Читать книгу Złotowłosa czarownica z Glarus - Leo Belmont - Страница 9

ROZDZIAŁ III.

Оглавление

Pokusa biesa zmysłowości.

Jeszcze tłum nie wysypał z kościoła...

Pastor Bleihand przystanął i wachlował się szerokiem rondem czarnego kapelusza. Oddychał ciężko. Był wyczerpany po niezmiernym wysiłku. Zaprawdę nie szczędził nerwów własnych, wydobywając ze zgorączkowanej wyobraźni straszliwe wizje, któremi sugestjonował swoje owieczki, szczerze dbając o ich zbawienie wieczne. Z czułością ogarnął wzrokiem gotyckie wieżyczki kościołka, w którym pełnił sumiennie swoją odpowiedzialną misję.

Poczem zwolna przeniósł spojrzenie na sąsiednie wyżyny górskie, panujące nad całą kotliną Renu i uroczą doliną Klönthal, przeciętą srebrnym pasem hałaśliwej rzeki Linth. Naraz przeraził się...

Na sterczącym z pośród olbrzymich sosen głazie zwisała niemal napoły ciałem Anna Göldi, zaglądająca ciekawie w przepaść.

Zakrzyknął na nią głosem stłumionym, tyleż w lęku, aby zawołana tak nagle nie runęła głową wdół, co i w obawie, że nieprzestrzeżona zawczasu może ulec wypadkowi:

— Nieszczęśliwa dziewczyno, bój się Boga! Co tam robisz?

Od góry poleciał ku niemu wesoły głos:

— A nic... patrzę w przepaść. Tak przyjemnie zawraca się w głowie.

Miał wrażenie, że szczerzyła zęby drwiącym uśmiechem.

— Zejdź... nie kuś złego!

— Ani myślę... Idę wyżej... do obłoków.

Dziewczyna powstała.

Z ust pastora pobiegła naraz wgórę odpowiedź, której on sam się nie spodziewał.

— A to poczekaj na mnie... Pójdę z tobą!

Głos pastora był dziwnie drżący — oczy spuścił.

— A juści! — parsknęła śmiechem Anna Göldi — pójdziecie?... Droga nie dla was — stroma.

— Spróbuję!...

I naprawdę jął dźwigać się po ścieżce w górę, choć droga była wyboista i pełna wielkich zwałów kamiennych, które osuwały się z pod jego stóp i z hukiem spadały na dno strumienia, wijącego się w przepastnym wąwozie.

Oczekiwała, pewna, że żartuje, lubo przekonana, że rychło znuży się niezwykłym dlań i trudnym spacerem. „Taki chuderlak“, — myślała ze złośliwą uciechą.

Ale on pokonywał trudności drogi. Chwytał się zwisających nad jego głową grubych gałęzi świerków — i wspinał się z pośpiechem, sapiąc ciężko, lecz zdecydowany dotrzeć do niej po tej stromej ścieżce. Jakby jakiś zew nieodparty, wabiła go jej czerwona spódnica, odbijająca jaskrawą plamą od ciemnej zieleni drzew. Kilkakrotnie, jakby z niepokojem, obejrzał się za siebie — osłaniały go gąszcze drzew, które pozostawił za sobą. Nikt z dołu nie mógł go dojrzeć. Nikt nie poszedł jego śladem. Nie kłopotał się, że małżonka może zaniepokoić się jego nagłem zniknięciem po nabożeństwie. Przyzwyczajona była do tego, że po kazaniu niedzielnem uchodził na kilka godzin w góry, aby odetchnąć; wracał do domu dopiero w godzinie obiadu.

Ale Anna Göldi — odważna Anna — doznała naraz ucisku serca. Ten chudy człowieczek w czarnej opończy, który darł się ku jej samotnej wyżynie, wydawał się jej jakimś upiorem, wyrosłym z przepaści. Prawdę mówiąc, nie lubiła go. Nazywała go w duchu — nie śmiałaby tej myśli powierzyć nikomu nagłos — „straszydłem na wróble“. Przeważnie śmieszył ją, o ile nie przerażał, kiedy prała w strumyku na tyłach podwórza bieliznę państwa i małej Marjetki, a z rozwartych okien dolatywały ją jego histeryczne okrzyki i monotonne posępne teksty przygotowywanych przezeń kazań. Jeszcze jedno zdejmowało ją lękiem napoły, napoły bawiło: zdarzyło się parokrotnie, że pastor Bleihand zetknął się z nią w sionce domu, niemal otarł się o jej sukienki — nie widziała wówczas na twarzy jego wyrazu wstrętu; przeciwnie, oczy nauczyciela cnoty gorzały jakimś dziwnym blaskiem, w którym wyczytała coś nakształt żądzy. Może to właśnie było powodem jej zagadkowego i lekceważącego uśmiechu, kiedy przystanęła dziś na progu świątyni i usłyszała go każącego przeciw rozpuście grzesznego cielska.

Jakkolwiek mocną czuła się fizycznie, zdjął ją nagle przestrach na widok tego niepojętego człowieka, który tak płomiennie karcił ludzkie namiętności, a teraz — niby cień groźny — stąpał uparcie jej śladami, zaciąwszy usta, wyciągając drapieżnie ręce i goniąc ją spojrzeniami gorejących oczu. Więc w miarę, jak zbliżał się do niej, pomykała coraz chyżej, pragnąc za wszelką cenę uniknąć z nim spotkania. Lecz ten bieg ją zmęczył — kilkakrotnie potknęła się boleśnie o kamień — zgubiła w biegu jeden sabot i już z większym trudem zdążała po zasypanej szczątkami skał, ginącej śród zielsk i korzeni, dróżce.

Naraz na zakręcie drogi znikł jej z oczu. Stała właśnie obok drewnianego krzyża z wizerunkiem Męki Pańskiej, postawionego tu dawno przez pobożność okolicznych mieszkańców ku odstraszeniu złego ducha. Tuż zaraz poczynały się ruiny.

Uspokoiła się — odetchnęła i przysiadła na odłamku starego muru. „Głupia jestem!... czego się boję!“ — zgromiła siebie samą.

I zanuciła ludową piosenkę:

A gdybym była ptaszyną,

Gdybym skrzydełka miała,

Jak wicher gna doliną,

Do ciebie bym leciała!...

Juchhe! juchhej!...

Przechodzą dni i noce,

Leżę samotna w komorze...

Serduszko tęsknie łopoce...

Mój Hans pojechał za morze

Oj-oj! oj-oj! oj-oj!

Lecz przyjdzie noc radosna,

Zapuka ktoś w okienko...

To jego dłoń miłosna...

Zwabię go mą piosenką...

Juch-he! juch-he... he-e-ej!...

Głos jej stał się przedziwnie rzewny... Przemawiała przez nią jakaś tajona przed wszystkimi tęsknota... Serce wydzierało się ku komuś dalekiemu... Było w jej śpiewaniu zawodzenie nad jakąś wielką utratą — jakiś żal głęboki do kogoś, kto uwiódł i oszukał... I w trylowaniu nizkim altowym głosem na wzór alpejskich pasterzy, w owem krzykliwie-junacko wzywającem: ,,juch-hej!“ była uparta nadzieja, że ów ktoś, co zwiódł młode serce, przypomni, pożałuje, powróci...

. . . . . . . . . . . . . .

Naraz z poza przeciwległego muru wynurzyła się ciemna sylwetka. Przed nią stanął pastor... Serce jej zabiło trwogą — umilkła.

— Boisz się mnie?... Uciekasz!

Wzięła ją złość.

— A, nieprawda!... nieprawda! — rozkrzyczała się. Nie boję się was wcale... Nie boję się samego Belzebuba.

Skrzywił się gorzko i postąpił ku niej:

— Nie należy wymieniać imienia złego ducha — pouczył ją uroczystym głosem, krzywiąc cienkie bezkrwiste wargi.

Milczenie.

,,...A skoro nie boisz się mnie — podjął nanowo — zatem pozwolisz mi lec tu zbliska?...

Już opanowała lęk. Znowu wydał się jej mały i śmieszny z tym swoim tonem żebrzącym o pozwolenie na rzecz tak prostą.

— A czemu nie?... Trawy dość... dla wszystkich. Zwolna, oględnie, podesławszy sobie fularową chustę pod głowę, ułożył się tuż pod złomkiem muru, na którym siedziała kołysząc obiema gołemi nogami, gdyż pozostały jej chodak niosła w ręku. Tak leżąc, zaglądał jej w oczy.

— Śpiewasz brzydkie, pogańskie pieśni, dziewczyno.

Obraziła się nie na żarty.

— Ot, gadasz po próżnicy! — mówiła doń obcesowo na ,,ty“, bez krzty poszanowania, jakby upoważniły ją do poufałości jego ,,bezecne oczy“, jak je nazywała w duchu po pierwszych z nim spotkaniach w sionce, gdy powiało na nią od tego cnotliwca znajomą jej z częstych a próżnych do niej zalotów obywateli z Glarusu ordynarną żądzą męską.

Uderzyła się w piersi:

— Chrześcijanką jestem... i niezgorszą!

I na stwierdzenie tej pochwały pod własnym adresom, wyciągnęła śpiewnym głosem:

Jezu drogi, myśmy się

Słuchać słów twych tu zebrali...

Nakłoń serce, byśmy Cię

Godnie teraz uwielbiali...

Wolni od powszedniej troski,

Niech słyszymy głos Twój boski!...

Podniósł się powoli — przysiadł. Głową pokiwał aprobująco, jakkolwiek jakiś cień mignął w jego oczach i zdawał się wyrażać pewne niezadowolenie, że właśnie w tej chwili ta dziewczyna, bełtająca w pobliżu bosemi nogami i dysząca nań żarem swego młodego ciała, przypominała mu, iż ,,zebrali się tu słuchać Jezusa“.

— Dobrze! dobrze! — przerwał jej. Wierzę ci... Jesteś więc wyznania Augsburskiego.

Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co to znaczy.

— Mój dziad był katolikiem — i moja matka tyż.

— A ty?...

— Byłam w waszym kościele. Doktór Tschudi przeinaczył mnie — tak chciał, więc posłuchałam go. Zapisali mnie w ewangieliki.

— A!... to dobrze... to dobrze... Tem bardziej dziw mnie — dodał z naciskiem po namyśle — że stronisz odemnie. Nie bywasz w kościele na nabożeństwie... Wstępujesz na moment — to nieładnie...

— A bo mi się nie podoba tam!

Otworzył oczy ze zdumieniem.

— Dlaczego?!

— Bo mówicie takie rzeczy straszne, okrutne...

— Moje dziecko! Życie jest okrutne... nie ja!... Zwiesiła naraz smętnie głowę. Łzy zakręciły się jej w oczach. Jakby nagłe wspomnienie musnęło ją skrzydłem żałobnem.

— Oj, to prawda! to prawda, panie pastorze! Tym razem ton jej był pełen szacunku.

— Zdawało mi się, że jesteś wesoła, dziewczyno... zbyt wesoła! — przemówił pastor głosem łagodnym. A teraz tyle smutku słyszę w twym głosie...

— Bo ja już jestem taka zatracona dziewczyna! — spowiadała się w potrzebie szczerości pod wpływem obudzonych w niej gorzkich wspomnień. Jestem sobie taki urwis... często zapominam się, potrzebuję gwaru, krzyku, Ale naprawdę, panie pastorze, to ja jestem biedna, nieszczęśliwa, zmarnowana na nic kobieta... Miałam życie ciężkie... bardzo ciężkie...

Zaciekawił się — nasłuchiwał z powagą:

— Aż tak ciężkie?...

W głosie jego była teraz wielka jakaś czułość, która niespodzianie ujęła naiwne serce Anny Göldi. Tedy wysypała przed nim naraz mnóstwo skarg swoich gorzkich, z których nie zwierzała się dotąd nikomu w obcem środowisku, gdzie żyła jako służąca, wyzyskiwana i poniewierana wbrew wszelkim pozorom dobroci jej państwa.

— Było nas ośmioro rodzeństwa. Ja — najstarsza harowałam zawsze, pomagając matce... Ojczym zawdy był niezadowolony ze mnie, choć nie leniłam się nigdy i wszelkiemi sposobami starałam się mu dogodzić. Ale odkrył grzech maminy — jako że byłam dzieckiem przedślubnem... Odkrył, choć mama taiła długo przed nim, żem jej rodzona córka. Jeno że on był pijak i okrutnik. Matce zmarło się, gdyż pobił ją raz do nieprzytomności. Ojczym uciekł i przepadł. Była nędza. Całą dzieciarnię, której ja matkowałam, zastępując chorą rodzicielkę, wzięli krewniacy i sąsiedzi — rozleciało się to wszystko po ludziach. Ja zostałam samotna na tym Bożym świecie...

Pastor był wzruszony... Miał ochotę wziąć tą żałośnie skarżącą się, ładną dziewczynę w ramiona i przytulić. Otwierały się w nim jakieś tajne źródła ciepłych uczuć, którym nie pozwolił bić z dna duszy surowy żywot, na jaki skazał sam siebie dobrowolnie odmłodu.

Dziewczyna opowiadała dalej, smętnie zapatrzona w obłoki, jakby skarżyła się już nie temu człowiekowi, który powstał i przysiadł się do niej na złomku muru, lecz zwierzała skargi swoje owemu błękitowi nieba, rozpostartemu szeroko nad wyżami górskiemi.

— Cóż było potem? — napędził ją do spowiedzi dalszej pastor, gdy umilkła na chwilę...

— Potem?... potem to w wielkim kłopocie udałam się w góry do dziada, który swego czasu wyklął matkę moją za grzech, iż wydała mnie na świat... dziecko nieślubne.

— A, grzech! grzech! — potwierdził z przekonaniem pastor.

Odparła mu z jakąś złośliwą ironią:

— Grzech!... grzech!... Ale też i on był pies!

Pastor ze zdziwieniem zapytał:

— Nie przyjął cię?...

— Owszem, przyjął!... Stary dziad mieszkał w Graubünden — na wyżynie. Miał kuźnię i kilka krów. Byłam u niego pomywaczką... służebną... Pasałam jego krowy... Odwdzięczył mi się za to... Oj, odwdzięczył!...

— Cóż takiego uczynił ci?

Naraz wpatrzyła mu się w oczy zuchwale, ostro... Jakby swojem pytaniem dotknął nieostrożnie jakiejś niezabliźnionej rany jej serca. Machnęła ręką z gestem niemal rozpaczliwym:

— At, wszystko jedno!... Żre teraz ziemię...

I dodała z triumfem:

— Ale i jemu Pan Bóg też za moje krzywdy zapłacił!

— Co chcesz przez to powiedzieć, dziewczyno?

— A to, że... nadeszła burza... wielka burza...

,,I zerwała się lawina... i pogrzebała dziada mojego i jego dom i cały dobytek... Żal mi było jeno krówek, poczciwych, miłych krówek moich.

,,Ale ja — ocalałam!“ — wykrzyknęła w triumfie. i naraz zeskoczyła z muru i niemal jęła tańczyć na murawie, upojona wielką radością życia.

Pastor powstał, ręce skrzyżował na piersi, otworzył usta zdumieniem i przypatrywał się dzikim harcom tej dziewczyny. Wydała mu się jakiemś niesamowitem zjawiskiem. Zdarła chustę z głowy i powiewała nią zalotnie, chwilami okręcając się wokół swego jedynego a niezwykłego widza. Fala złotych włosów rozsypała się na jej kształtnych ramionach i barkach, sięgała do pasa. Czerwona suknia w gibkich zakrętach ulatywała wgórę na wietrze. Słońce, zda się, miłośnie opromieniało jej wysoką, nieświadomie dumną ze swego piękna i siły postać. Jakiś żar szedł od niej ku oniemiałemu z zachwytu młodemu kapłanowi.

Naraz otworzyła przymknięte upojeniem oczy i zatrzymała się, dysząc ciężko, znużona zawrotnym tańcem.

— Podobasz mi się! — rzekł stłumionym głosem, dziwiąc się, iż wyrzekł te słowa, i czując, że nie mógł ich nie powiedzieć.

Wybuchnęła śmiechem.

— Myślę!... Ale nie sądziłam, że się na tem znacie.

— Mam przecież oczy...

— Wątpię...

— Jakto? — uraził się.

— A no... kto mógł wziąć sobie takiego babsztyla — —

— Co takiego?! — zmarszczył surowo brwi.

— No, toć-że pani pastorowa Bleihand to, nie przymierzając, potwora!

Czerwony pas rumieńca wykwitnął na jego bladej twarzy. Zdejmowały go wstyd i oburzenie, iż tak zuchwale dotykała jego najpoufniejszych spraw. Jednak pohamował się — jeno wybełkotał na swoje usprawiedliwienie:

— Nie patrzy się na ciało przy obiorze towarzyszki życia. Waży się inne zalety — duszy!

— Phi! — aż zakołysała się śmiechem — ten obżartuch, pastorowa, ma duszę? — nie wiedziałam wcale...

Zagryzł wargi... A ona znowu zawirowała, śmiejąc mu się w oczy wyzywająco.

Ciemniało mu w źrenicach — pulsa biły mocno w skroniach. Brakło mu tchu przy śledzeniu jej szalonych zawrotów. Czerwona jej chusta draźniła go, jak byka na cyrkowej arenie.

— Podobasz mi się! — powtórzył znowu, tym razem niemal okrzykiem.

— A wy mnie się nie podobacie! — odrzuciła i padła wraz na trawę, zadyszana, wyczerpana z sił po tych szalonych podrygach.

Tupnął nogą ze złości. Szedł ku niej — niemal zasyczał:

— Dlaczego ci się nie podobam, głupia?!

— Bo pan jest, jak ten czarny drapieżnik w górze. Widziałam, jak taki szelmowski ptak porwał w szpony kózkę.

Wskazywała palcem w niebo. Kędyś nad szczytami, rozciągnąwszy szerokie skrzydła, krążył orzeł...

Złotowłosa czarownica z Glarus

Подняться наверх