Specjalnie go to nie przerażało. Z pewnością bardziej ucierpią siedzący przed nim staruszkowie. Ale prawdopodobnie nikt nie zginie. Bardziej martwiło go to, co będzie potem. Dwadzieścia starszych osób, przerażonych, być może rannych, pokaleczonych, połamanych, uwięzionych w rozbitym autobusie w środku śnieżycy, całe mile od ludzkich siedzib.
Niedobrze.
Przez następnych jedenaście i pół sekundy przytrzymywał się, czego się dało, walcząc z inercją zarzucającego raz w prawo, raz w lewo autobusu. Był najdalej w tyle siedzącym pasażerem, i to nim najbardziej miotało. Ludźmi siedzącymi bliżej miotało słabiej. Ale mieli kruche kości. Widział, jak głowy latają im na boki. Widział we wstecznym lusterku twarz kierowcy. Facet się nie poddawał. Nieźle. Ale walka była przegrana. Luksusowy autokar niełatwo się prowadzi. Za komfort trzeba płacić. Reacher odwiedził z jakiegoś powodu Marshall w Minnesocie i zabrał go stamtąd facet, który jechał do Huronu w Dakocie Południowej. Nie wiadomo dlaczego nie chciał go jednak dowieźć do końca i wysadził przy stacji benzynowej na obrzeżach Cavour. Co z początku nie wróżyło dobrze, ponieważ miasto Cavour nie jest raczej dużym węzłem komunikacyjnym.
Ale gdy Reacher wypił dwie filiżanki kawy, na stację zajechał czterdziestomiejscowy luksusowy autokar i wysiadło z niego tylko dwadzieścia osób, co oznaczało, że są wolne miejsca. Kierowca wyglądał na bezpośredniego faceta, więc Reacher zwrócił się do niego w bezpośredni sposób. Dwadzieścia dolców za podwiezienie do Rapid City? Facet zażądał czterdziestu i zgodził się na trzydzieści. Reacher wsiadł do autobusu i spędził cały dzień w dogadanych warunkach. Komfort zawdzięczali miękkim resorom oraz tłumiącemu wstrząsy układowi kierowniczemu, które w tym momencie nie okazały się zbyt pomocne.
Siedem sekund później Reacher patrzył jednak w przyszłość z większym optymizmem. Kierowca zdjął nogę z gazu i autokar zwalniał. Trudno było odnieść takie wrażenie, ale było to oczywiste. Wynikało z prostych praw fizyki. Zasady dynamiki Newtona. Jeśli nie wpadnie na nich inny pojazd, będą się przez jakiś czas telepali i w końcu staną, być może w poprzek drogi, być może przodem do tyłu, ale na kołach i zdolni do dalszej jazdy.
Nagle poczuł, że przednie koła znów łapią przyczepność, i zobaczył, że autobus zjeżdża z drogi. Co było złe. Kierowca wdepnął jednak mocno hamulec i w końcu z głośnym łomotem i zgrzytem zatrzymali się w połowie na jezdni, a w połowie poza nią, co było w porządku. Tyle że tył autobusu zawisł teraz nad pasem ruchu, co nie było w porządku, i umilkły wszelkie mechaniczne odgłosy, co sugerowało, że pojazd nie nadaje się do jazdy, i było zdecydowanie nie w porządku.
Reacher obejrzał się i zobaczył, że z tyłu nie zbliżają się do nich żadne światła. Na razie. Wstał, przeszedł na przód i zobaczył przed sobą zaśnieżony płaski teren. Żadnych urwisk, żadnych wąwozów. Nie grozi im nagły przechył przy zmianie środka ciężkości. W związku z tym Reacher cofnął się i zaczął namawiać staruszków, żeby przeszli do przodu. Jeśli wpadnie na nich osiemnastokołowa ciężarówka, oderwie najwyżej tył autobusu, nikogo nie zabijając. Ale staruszkowie byli w szoku i nie chcieli się przenosić. Siedzieli bez ruchu. Reacher wrócił więc do kierowcy, który też siedział nieruchomo na fotelu, mrugając, przełykając ślinę i czekając, aż obniży mu się poziom adrenaliny.
– Dobra robota, chłopie – pochwalił go Reacher.
Kierowca pokiwał głową.
– Dzięki – mruknął.
– Uda ci się wyjechać z tego rowu?
– Nie wiem.
– A jak ci się wydaje?
– Chyba nie.
– Dobra. Masz flary? – spytał Reacher.
– Co takiego?
– Flary. Tył autobusu sterczy nad pasem ruchu.
Facet przez chwilę nie odpowiadał. Był oszołomiony. Potem pochylił się, otworzył schowek przy swoich stopach i wyjął trzy ostrzegawcze flary, matowoczerwone tekturowe tuby ze stalowymi szpikulcami na końcu.
– Masz apteczkę? – chciał wiedzieć Reacher, biorąc je od niego.
Facet znów pokiwał głową.
– Sprawdź, czy pasażerowie nie odnieśli jakichś obrażeń. Zachęć ich, żeby przenieśli się jak najbliżej do przodu. Najlepiej, żeby siedli razem w przejściu. Jeśli ktoś na nas wpadnie, oberwiemy w tyłek.
Facet kiwnął głową po raz trzeci, a potem otrząsnął się jak pies i zaczął działać. Wyjął apteczkę z drugiego schowka i wstał z fotela.
– Najpierw otwórz drzwi – powiedział Reacher.
Facet wcisnął przycisk i drzwi z sykiem się otworzyły. Do środka wpadło mroźne powietrze i tumany śniegu. Zamieć rozszalała się na dobre.
– Zamknij za mną drzwi – polecił Reacher. – Nie trać ciepła.
Następnie zeskoczył do rowu, pobrnął po lodzie i błocie w stronę pobocza, wdrapał się na jezdnię i pobiegł do końca autobusu. Śnieg sypał mu w twarz. Trzymając się wyznaczającej pas linii, przebiegł trzydzieści kroków wzdłuż trasy, którą pokonali. Zakrzywiona trajektoria. Trzydzieści kroków, trzydzieści jardów. Dziewięćdziesiąt stóp. Osiemdziesiąt osiem stóp na sekundę równa się sześćdziesięciu milom na godzinę, a nie brakuje szaleńców, którzy będą pędzili sześćdziesiątką nawet przy szalejącej śnieżycy. Pochylił się i wbił szpikulec flary w jezdnię. Na drugim końcu zapalił się samoczynnie szkarłatny płomień. Reacher przebiegł kolejnych trzydzieści kroków. Zapalił kolejną flarę. Przebiegł jeszcze trzydzieści i zapalił trzecią, żeby dopełnić ostrzegawczą sekwencję: trzy sekundy, dwie, jedna, zjeżdżaj na lewy pas, do cholery.
A potem wrócił biegiem do autobusu, przebrnął przez rów i walił w drzwi tak długo, aż kierowca przestał opatrywać poszkodowanych i mu otworzył. Reacher wsiadł. Razem z nim do środka wpadł tuman śniegu. Zdążył porządnie zmarznąć. Skostniała mu twarz i stopy. A w autobusie zrobiło się wyraźnie chłodniej. Okna z jednej strony już były zasypane śniegiem.
– Powinieneś włączyć silnik i ogrzewanie – powiedział do kierowcy.
– Nie mogę. Mogło dojść do przerwania przewodu paliwowego. Szorowaliśmy podwoziem o asfalt.
– Na dworze nie poczułem zapachu paliwa – stwierdził Reacher.
– Nie wolno mi ryzykować. Wszyscy żyją. Nie chcę, żeby spłonęli w pożarze.
– Wolisz, żeby zamarzli na śmierć?
– Zajmij się udzielaniem pierwszej pomocy. Ja spróbuję wykonać parę telefonów.
Reacher ruszył więc przejściem na tył i zaczął oglądać staruszków. Kierowca załatwił pierwsze dwa rzędy. To było jasne. Czwórka siedzących przy oknach pasażerów miała plastry Band-Aid tam, gdzie skaleczyli się o metalową framugę szyby. Za komfort trzeba płacić. Lepszy widok, ale i większe ryzyko. Jedna z kobiet miała plaster również po drugiej stronie twarzy, prawdopodobnie tam, gdzie uderzył ją głową mąż podrygujący niczym szmaciana lalka.
Pierwsze złamanie było w trzecim rzędzie. Delikatna starsza pani, drobna jak ptaszek. Kiedy autobus zmienił kierunek, przechyliła się w prawo, a potem w lewo. Okno rąbnęło ją w ramię. Pod wpływem uderzenia złamał się obojczyk. Reacher poznał to po tym, jak ściskała swoją rękę.
– Czy mogę rzucić na to okiem, proszę pani? – zapytał.
– Nie jest pan lekarzem.
– Szkolono mnie w wojsku.
– Był pan sanitariuszem?
– Byłem żandarmem. Mieliśmy szkolenie z udzielania pierwszej pomocy.
– Zimno mi.
– To pod wpływem szoku – wyjaśnił Reacher. – I pada śnieg.
Odwróciła się do niego przodem, wyrażając w ten sposób zgodę. Reacher dotknął przez bluzkę jej obojczyka. Kość była delikatna jak ołówek. Pękła w połowie długości. Czyste złamanie. Nieskomplikowane.
– To coś poważnego? – zapytała.
– Bynajmniej. Obojczyk wykonał swoje zadanie. To taki rodzaj bezpiecznika. Łamie się, żeby uchronić nas przed urazem ramienia i szyi. Szybko i łatwo się zrasta.
– Muszę iść do szpitala?
Reacher pokiwał głową.
– Zawieziemy tam panią.
Ruszył dalej. W czwartym rzędzie był skręcony, a w piątym złamany nadgarstek. Poza tym łącznie trzynaście skaleczeń, dużo drobnych stłuczeń i ogólny szok.
Temperatura szybko spadała.
Przez tylną boczną szybę Reacher widział flary. Nadal się paliły, trzy szkarłatne purchawki jaśniejące w tumanach śniegu. Poza tym nie widać było żadnych świateł. Ruch wstrzymany. Wrócił z pochyloną głową do kierowcy, który siedział na swoim fotelu i gapił się w przednią szybę, trzymając w prawej ręce otwartą komórkę i bębniąc palcami lewej w kierownicę.
– Mamy problem – oznajmił.
– Jakiego rodzaju?
– Zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście. Patrole drogówki są sześćdziesiąt mil na północ i sześćdziesiąt mil na wschód od nas. Nadchodzą dwie wielkie śnieżyce. Jedna z Kanady, druga od Wielkich Jezior. Dzieją się dantejskie sceny. Wszystkie wozy holownicze są zajęte. Mają karambole na sto samochodów. Ta autostrada jest zamknięta za nami i przed nami.
Ruch wstrzymany.
– Gdzie jesteśmy?
– W Dakocie Południowej.
– Wiem o tym.
– Więc wiesz, co mam na myśli. Poza Sioux Falls i Rapid City to zadupie. A nie jesteśmy w pobliżu Sioux Falls ani Rapid City.
– W pobliżu musi być jakieś miasto.
– Na GPS-ie widzę miejscowość, która nazywa się Bolton. Może dwadzieścia mil stąd. Ale nie jest duża. Po prostu kropka na mapie.
– Możesz załatwić zastępczy autobus?
– Przyjechaliśmy ze Seattle. Być może uda się go ściągnąć cztery dni po śnieżycy.
– Czy w tym Bolton mają posterunek policji?
– Czekam na odpowiedź.
– Może są tam jakieś wozy holownicze?
– Na pewno. Przynajmniej jeden. Stoi przy stacji benzynowej i nadaje się do ściągnięcia zepsutego półtoratonowego pick-upa. Ale nie pojazdu tej wielkości.
– A ciągniki rolnicze?
– Potrzebowaliby ich przynajmniej osiem. I grube łańcuchy.
– No to jakiś szkolny autobus. Pasażerowie mogliby się przesiąść.
– Chłopcy z drogówki nas nie zostawią. Dotrą tutaj.
– Jak się nazywasz? – zapytał Reacher.
– Jay Knox.
– Musi pan myśleć z wyprzedzeniem, panie Knox. Patrol z drogówki dojedzie do nas w najlepszym razie za godzinę. Przy tej pogodzie za dwie. Zważywszy, z czym muszą się uporać, za trzy. Więc musimy coś wymyślić, bo za godzinę ten autobus zmieni się w lodówkę. Za dwie godziny te starowinki zaczną padać jak muchy. Może nawet szybciej.
– Więc za czym głosujesz?
Reacher miał zamiar odpowiedzieć, lecz w tym samym momencie zadzwoniła komórka Knoxa. Facet odebrał i jego twarz na chwilę się rozjaśniła, a potem znów nachmurzyła.
– Dzięki – mruknął, po czym rozłączył się i spojrzał na Reachera. – Jak się okazuje, w Bolton jest komisariat policji. Wysyłają kogoś, ale mają własne problemy, i to zajmie trochę czasu.
– Ile?
– Co najmniej godzinę.
– Jakiego rodzaju problemy?
– Nie powiedzieli.
– Będziesz musiał uruchomić silnik.
– Pasażerowie mają płaszcze.
– To nie wystarczy.
– Boję się pożaru.
– Ropa jest o wiele mniej łatwopalna niż benzyna.
– Jesteś jakimś ekspertem?
– Służyłem w wojsku. Wszystkie ciężarówki i humvee mają silniki Diesla. Nie bez powodu. – Reacher obejrzał się za siebie. – Masz latarkę? A gaśnicę?
– Dlaczego pytasz?
– Sprawdzę podwozie. Jeśli nie zobaczę niczego podejrzanego, stuknę dwa razy w podłogę. Wtedy uruchomisz silnik i jeśli coś się zapali, ugaszę to, stuknę raz, a ty wyłączysz silnik.
– No nie wiem…
– To najlepsze, co możemy zrobić. A coś zrobić musimy.
Knox milczał przez chwilę. W końcu wzruszył ramionami, otworzył kolejne schowki i wyjął z nich srebrną latarkę Maglite i gaśnicę. Reacher wziął je, zaczekał, aż Knox otworzy drzwi, po czym zeskoczył do rowu i wkroczył w widmowy szkarłatny świat flar. Tym razem obszedł autobus od przodu, bo jego lewy bok był zawieszony nad asfaltem na dłuższym odcinku niż prawy. Czołganie się po zamarzniętym błocie nie było zbyt pociągające. Czołganie się po asfalcie wydawało się minimalnie lepsze.
Odnalazł wlew paliwa, po czym położył się na śniegu, wsunął pod autobus i zapalił latarkę. Gruba rura biegnąca od wlewu paliwa do baku była nienaruszona. Sam bak, wielki, ucięty pod kątem prostym cylinder, był lekko porysowany i powgniatany, lecz nic z niego nie ciekło. Przewód paliwowy biegnący do tyłu, w stronę komory silnika, raczej nie wzbudzał podejrzeń. Śnieg przesiąkł przez kurtkę i koszulę Reachera, który poczuł na skórze lodowatą wilgoć.
Zadrżał.
Uderzył dwa razy szerszym końcem latarki w podłogę.
Usłyszał terkot przekaźników, a potem rzężenie i świst pompy paliwowej. Sprawdził bak. Sprawdził przewód tak daleko, jak pozwalało mu światło latarki. Następnie odepchnął się nogami i wsunął głębiej pod autobus.
Żadnych przecieków.
Rozrusznik zaczął się obracać.
Silnik zaskoczył. Zaklekotał, zadygotał i teraz pracował z głośnym łomotem.
Nic nie przecieka.
Nic się nie pali.
Nie było żadnych oparów.
Zmagając się z zimnem, odczekał jeszcze minutę, wykorzystując ten czas na sprawdzenie innych rzeczy. Wielkie opony wyglądały dobrze. Poobijana była część wieszaków przedniego zawieszenia, a podłoga luku bagażowego powgniatana w paru miejscach. Kilka mniejszych przewodów i rurek było zmiażdżonych i poprzerywanych. Jakaś firma ubezpieczeniowa w Seattle dostanie do zapłacenia spory rachunek.
Wygramolił się spod autobusu, wstał i otrzepał. Ubranie mu przemokło. Wokół niego wirowały płatki śniegu, duże i ciężkie. Na ziemi leżała świeża dwucalowa warstwa białego puchu. Ślady jego butów sprzed czterech minut były już przysypane. Idąc po nich, wrócił do rowu i stanął przed drzwiami. Knox na niego czekał. Drzwi się otworzyły i Reacher wsiadł do autobusu. Tuman śniegu wpadł za nim z szumem do środka. Reacher zadrżał. Drzwi się zamknęły.
Silnik zgasł.
Knox usiadł na swoim fotelu i wcisnął przycisk. Reacher usłyszał, jak daleko z tyłu rozrusznik kręci się, jazgocze, wyje i rzęzi.
Bez skutku.
– Co zobaczyłeś tam na dole? – zapytał Knox.
– Zniszczenia – odparł Reacher. – Dużo rzeczy jest poobijanych.
– Poprzerywane przewody?
– Kilka.
Knox pokiwał głową.
– Przewód paliwowy jest prawdopodobnie urwany – stwierdził. – Zużyliśmy to, co w nim było, i do silnika nie dopływa więcej paliwa. Poza tym mogą nie działać hamulce. Może dlatego silnik nie chce pracować.
– Zadzwoń znowu na policję w Bolton – poradził mu Reacher. – Żarty się skończyły.
Knox wybrał numer, a Reacher wrócił do pasażerów. Zdjął płaszcze z górnych półek i kazał emerytom je włożyć. A także czapki, rękawiczki, szaliki i wszystko, co mają.
On sam nie miał nic. Tylko to, w czym był, a to, w czym był, było mokre i zimne. Temperatura jego ciała spadała. Drżał, niezbyt mocno, ale bezustannie. Za komfort trzeba płacić. Życie bez bagażu ma wiele plusów. Ale ma również poważne minusy.
Wrócił do Knoxa. Przez szpary w drzwiach wpadało powietrze. Z przodu autobusu było zimniej niż z tyłu.
– I co? – zapytał.
– Przyślą samochód najszybciej, jak to możliwe – odparł Knox.
– Jeden samochód to za mało.
– Powiedziałem im to. Opisałem, jaki mamy problem. Obiecali, że coś zorganizują.
– Widziałeś wcześniej takie śnieżyce?
– To nie jest śnieżyca. Śnieżyca jest sześćdziesiąt mil stąd. My jesteśmy na jej skraju.
Reacher zadrżał.
– Czy przemieszcza się w naszą stronę? – zapytał.
– Z pewnością.
– Jak szybko?
– Nie pytaj.
Reacher zostawił kierowcę, wrócił na tył, usiadł na podłodze przy toalecie, za ostatnimi siedzeniami, i oparł się mocno plecami o tylną ściankę, mając nadzieję, że ogrzeje się w cieple, które wydziela stygnący silnik.
Czekał.
Szesnasta pięćdziesiąt pięć.
Zostało pięćdziesiąt dziewięć godzin.