Читать книгу Złotowłosa czarownica z Glarus - Leo Belmont - Страница 8
ROZDZIAŁ II.
ОглавлениеDziewczyna, która śpiewa.
Mówca wzburzony umilkł na chwilę i wielką kolorową chustą obcierał pot z wysokiego czoła.
A w tej samej chwili stało się coś dziwnego...
Przez otwarte wrota świątyni wpadł do wnętrza śpiew...
Nie żaden śpiew pobożny — ale prostacka swawolna piosenka, jedna z tych, od których Glarus już był odwykł za ostatnich miesięcy pod cnotliwemi wpływami nowego proboszcza. Albowiem w kawiarniach prowadzono teraz stale dyskusje na tematy pobożne — w winiarniach mieszano wodę do wina, nie upijano się po dawnemu — znikła ochota taneczna, nie nuciły dziewczęta ludowych piosenek — spacery przeobrażały się w procesje, śpiewające psalmy lub pieśni Marcina Lutra.
A tu — naraz — jakby korzystając z chwili ciszy, gdy kaznodzieja zbierał siły do dalszej przemowy i słuchacze odzyskiwali stłumiony przez czas dłuższy oddech — z poza ogrodzenia kościoła doleciała pieśń, nucona świeżym i słodkim głosem kobiecym:
Słońce jasne ma promienie.
Ptak ma dźwięczny głos...
Świecić — słońca przeznaczenie.
Śpiewać — ptaka los...
Ty masz serce do kochania,
Do wianeczka skroń...
Usta masz do całowania,
Do pieszczoty dłoń...
Szmer oburzenia zawisł w powietrzu. Rozpaliły się oczy kaznodziei i jakoś głębiej zapadły oczodoły.
Młoda dziewczyna, w haftowanej w kwiaty, wielobarwnej chusteczce na głowie, okrążała kościół wolnym krokiem i w zapomnieniu śpiewała.
Była przedziwnie urodziwa — przedziwnie, gdyż naogół dziewczęta szwajcarskie, zwłaszcza w surowszym klimacie Kantonu Glarus, nie odznaczają się krasą. Na ich twarzach, na postaciach, zastyga pieczęć surowej pracy, do której przyzwyczajają się od lat najmłodszych.
Ale Anna Göldi stanowiła wyjątek. Nie była coprawda wyjęta z pod prawa ciężkiej pracy, Bo-ć i ona nie pokładała nigdy rąk — nie uchylała się od licznych obowiązków, które spadły na nią od dziecka, jako że pochodziła z ubogiej rodziny, a obecnie ciążyły na osieroconej wcześnie, jako służącej w domu doktorstwa Tschudi, pod okiem kapryśnej i wymagającej pani doktorowej. Ale biła z niej jakaś dziwna ochota — wesoły temperament wybijał się ponad wszystkie zawody i gorycze jej wcale zawiłych losów życiowych. Pochodziła z południowego kantonu, gdzieś z nad granicy Włoch — była dzieckiem nieślubnem z niewiadomego ojca — budziła zdumienie złotą barwą swoich włosów, które i w tej chwili rozsypywały się z pod chusty, stanowiąc dziwny kontrast z parą czarnych, błyszczących oczu, jakie zwykły płomienieć żądzą życia na twarzach rodowitych Włoszek. Była kształtna i wysoka — posiadała lekki chód górskiej kozicy, jaką być się zdawała, gdy wdzierała się szalonym biegiem na skały i urwiska w jedynym dniu wolnym od pracy na przestrzeni tygodnia — w Niedzielę.
Nie czuła zbytniego nabożeństwa do kościoła — i bodaj tylko spacerem, w zapamiętaniu, obrała drogę w góry przez plac zboru. Ujrzawszy naraz otwarte wrota kościoła, przystanęła ciekawie na progu. Jakiś dziwaczny uśmiech przewinął się po jej kraśnych ustach: nie była miłośniczką kazań pastora, ale znała go dobrze: mieszkał przecież na pierwszem piętrze domu doktorstwa, u których służyła, i nieraz wieczorami przysłuchiwała się kazaniom, które pastor wygłaszał wobec małżonki, przygotowując się przy otwartych oknach do kampanji Niedzielnej.
Ponieważ w Glarusie uchodziła za „troszkę pomieszaną“, acz w pomieszaniu swojem „spokojną i porządną dziewczynę“ — oburzenie, które obudziła, wdzierając się w nastrój pobożny swoją swawolną piosenką i niemal zalotnem wejściem w progi kościoła — wnet opadło. Jednakże pod wrażeniem surowego spojrzenia, które pobiegło ku niej od kazalnicy — ona sama jakoś zmieszała się... Zacisnęła usta, na których urwała się piosenka — i niepewna zastygła na progu...
Pani sędzina Tschudi nachyliła się ku swojej sąsiadce, żonie burmistrza, pani Wetterhorn, i oznajmiła jej szeptem:
— Zmyję jej głowę w domu porządnie. A wie pani, dziewczyna zaczyna się zaniedbywać. Onegdaj w mleku, które podała mojej Marjetce, znalazł się wielki gwóźdź..
— To okropne! — zauważyła szeptem burmistrzowa — ależ dziecko mogło to przypłacić życiem.
— Oczywiście... ale Anna przysięgła, że sama nalewała mleko ze szkopka i gwoździa nie było... Mógł spaść z powały... Mój mąż ujął się za służącą — i nie będąc pewną jej winy, pozostawiłam ją u siebie nadal...
— O, dziewczyna jest sprawna... Widziałam, że pracuje za dziesięć...
Doktór Tschudi, siedzący obok żony, odwrócił się i spojrzał na nią z lekkiem zgorszeniem. Dopiero teraz obie panie zauważyły, że pastor przemawia dalej — i umilkły.
Anna Göldi stała wciąż blisko progu i skręcała w zakłopotaniu nerwowo rogi chusteczki.
Bleihand grzmiał z kazalnicy:
,,...Chcesz-li wiedzieć, jaką jest ta twoja spuścizna grzechu pierworodnego?
,,Tedy zgromadź wszystkie koście umarłych, wszystkie zarazy, głody, powodzie, pożary, wojny i mory; wszystkie spustoszenia tylu krajów, wszystkie perzyny tylu miast i grodów, tylu lepianek i tronów; wszystkie mrozy zimowe i upały letnie; wszystkie choroby, boleści i męki tylu cierpiących i męczenników tylu; wszystkie, nakoniec, klęski i nędze, które gdyby potopem wciąż zalewają ziemię; zbierz to wszystko złe, pod którem ludzkość jęczała, jęczy i jęczeć będzie aż do skończenia wieków; dodaj do tego piekło... wszystko to jest dziełem jedynego grzechu Ewy i Adama! Taki to róg obfitości zostawili nam niepokorą swoją pierwsi rodzice nasi. Ziemia stała się przez nich grobem wszystkich żyjących i mieszkaniem śmierci!... 15 .
Na ustach Anny Göldi znowu przemknął ten sam lekki, zagadkowy uśmiech. A w uśmiechu tym, w przekrzywieniu ust — było coś jeszcze prócz lekkomyślnego niedowierzania, był wyraz niesmaku i obrzydzenia. Szczęściem, nikt zgoła nie patrzył na nią — wszystkie spojrzenia zawiesiły się na krasomówczym kaznodziei. Ten już zbierał skrypty swoje, pełne cytat ze Starego i Nowego Testamentu, z proroków i ewangielistów; jął schodzić zwolna po kręconych schodach.
Anna Göldi skorzystała z chwili, gdy pobożni zagłębili się w psałterzach i zaintonowali pieśń nabożną — zakręciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła z kościoła.
Tuż za kościołem pięła się w górę śród gęstych krzów wąska ścieżyna, prowadząca do ruin starego klasztoru — z którego zaledwo ocalały pokruszone zębem czasu i zarosłe zielskami gołe ściany z niegładzonego kamienia. Droga była trudna i stroma — zwaliska nie cieszyły się dobrą sławą; utarła się legenda śród ludności, że w miejscach tych „djabeł straszy“. Swawolna i odważna Anna Göldi obrała tę dróżkę dla spaceru — lubiła samotność.
Z kościoła biegł za nią śpiew chóralny pobożnych, któremu towarzyszyły dźwięki organów:
,,Ojca czcij i matkę swoją,
To jest powinnością twoją;
Więc rodziców nie gniewajmy
I panami nie wzgardzajmy,
Służmy im i ich szanujmy,
Ich słuchajmy i miłujmy,
Aby nam się dobrze działo.
Serce, czyś to w myśli miało?“ 16
Dziewczyna ukazała się wyżej na występie skały. Ogarnął ją jakiś szał wesela — wyciągnęła ramiona ku błękitowi nieba, na którym płonęło żółte oko słońca i zaniosła się pustym śmiechem.
Ze świątyni, z której wyszedł bocznemi drzwiami z zakrystji pastor, znużony po spełnieniu nader ciężkiego obowiązku, w jaki wkładał całą swoją duszę — jeszcze biegły ostatnie dźwięki organów i końcowe słowa pieśni, którą z głębi podniesionych serc słała pod stropy pobożna gmina:
„Więc serdeczne Tobie dzięki,
Panie, za zebrany plon:
Za Twe rany, za Twe męki,
Za męczeński gorzki skon.
Za twą trwogę, za Twe drżenie,
Tysiąckrotne udręczenie,
Za przelanie Twojej krwi,
Wieczne wieczne dzięki Ci!“ 17