Читать книгу 61 godzin - Lee Child - Страница 11

3

Оглавление

Czterdzieści pięć minut później adwokat dotarł do domu. To była długa, wolna podróż. Jego podjazd był nieodśnieżony i przez chwilę obawiał się, że przymarzła brama do garażu. Ale kiedy wcisnął przycisk na pilocie, zamontowany pod sufitem silniczek o mocy pół konia mechanicznego podciągnął drzwi na prowadnicach i wjechał do środka. Potem jednak nie chciały się zamknąć, bo śnieg, który spadł z opon, kiedy wjeżdżał, uaktywnił funkcję ochrony dzieci. Musiał więc znowu założyć śniegowce, wziąć łopatę i wyrzucić śnieg na zewnątrz. Drzwi w końcu się zamknęły. Adwokat zdjął śniegowce i stał przez chwilę w sieni, mobilizując się, oczyszczając się wewnętrznie, biorąc mentalny prysznic. Siedemnasta czterdzieści. A potem wszedł do ciepłej kuchni i przywitał się z rodziną, jakby to był zwyczajny dzień.

• • •

O siedemnastej czterdzieści w autobusie było ciemno i mroźno. Reacher obejmował się mocno rękoma i trząsł jak osika. Dwadzieścia starszych osób i kierowca Knox robili z grubsza to samo. Okna od nawietrznej strony autobusu były czarne i zalepione śniegiem. Za oknami od zawietrznej widać było wszechobecną szarość. Śnieżyca nacierająca nieubłaganie z północnego wschodu trafiała na aerodynamiczną przeszkodę w postaci unieruchomionego pojazdu, piekliła się pod nim i nad nim i wpadała wirem w powstałą za nim próżnię: wielkie nieważkie płatki tańczyły w górę i w dół, w lewo i w prawo.

Nagle we wszechobecnej szarości pojawiły się niewyraźne światła.

Najpierw białe, a potem czerwone i niebieskie, jasno oświetlone kule, które migotały, błyskały i przesuwały się w mroku. W niesamowitej ciszy przysypanego śniegiem świata słychać było pobrzękiwanie śniegowych łańcuchów. Jadący do nich niewłaściwym pasmem autostrady radiowóz przedzierał się powoli i ostrożnie przez zawieję.

• • •

Minutę później gliniarz był już w autobusie. Musiał wcześniej przebrnąć przez rów, ale wysiadł z nagrzanego samochodu i miał na sobie wysokie zimowe buty, wodoodporne spodnie, rękawice, puchową kurtkę i futrzaną czapę z nausznikami i plastikowym daszkiem, w związku z czym mróz nie robił na nim wrażenia. Był wysoki, szczupły i miał okolone zmarszczkami błękitne oczy, które widziały już sporo upalnego słońca i zimowych zadymek. Oznajmił, że nazywa się Andrew Peterson i jest zastępcą szefa policji w Bolton, po czym zdjął rękawice i ruszył między siedzeniami, ściskając dłonie i przedstawiając się z nazwiska i stopnia każdej parze staruszków i każdej samotnej osobie w sposób, który miał dać do zrozumienia, że jest poczciwy, szczery i pełen entuzjazmu – prosty wiejski chłopak, który cieszy się, że może pomóc ludziom w potrzebie. Obserwując te okolone zmarszczkami błękitne oczy, Reacher doszedł jednak do wniosku, że to tylko pozory. Peterson był w gruncie rzeczy całkiem niegłupim facetem i miał na głowie coś więcej niż tylko ratowanie ludzi z wypadku.

To wrażenie umocniło się w nim, kiedy policjant zaczął zadawać pytania. Kim są? Skąd pochodzą? Skąd dzisiaj wyjechali? Dokąd zmierzają? Czy mają tam zarezerwowane miejsca w hotelu? Łatwe pytania dla Knoxa oraz pozostałej dwudziestki staruszków, turystycznej grupy z Seattle, jadącej zgodnie z marszrutą z muzeum Dakotaland pod Mount Rushmore, i mającej potwierdzone rezerwacje w motelu niedaleko pomnika, trzynaście pokojów dla czterech małżeństw, czterech wspólnie nocujących par, czterech osób, które dopłaciły za pokój jednoosobowy, oraz dla samego Knoxa.

Wszystkie informacje były prawdziwe, lecz w tych okolicznościach niezbyt przydatne.

Peterson poprosił Knoxa o pokazanie dokumentów rezerwacji.

Następnie zwrócił się z uśmiechem do Reachera:

– Jestem Andrew Peterson, zastępca szefa policji w Bolton. Czy mógłby się pan przedstawić, proszę pana?

Sporo prowincjonalnych gliniarzy służyło wcześniej w wojsku, ale Peterson do nich nie należał. Nie miał tej specyficznej otoczki. Sprawiał wrażenie faceta, który niewiele podróżował, porządnego chłopaka, który dobrze się uczył w miejscowym liceum, a potem został tutaj, aby służyć lokalnej społeczności. Znał od podszewki swoje miasteczko, gubił się trochę, gdy trzeba było wypłynąć na szersze wody, ale starał się stawić czoło każdym przeciwnościom.

– Proszę pana? – powtórzył.

Reacher podał mu swoje nazwisko. Peterson zapytał, czy należy do wycieczki. Reacher odparł, że nie. W związku z tym Peterson zapytał, co robi w tym autobusie. Reacher poinformował go, że jedzie na zachód z Minnesoty, w nadziei że wkrótce uda mu się skręcić na południe i znaleźć się w łagodniejszej strefie klimatycznej.

– Nie podoba się panu nasz klimat?

– Na razie nie.

– I podróżuje pan stopem? Wycieczkowym autobusem?

– Zapłaciłem.

Peterson spojrzał na Knoxa, który kiwnął głową.

– Jest pan na wakacjach? – zapytał Peterson, zwracając się znowu do Reachera.

– Nie.

– W takim razie, jaka jest dokładnie pańska sytuacja?

– Moja sytuacja nie ma znaczenia. Żadna z tych rzeczy nie ma znaczenia. Nikt z nas nie spodziewał się znaleźć w miejscu, w którym się teraz znajdujemy. Cała sprawa była całkowicie nie do przewidzenia. Wypadek. Dlatego nie ma i nie może być żadnych powiązań między nami i tym, co pana niepokoi.

– Kto mówi, że coś mnie niepokoi?

– Ja.

Peterson posłał mu długie surowe spojrzenie.

– Co się stało z autobusem? – zapytał.

– Jak rozumiem, wpadł w poślizg – odparł Reacher. – Spałem, kiedy to się stało.

Peterson pokiwał głową.

– Jest tu most, który wcale nie wygląda jak most – stwierdził. – Ale postawili przed nim znaki ostrzegawcze.

– Samochód z naprzeciwka tańczył po całej jezdni – powiedział Knox. – Szarpnąłem kierownicą – dodał, jakby chciał się usprawiedliwić.

Peterson spojrzał na niego ze współczuciem i bez śladu krytycyzmu, i znów pokiwał głową.

– Szarpnięcie kierownicą na ogół wywołuje taki skutek. Każdemu może się zdarzyć. Mnie też.

– Musimy zabrać tych ludzi z autobusu – przypomniał Reacher. – Inaczej zamarzną na śmierć. Ja też.

Peterson milczał przez długą sekundę. „Nie ma i nie może być żadnych powiązań między nami i tym, co pana niepokoi”. Następnie jeszcze raz pokiwał głową, stanowczo, jakby podejmował decyzję.

– Słuchajcie państwo! – zawołał. – Przewieziemy was do miasta, gdzie będziemy mogli się wami odpowiednio zająć. Pani ze złamanym obojczykiem i pani ze złamanym nadgarstkiem pojadą ze mną samochodem. Dla pozostałych osób zorganizujemy inny transport.

• • •

Poszkodowane kobiety nie były w stanie zeskoczyć do rowu, więc Peterson wziął na ręce jedną, a Reacher drugą. Radiowóz stał jakieś dziesięć jardów dalej, lecz śnieg sypał tak gęsto, że prawie nie było go widać, a kiedy Peterson odjechał i Reacher odwrócił się w stronę autobusu, w ogóle go nie zobaczył. Był zupełnie sam w białej pustce. Śnieg zalepiał mu twarz, oczy, uszy i szyję, wirował dokoła i oślepiał. Było mu bardzo zimno. Na ułamek sekundy ogarnęła go panika. Gdyby z jakiegoś powodu poszedł w złą stronę, w ogóle by o tym nie wiedział. Szedłby przed siebie tak długo, aż by zamarzł.

Ale przesunąwszy się nieco w bok, zobaczył szkarłatną poświatę flar. Nadal dzielnie się paliły. Na podstawie ich położenia ustalił, gdzie jest autobus, i skierował się w tamtą stronę. Dotarł do niego od zawietrznej, okrążył od przodu, a potem, idąc pod wiatr, zeskoczył do rowu i podszedł do drzwi. Knox wpuścił go do środka i kucając w przejściu, wpatrywali się w ciemność, żeby zobaczyć, jaki wysłano po nich środek transportu.

Siedemnasta pięćdziesiąt pięć.

Zostało pięćdziesiąt osiem godzin.

• • •

O osiemnastej wszystkie przestępcze propozycje w liczbie czternastu zostały wreszcie zapisane. Facet, który odebrał telefon od adwokata, był bardzo sprytny, jeśli za spryt uznamy specyficzne uliczne cwaniactwo, ale zawsze uważał, że człowiek inteligentny powinien znać własne ograniczenia. Jego polegały na tym, że poddany presji zaczynał się gubić w szczegółach. A za chwilę miał być poddany presji, to nie ulegało wątpliwości. Wcielenie propozycji w życie wymagało aprobaty pewnych bardzo ostrożnych osób.

Zapisał więc wszystko na kartce w czternastu oddzielnych punktach, a potem odłączył od ładowarki fabrycznie nowy, niemożliwy do namierzenia telefon na kartę i zaczął wybierać numer.

• • •

Pojazd, który po nich wysłano, był czymś w rodzaju szkolnego autobusu, ale nie do końca. Z całą pewnością był to samochód marki Blue Bird, o typowych rozmiarach i kształcie, ale szary, nie żółty, z ciężkimi metalowymi kratami przyspawanymi przy oknach i wymalowanymi z boku słowami: WYDZIAŁ PENITENCJARNY.

Robił wrażenie prawie nowego.

– Lepsze to niż nic – mruknął Knox.

– Pojechałbym karawanem, gdyby miał ogrzewanie – stwierdził Reacher.

Więzienny autobus wykręcił na trzech pasach jezdni i po kilku dodatkowych manewrach stanął tak, że jego drzwi znalazły się mniej więcej w połowie długości uszkodzonego autokaru. Reacher zorientował się dlaczego. Autokar miał wyjście awaryjne w postaci łatwej do usunięcia szyby. Peterson obejrzał rów, pasażerów i szybę i podjął właściwą decyzję. Był niegłupim facetem.

Osiemnaście starszych osób w innych okolicznościach trzeba by dość długo przekonywać, żeby wygramoliły się przez okno w zadymkę i zaufały biorącemu ich na ręce nieznajomemu, ale przeszywające zimno pomogło przezwyciężyć ich opory. Knox pomagał im wyjść, a Reacher odbierał ich z drugiej strony. Cała operacja byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby nie mróz i śnieg. Najlżejszym pasażerem był staruszek ważący niecałe dziewięćdziesiąt pięć funtów, a najcięższa kobieta ważyła prawie dwieście. Wszyscy mężczyźni chcieli na własnych nogach pokonać dystans między pojazdami. Kobiety wolały, żeby je przenieść.

Więzienny autobus był nowy, lecz niezbyt wygodny. Przedział dla pasażerów oddzielono od kierowcy stalową siatką. Siedzenia były twarde, wąskie i pokryte lśniącym plastikiem, podłoga gumowa, kraty za oknami złowrogie. Ale działało ogrzewanie. Nie dlatego, żeby państwo szczególnie dbało o więźniów, lecz ponieważ zatroszczył się o to producent, którego pojazdy miały wozić dzieci. Państwo łaskawie zostawiło instalację, okazując coś w rodzaju pasywnej wielkoduszności. Kierowca ustawił temperaturę i dmuchawę na maksimum. Peterson potrafił myśleć z wyprzedzeniem.

Kiedy pasażerowie usiedli, Reacher i Knox znowu wyszli na mróz i wyciągnęli walizki z luku bagażowego uszkodzonego autobusu. Emeryci będą potrzebowali nocnych koszul, leków, przyborów toaletowych i ubrań na zmianę. Walizek było dużo. Zajęły wszystkie wolne fotele i większą część przejścia. Knox usiadł na jednej z nich. Reacher stanął obok kierowcy, jak najbliżej dmuchawy.

Wiatr kołysał autobusem, ale na oponach mieli łańcuchy i poruszali się ze stałą szybkością. Po siedmiu milach zjechali z autostrady, minęli przestrzelony śrutem zardzewiały znak nakazujący ustąpienie pierwszeństwa przejazdu i skręcili w długą i prostą drogę okręgową. Po jakimś czasie minęli tablicę z napisem: ZAKŁAD KARNY. NIE ZATRZYMYWAĆ SIĘ I NIE BRAĆ AUTOSTOPOWICZÓW. Tablica była nowa, pokryta odblaskową farbą. Reachera nie ucieszył jej widok. Jutro rano może mu nieco utrudnić dalszą podróż.

Już po niespełna minucie padło nieuniknione pytanie. Kobieta siedząca w pierwszym rzędzie z zakłopotaną miną zerknęła w lewo i w prawo lecz i tak je zadała.

– Nie wsadzą, nas chyba do więzienia? – powiedziała.

– Nie, proszę pani – odparł Reacher. – Umieszczą nas pewnie w motelu. Przypuszczam, że to jedyny autobus, jaki mieli w tym momencie pod ręką.

– Motele są pełne – stwierdził kierowca więziennego autobusu i nie dodał nic więcej.

Osiemnasta pięćdziesiąt pięć.

Zostało pięćdziesiąt siedem godzin.

• • •

Okręgowa droga biegła prosto jak strzelił przez dziesięć mil. Widoczność nigdy nie przekraczała dziesięciu jardów. W świetle reflektorów widać było ścianę śniegu. Niezmienny ton silnika wskazywał, że jadą po równym terenie. Żadnych wzniesień, żadnych spadków. Typowa preria dodatkowo spłaszczona przez masy śniegu, którego do rana mogło napadać na grubość jednej stopy.

Minęli znak z napisem: GRANICA MIASTA BOLTON, 12 261 MIESZKAŃCÓW. A więc wcale nie taka mała miejscowość. Nie kropka na mapie. Kierowca nie zwolnił. Łańcuchy chrzęściły jeszcze przez dwie mile. W końcu zobaczyli blask najpierw jednej, a potem drugiej ulicznej latarni oraz stojący w poprzek bocznej ulicy radiowóz. Czerwone światła na jego dachu obracały się leniwie. Musiał tam stać od dawna. To jasne. Ślady, które zostawiły jego koła, wypełnił już w połowie świeży śnieg.

Autobus toczył się z chrzęstem łańcuchów przez kolejne ćwierć mili, po czym zwolnił i skręcił trzy razy. W prawo, w lewo i jeszcze raz w prawo. Reacher zobaczył niski murek z wielką czapą śniegu i stojący na nim podświetlony znak POLICJA BOLTON. Za murkiem był duży parking zastawiony cywilnymi pojazdami: sedanami, ciężarówkami, pick-upami. Wszystko wskazywało na to, że przyjechały tu całkiem niedawno. Świeże ślady opon, czyste przednie szyby, śnieg topiący się na maskach. Autobus przejechał obok nich i zatrzymał się przy oświetlonym holu wejściowym. Kierowca nie zgasił silnika. Ogrzewanie nadal działało. Budynek komisariatu był długi, niski i całkiem spory, z płaskim dachem najeżonym licznymi wystającymi spod śniegu antenami. Przy frontowych drzwiach stały dwa blaszane pojemniki na śmieci, niczym dwaj dumni wartownicy.

W holu musi być ciepło.

Kierowca pociągnął za wajchę i otworzył drzwi, a z budynku wyszedł facet w ciepłej policyjnej kurtce, z szuflą w ręku, i zabrał się do odśnieżania drogi między blaszanymi pojemnikami. Reacher i Knox zaczęli przenosić bagaże z autobusu do komisariatu. Śnieg nie padał już tak obficie, ale robiło się coraz zimniej.

Następnie do budynku przeszli pasażerowie. Knox pomagał im zejść po stopniu, Reacher prowadził ich alejką, a facet w kurtce zapraszał do środka. Część od razu usiadła na ławkach, część nie usiadła i stała w miejscu, część kręciła się po holu, który był kwadratowym, wyłożonym linoleum pomieszczeniem z lamperią na ścianach. W głębi stało biurko recepcji; na ścianie za nim wisiały korkowe tablice, na których przypięto pineskami różne kartki. Za biurkiem siedział na stołku starszy pan w cywilnym ubraniu. Nie gliniarz, ale cywilny pracownik policji.

Mężczyzna w kurtce na chwilę zniknął i wrócił z facetem, który zdaniem Reachera musiał być szefem miejscowej policji. Nowo przybyły miał pas z bronią i mundur z dwiema metalowymi belkami wszytymi w kołnierzyk na końcach. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać za piętnaście lat Peterson: wysoki, szczupły facet, który z wiekiem trochę zmiękł i trochę się zgarbił. Sprawiał wrażenie zmęczonego, zapracowanego, uginającego się pod brzemieniem kłopotów i nieco zasmuconego, jakby przeszłość widział w jaśniejszych barwach niż teraźniejszość, ale również do pewnego stopnia szczęśliwego, ponieważ napotkał prosty problem, z którym łatwo może się uporać. Oparł się pośladkami o biurko i choć nikt nic nie mówił, podniósł rękę, prosząc o ciszę.

– Witamy w Bolton – zaczął. – Nazywam się Tom Holland, jestem szefem policji i moim zadaniem jest dopilnowanie, żebyście wszyscy państwo spędzili tę noc wygodnie i pod dobrą opieką. Wszystkie motele są niestety pełne, lecz mieszkańcy Bolton nie należą na szczęście do ludzi, którzy pozwoliliby takim jak wy podróżnym nocować na materacach w szkolnej sali gimnastycznej. Zapytaliśmy więc o wolne pokoje gościnne i miło mi zakomunikować państwu, że spotkaliśmy się z przychylnym odzewem ze strony ponad tuzina osób, które są tu obecne i zaproszą państwa do swoich domów, jakbyście byli honorowymi gośćmi albo niewidzianymi od dawna znajomymi.

Po tym oświadczeniu słychać było przez chwilę szmer komentarzy. Emeryci byli nieco zaskoczeni, nieco skonsternowani, ale bardzo zadowoleni. Rozpromienili się, uśmiechnęli i wyprostowali. Komendant Holland zaprosił z przyległej sali mieszkańców, którzy zgodzili się ich przenocować: pięć par, czterech mężczyzn i cztery kobiety. W holu zrobił się nagle tłok. Ludzie przedstawiali się sobie, wymieniali uściski dłoni, tworzyli grupki i szukali swoich walizek w stosie bagaży.

Reacher szybko policzył w pamięci. Trzynaście grupek oznacza trzynaście pokojów gościnnych, dokładnie tyle samo, ile zgodnie z dokumentami Knoxa czeka na nich w motelu niedaleko Mount Rushmore. Peterson to facet, który potrafi myśleć z wyprzedzeniem.

W dokumentach Knoxa nie było mowy o Reacherze.

Patrzył, jak hol pustoszeje. Wynoszono walizki, podawano pomocne ramiona, otwierano drzwi; parami, dwójkami i czwórkami wsiadano do czekających pojazdów. Trwało to wszystko niecałe pięć minut i Reacher wkrótce został sam. Facet w kurtce wrócił do środka, zamknął za sobą drzwi i zniknął za rogiem korytarza. Po chwili znów pojawił się komendant Holland.

– Zaczekajmy w moim gabinecie – powiedział, spoglądając na Reachera.

Dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć.

Zostało pięćdziesiąt sześć godzin.

61 godzin

Подняться наверх