Читать книгу Nigdy nie wracaj - Lee Child - Страница 9
1
ОглавлениеOstatecznie wsadzili Reachera do samochodu i zawieźli do oddalonego o półtora kilometra motelu, gdzie nocny recepcjonista dał mu pokój, w którym było wszystko, czego Reacher się spodziewał, bo nocował już w takich pokojach tysiąc razy. Był tam wspólny dla obu pokoi hałaśliwy grzejnik, przy którym trudno zasnąć i który pozwala zaoszczędzić na prądzie, były wkręcone wszędzie, dające tę samą oszczędność niskowatowe żarówki, cienka wykładzina dywanowa, która wysycha parę godzin po wypraniu, dzięki czemu pokój można wynająć tego samego dnia. Nie żeby prano ją zbyt często. Wykładzina była w ciemny deseń, który świetnie maskował plamy. Podobnie jak narzuta na łóżku. Wszystko wskazywało na to, że prysznic będzie przerdzewiały, a brodzik na wpół zatkany, ręczniki cienkie, mydło mikroskopijne, a szampon tani. Meble były drewniane, ciemne i porysowane, telewizor mały i stary, zasłony szare od brudu.
Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Nic, czego by nie widział już tysiąc razy.
Ale tak czy owak dziadostwo.
Więc nie chowając nawet klucza do kieszeni, obrócił się na pięcie i wyszedł z powrotem na parking. Było chłodno i trochę wilgotno. W połowie wieczoru, w połowie zimy, w północno-wschodnim zakątku Wirginii. Niedaleko toczył leniwie wody Potomac. Za nim, na wschodzie, był Dystrykt Kolumbii, bijący od niego blask rozjaśniał chmury. Stolica kraju, w którym działy się najróżniejsze rzeczy.
Samochód, którym go podwieźli, już odjeżdżał. Reacher patrzył, jak tylne światła giną we mgle. Po chwili zniknęły i świat ucichł i zastygł w bezruchu. Ale tylko na minutę. Nagle pojawił się inny samochód, sunący dziarsko i żwawo, jakby dobrze wiedział, dokąd zmierza. Skręcił na parking. Zwykły sedan, w ciemnym kolorze. Prawie na pewno rządowy. Kierował się w stronę recepcji, ale kiedy jego reflektory omiotły nieruchomą postać Reachera, ruszył w jego stronę.
Goście. Cel wizyty nieznany, wiadomość dobra lub zła.
Auto zatrzymało się równolegle do budynku, w takiej samej odległości od Reachera, jak ta, która dzieliła go od drzwi pokoju, zostawiając mu miejsce wielkości bokserskiego ringu. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Mimo chłodu ubrani byli tylko w opięte białe podkoszulki oraz sportowe spodnie podobne do tych, jakie sprinterzy ściągają tuż przed biegiem. Obaj mieli mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu i ważyli dziewięćdziesiąt kilo. Mniejsi od Reachera, ale niewiele. Obaj byli żołnierzami. To nie ulegało wątpliwości. Reacher poznał to po ich uczesaniu. Żaden cywilny fryzjer nie byłby tak pragmatyczny ani tak brutalny. Nie pozwoliłyby na to prawa rynku.
Facet, który siedział na miejscu pasażera, obszedł maskę i dołączył do kierowcy. Obaj stanęli ramię przy ramieniu. Obaj mieli na nogach adidasy, duże, białe i bezkształtne. Żaden nie był ostatnio na Bliskim Wschodzie. Ani śladu opalenizny, ani śladu znużenia i napięcia w oczach. Obaj byli młodzi, gdzieś w okolicy trzydziestki. Formalnie rzecz biorąc, Reacher mógłby być ich ojcem. Wyglądali na podoficerów. Prawdopodobnie starszych szeregowców albo kaprali, nie sierżantów. Nie mogli być sierżantami. Nie byli wystarczająco bystrzy. W gruncie rzeczy nie byli wcale bystrzy. Mieli puste, tępe twarze.
– Jack Reacher? – odezwał się facet, który siedział na miejscu pasażera.
– Kto chce wiedzieć? – odpowiedział pytaniem Reacher.
– My.
– A kim jesteście?
– Twoimi doradcami prawnymi.
Co było oczywiście nieprawdą. Reacher wiedział o tym. Wojskowi prawnicy nie podróżują parami i nie oddychają przez usta. Ci faceci nie byli prawnikami. A zatem zła, a nie dobra wiadomość. W takim przypadku najlepiej podjąć natychmiastową akcję. Dość łatwo zamarkować nagłe zrozumienie, skwapliwie podejść z wyciągniętą w powitalnym geście ręką, dość łatwo sprawić, by skwapliwie wyciągnięta ręka niepowstrzymanie uniosła się do ciosu, łokieć mocno trafił w twarz faceta po lewej stronie, a prawa stopa uderzyła w ziemię, tak jakby celem całego tego ćwiczenia było zabicie wyimaginowanego karalucha, podczas gdy w rzeczywistości energia wygenerowana przez tupnięcie pozwala skierować ten sam łokieć w gardło faceta po prawej stronie, raz, dwa, trzy, łup, trzask, prask, gra skończona.
Dość łatwo. I to jest zawsze najbezpieczniejsze wyjście. Stara mantra Reachera: zastosuj odwet, zanim nastąpi atak. Zwłaszcza kiedy przeciwnik ma przewagę liczebną, kiedy jest młodszy i ma więcej energii.
Ale. Nie był pewien. Nie do końca. Jeszcze nie. I nie mógł popełnić takiej pomyłki. Nie w tym momencie. Nie w tych okolicznościach. Czuł, że powinien się hamować. Pozwolił, by chwila minęła.
– I jak brzmi wasza porada prawna? – zapytał.
– Zachowanie niezgodne z honorem oficera – stwierdził facet. – Okryłeś hańbą jednostkę. Sąd wojenny zaszkodziłby nam wszystkim. Więc wynoś się stąd w podskokach. I nigdy nie wracaj.
– Nikt nic nie mówił o sądzie wojennym.
– Jeszcze nie. Ale wkrótce o nim usłyszysz. Więc nie przeginaj pały.
– Mam rozkaz tu zostać.
– Wcześniej nie mogli cię znaleźć. Teraz też nie znajdą. Wojsko nie korzysta z usług łowców ludzi. A żaden łowca i tak nie trafi na twój ślad. Biorąc pod uwagę to, jak żyjesz.
Reacher milczał.
– Więc taka jest nasza porada prawna – podsumował facet.
– Odnotowałem – mruknął Reacher.
– Chodzi nie tylko o to, żebyś ją odnotował.
– Tak?
– Oferujemy ci zachętę.
– Jakiego rodzaju?
– Za każdym razem, kiedy cię tu znajdziemy, skopiemy ci dupę.
– Naprawdę?
– Zaczynając od dzisiaj. Żebyś miał ogólne pojęcie, co masz robić.
– Kupowaliście kiedyś jakieś urządzenie elektryczne? – zapytał Reacher.
– A co to ma do rzeczy?
– Widziałem kiedyś jedno w sklepie. Ma z tyłu żółte ostrzeżenie. Piszą tam, że niewłaściwe użycie grozi śmiercią lub kalectwem.
– I co z tego?
– Przyjmijmy, że do mnie jest dołączone takie ostrzeżenie.
– Nie boimy się ciebie, stary.
„Stary”. Reacherowi stanął przed oczyma ojciec. W jakimś słonecznym miejscu. Pewnie na Okinawie. Stan Reacher, urodzony w Lakonii w stanie New Hampshire, kapitan piechoty morskiej, stacjonujący w Japonii wraz z żoną i dwoma nastoletnimi synami. Reacher i jego brat mówili na ojca „stary” i w ich oczach rzeczywiście był stary, mimo że musiał mieć wtedy dziesięć lat mniej, niż Reacher miał tego wieczoru.
– Zabierajcie się stąd – powiedział. – Wracajcie tam, skąd przyjechaliście. To wszystko was przerasta.
– My tak tego nie widzimy.
– Kiedyś tak zarabiałem na życie – dodał. – Ale pewnie o tym wiecie?
Bez odpowiedzi.
– Znam wszystkie ruchy – zaznaczył. – Niektóre sam wymyśliłem.
Bez odpowiedzi.
Reacher nadal trzymał w ręku klucz. Ogólna zasada: nie atakuj faceta, który właśnie zamknął za sobą drzwi. Pęk kluczy jest lepszy, ale nawet pojedynczy klucz może być skuteczną bronią. Oprzyj główkę o wnętrze dłoni, ustaw trzonek między palcem wskazującym i środkowym i masz całkiem porządny kastet.
Ale. To byli tylko głupi gówniarze. Nie było powodu, by się unosić. Ani łamać im kości.
Reacher schował klucz do kieszeni.
Ich adidasy wskazywały, że nie mieli zamiaru go kopać. Nikt nie wymierza kopniaków w miękkich sportowych butach. To nie ma sensu. Chyba że zamierza się kopać wyłącznie w celu uzyskania punktów. Tak jak to się odbywa w jednej z tych fetyszystowskich sztuk walki, której nazwa przypomina chińską potrawę. Taekwondo i tak dalej. Sprawdza się świetnie na olimpiadzie, ale beznadziejnie na ulicy. Unosząc nogę jak pies przy hydrancie, człowiek aż się prosi, żeby spuścić mu manto. Prosi się, żeby go przewrócić i skopać do nieprzytomności.
Czy ci faceci w ogóle o tym wiedzieli? Czy przyjrzeli się jego stopom? Reacher miał na nich ciężkie buciory. Wygodne i trwałe. Kupił je w Dakocie Południowej i zamierzał nosić przez całą zimę.
– Wchodzę do środka – oznajmił.
Bez odpowiedzi.
– Dobranoc – dodał.
Bez odpowiedzi.
Reacher wykonał płynnie ćwierć obrotu, zrobił pół kroku w stronę drzwi i tak jak się spodziewał, dwaj faceci rzucili się na niego, poruszając się chaotycznie i o wiele szybciej niż on i mając zamiar go złapać.
Reacher odczekał chwilę, pozwalając im się rozpędzić, a potem wykonał ćwierć obrotu z powrotem. W tym momencie poruszał się już tak samo szybko jak oni, sto dziesięć kilogramów zderzających się ze stu osiemdziesięcioma, i obracał się nadal, celując szerokim lewym sierpowym w faceta po lewej stronie. Cios zgodnie z planem trafił go prosto w ucho, jego głowa poleciała w bok i odbiła się od ramienia partnera, którego Reacher walnął prawym hakiem w podbródek. Uderzenie dosięgło celu jak na rysunku instruktażowym i głowa faceta poleciała w górę i do tyłu prawie w tym samym momencie i w taki sam sposób, w jaki głowa jego partnera poleciała na bok. Jakby obaj byli lalkami, a lalkarz kichnął.
Nadal jednak trzymali się na nogach. Facet z lewej kołysał się niczym marynarz na okręcie, ten z prawej zataczał się do tyłu. Mężczyzna z lewej z trudem zachowywał równowagę i miał zupełnie odsłonięty korpus. Reacher walnął go w splot słoneczny, na tyle mocno, że zabrakło mu tchu, ale nie aż tak mocno, by spowodować trwały uraz neurologiczny. Facet zgiął się wpół, przykucnął i złapał za kolana. Reacher ominął go i podszedł do tego z prawej strony, który zobaczył go i próbował trafić prawym prostym. Reacher odparował uderzenie lewym przedramieniem i znów zastosował cios w splot słoneczny.
Facet zgiął się wpół, tak samo jak kolega.
Ustawienie ich twarzami w odpowiednią stronę i popchnięcie obcasem buta, najpierw jednego, potem drugiego, w stronę samochodu nie nastręczyło już większych trudności. Walnęli całkiem mocno głowami w drzwi i legli na ziemi. Na karoserii pozostały płytkie wgłębienia. Obaj nadal byli przytomni i spazmatycznie łapali powietrze.
Rano czekał ich ból głowy i konieczność tłumaczenia się z uszkodzeń samochodu. I na tym koniec. Biorąc pod uwagę okoliczności, obszedł się z nimi całkiem łagodnie. Miłosiernie. Uprzejmie. Nawet delikatnie.
Stary.
Mógłby być ich ojcem.
Przebywał w Wirginii dopiero od niecałych trzech godzin.