Читать книгу Malarz nadziei - Lewis DeSoto - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеTo był kraniec świata, ostatnie miejsce.
Stałem na kamiennej kei w małej przystani, a warkot silnika odpływającej łodzi cichł tłumiony mgłą. Najpierw zniknął niewyraźny zarys masztów, potem zielone światło na sterburcie powoli skurczyło się do punkcika koloru. Dudnienie silnika osłabło do ledwo słyszalnego pulsu, a po chwili i ten ucichł – pozostał tylko plusk fal uderzających o przystań i, wreszcie, cisza. Otarłem dłonią wilgoć z twarzy, poczułem na ustach słone kropelki, słone jak łzy.
Za mną był Paryż, Francja, cały kontynent – mój dawny dom. Moje dawne życie. Odwróciłem się.
Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że już prawie wieczór. Rozpiąłem pasek na nadgarstku i schowałem zegarek do kieszeni spodni. Nie będzie mi już potrzebny. Kiedy schyliłem się po torbę, zdało mi się, że słyszę w oddali głos wołający czyjeś imię. Przechyliwszy głowę, chwilę nasłuchiwałem, po czym ruszyłem po wilgotnym bruku ku żółtemu światłu tlącemu się w mroku jak samotna świeczka. Przy latarni droga rozwidlała się. Strzałka w prawo wskazywała Notre-Dame de la Victoire – zapewne kościół – a druga Hôtel des Îles. We mgle nie było widać ani jednego, ani drugiego. Skręciwszy w lewo, udałem się w kierunku hotelu. Oczekiwano mnie tam.
W miarę jak dróżka pięła się w górę, mgła nieco się rozrzedziła i wkrótce dojrzałem blask rozświetlonych okien, a po chwili białą fasadę hotelu. Zobaczyłem, że to piętrowy budynek, na górze wszystkie okiennice były pozamykane, wyjąwszy jedno okno, za którym paliło się światło. Miejsce to przypominało mi te skromne rodzinne hoteliki w klimacie śródziemnomorskim, których pełno na wybrzeżu.
Przeszedłem przez furtkę w gęstym żywopłocie okalającym ogród, minąłem mokre krzesła z kutego żelaza, leżące do góry nogami na stolikach, i otworzyłem drzwi frontowe. Hol był pomalowanym na biało pomieszczeniem o wystroju marynistycznym; zdobiły go obrazy przedstawiające normandzkie szkunery, misternie udrapowane sieci z muszlami świętego Jakuba, duża żelazna kotwica przy drzwiach. W głębi, w następnym pomieszczeniu, zobaczyłem mały bar, drewniane stołki i parę półek, na których stały alkohole. Na kontuarze spał spasiony pręgowany kot.
Na powitanie wyszła mi młoda para. Mężczyzna był wysoki i chudy, z ciemną brodą. Jego żona miała długie włosy splecione w warkocz, przerzucony przez ramię, a kiedy wyciągnęła do mnie rękę, jej błękitne oczy rozjaśnił uśmiech.
– Monsieur Millar? W tej mgle nie byliśmy pewni, czy słyszymy łódź. Jestem Linda Guillaume, a to mój mąż Victor.
– Miał pan udaną podróż? – spytał Victor Guillaume. – Napije się pan czegoś na rozgrzewkę? Ponura dziś pogoda.
– Dziękuję, umyję tylko ręce.
– Daj panu chwilę, Victorze – powiedziała Linda, sięgając po moją torbę. – Zaprowadzę pana na górę. Jest pan w tej chwili jedynym gościem, więc dałam panu pokój z kominkiem i widokiem, choć przy tej mgle okna mogłyby równie dobrze wychodzić na białą ścianę.
– Tu często tak bywa?
– Tutejsza pogoda jest, jak to się mówi, „zmienna” – odparł Victor. – Czasem mgła utrzymuje się całymi dniami. Przywykliśmy do tego. – Wzruszył ramionami. – Kiedy się rozpogodzi, będzie pan zdumiony urodą naszej wyspy. Na długo pan przyjechał?
– Jeszcze nie wiem. Na kilka dni.
Kiedy zadzwoniłem z Saint-Alban przez radiotelefon, by zarezerwować pokój, powiedziałem, że jestem malarzem i że interesuje mnie krajobraz wyspy.
– Na północnym krańcu jest latarnia morska, a po przeciwnej stronie urocza mała osada o nazwie LeBec. Z klifów na zachodzie roztaczają się niezwykle efektowne widoki.
Mój pokój był urządzony z prostotą: kominek, a w nim polana, dwuosobowe łóżko przykryte puszystą białą narzutą, mały stolik blisko okna, komoda, wszystko z ciemnego drewna, w tradycyjnym stylu normandzkim, który tak dobrze pamiętałem z rodzinnego domu Claudine w Montmartin-sur-Mer.
– Rozpalić w kominku? – spytała Linda.
– Nie, dziękuję, nie trzeba.
– Proszę zejść, kiedy będzie pan gotowy, przygotuję panu coś do przegryzienia.
– Nie jestem specjalnie głodny.
Zaciągnęła firanki przed mgłą.
– Długo się tu płynie z lądu. Lekki posiłek postawi pana na nogi. Zrobię panu omlet.
Wyczuwałem jej ciekawość, ale przez grzeczność powstrzymała się od zadawania pytań.
Umywszy twarz i ręce w przylegającej do pokoju łazience, wypakowałem nieliczne rzeczy, które ze sobą przywiozłem. Na gzymsie kominka położyłem srebrny gwizdek, pudełko z farbami z wyrytym na wieku imieniem chłopca i prostą złotą obrączkę ślubną, taką samą jak moja, ale za małą na moje palce.
Nie chciałem schodzić na dół ani z nikim rozmawiać, ale z drugiej strony chciałem się napić, a kiedy dotarłem na podest i poczułem zapach jedzenia, zdałem sobie sprawę, że jednak jestem głodny. Na stoliku czekał omlet i sałatka z cykorii. Obok koszyka z chlebem stał pichet czerwonego wina. Być może wyczuwając mój nastrój, gospodarze podali jedzenie i zostawili mnie w spokoju. Zjadłem pół omleta i wypiłem całe wino.
Na blacie leżała też „L’Humanité”. Nagłówki mówiły o bombardowaniu Hanoi w toczącej się wojnie wietnamskiej i planowanej wizycie de Gaulle’a w ZSRR. Odsunąłem gazetę.
Z kuchni dobiegał szmer głosów, przyciszony brzęk naczyń, płynące z radia dźwięki In Sentimental Mood Duke’a Ellingtona. Kot leżący na kontuarze przyglądał mi się leniwie. Panowała tu domowa atmosfera, harmonia, ale to mnie już nie poruszało.
Linda Guillaume od czasu do czasu zerkała na mnie przez drzwi, a kiedy zobaczyła, że nie jem, przyszła zabrać mój talerz.
– Jeśli ma pan ochotę na deser, mamy szarlotkę. – Pokręciłem głową, a ona spytała: – To może sera?
– Nie, dziękuję. Nie jestem dziś specjalnie głodny. Ale omlet był bardzo dobry.
– Przyniosę panu kawę.
– I poproszę jeszcze trochę wina.
– Kieliszek?
– Poproszę jeszcze jeden pichet.
Kiedy wróciłem do pokoju, w palenisku trzaskał ogień. Uchyliłem okno na kilka centymetrów, ale okiennice zostawiłem zamknięte przed parną ciemnością. Miałem w torbie butelkę jamesona i sączyłem go, szykując się do spania.
Rozebrawszy się, nagi przykucnąłem na chwilę przed ogniem, trzymając w dłoni gwizdek, ogrzewając go; potem podniosłem go do ust, poczułem na języku srebro. Cichutko wygwizdałem dwie nuty, imię chłopca, znajome jak mój własny głos: Pie-ro, Pie-ro.
Potem, ściskając gwizdek w zwiniętej dłoni, po raz ostatni położyłem się do łóżka i zgasiłem światło.