Читать книгу Malarz nadziei - Lewis DeSoto - Страница 7

Rozdział 2

Оглавление

Kiedy rano otworzyłem okiennice, wyspę wciąż przesłaniała ściana mgły. Nie zawracałem sobie głowy goleniem się; zszedłem na dół, gdzie na stoliku czekały dzbanek świeżej kawy i dopiero co upieczony chleb oraz dżem morelowy. Moich gospodarzy nie było nigdzie widać, choć z radia w kuchni dobiegały dźwięki Michelle Beatlesów. Claudine lubiła tę piosenkę, może dlatego, że część słów jest po francusku i mogliśmy śpiewać je razem.

Wypiłem pół filiżanki kawy, a potem wyszedłem na dwór, w białą mgłę. Między słupkami furtki lśniła pajęczyna poprzetykana kroplami rosy i przeszedłem przez nią, po czym skręciłem w wąską ścieżkę biegnącą zakolami pod górę, oddalając się od przystani, gdzie wczoraj wieczorem wysiadłem z łodzi. Mgła mnie spowijała, wilgotna i przytłaczająca, i słona w smaku jak morze, ale widoczność sięgała paru metrów i powoli posuwałem się naprzód.

Gdy tak szedłem, ciszę zakłócał tylko mój oddech i regularny odgłos kroków. Wokół unosiły się fałdy mgły, odsłaniając tu i ówdzie plamy ukwieconych na żółto krzewów kolcolistu. Kiedy po lewej stronie zamajaczyły kamienne budynki z niebieskimi okiennicami, skręciłem, chcąc uniknąć wszelkiego kontaktu z ludźmi. W miarę jak wlokłem się dalej, pojawiły się, a potem zniknęły sylwetki ciemnych cisów. Mgła zgęstniała, napierała, przesłaniała niewyraźne kształty wokół mnie, tak że poruszałem się tylko w rozmytym szarym świetle.

Zwolniłem. Na ścieżce tu i ówdzie widniały kozie odchody niczym rozrzucone czarne szklane kulki – jedyna oznaka, że w tej próżni istnieje życie. Zdawało się, że świat zniknął.

Zza zasłony mgły po lewej stronie dolatywał ledwie słyszalny szum oceanu. Wkrótce wszedłem do sosnowego lasu. Czarne gałęzie drzew tłoczyły się, światło jeszcze bardziej przygasło, a moje kroki były teraz ciche na dywanie liści. Chroniąc się przed wilgocią, postawiłem kołnierz kurtki i zapiąłem guziki aż pod szyję; szedłem dalej z opuszczoną głową i rękami w kieszeniach. W jednej dłoni trzymałem srebrny gwizdek.

Nagle przy zniszczonym drewnianym znaku z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! URWISKO! ścieżka się skończyła. Dalej był skrawek łąki. Słyszałem szum niewidzialnego morza.

Za mną, w głębi mgły, rozległo się ciche metaliczne pobrzękiwanie. Kiedy się odwróciłem i przechyliłem głowę, nasłuchując, dźwięk ucichł. Doznałem dziwnego wrażenia, od którego poczułem mrowienie w karku, i ogarnęła mnie nieodparta świadomość czyjejś obecności – ktoś stoi w pobliżu i nasłuchuje tak jak ja. Potem zdawało się, że ktoś podszedł bardzo blisko, powodując nieznaczne poruszenie powietrza. Chwila wahania, potem mgła zafalowała i wiedziałem, że znów zostałem sam.

Ruszyłem dalej, przecinając wąską łąkę, aż dotarłem na skraj urwiska. Gdzieś w dole niewidoczne fale rozbijały się o skały ze stłumionym hukiem. Przez przejaśnienie we mgle dojrzałem szary Atlantyk. Powlokłem się nad przepaść i stanąłem tam, kołysząc się, czubki moich butów na samej krawędzi urwiska. Tu kończyła się ziemia.

Nie musiałem patrzeć w dół. Wiedziałem, co tam czeka.

Sięgnąłem do kieszeni, dotknąłem palcami obrączki Claudine i wyjąłem gwizdek, który kupiłem Pierowi tak dawno temu, w innym życiu, kiedy świat wydawał się lepszym miejscem. Zważyłem gwizdek w dłoni, po czym przyłożyłem go do ust. Nabrałem powietrza i dmuchnąłem, a wysoki, przenikliwy dźwięk przeszył ciszę.

Nie było echa, ani odpowiedzi.

Teraz pozwoliłem sobie spojrzeć w dół, w pustkę. Zakołysały mną zawroty głowy. Odetchnąłem głęboko i podniosłem wzrok na białą mgłę. Czułem na twarzy łzy, a mimo to ogarniało mnie poczucie wielkiego spokoju.

Właśnie wtedy z tyłu znów rozległ się ten metaliczny odgłos. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, jak spomiędzy spowitych mgłą drzew wyłania się koza, duży kozioł o długim runie w tym samym kolorze przybrudzonej bieli co mgła. Na jego szyi zadzwonił miedziany dzwoneczek. Zwierzę zbliżyło się, zatrzymało i uniosło łeb, pokazując ciężkie zagięte rogi. A potem, za nim, między drzewami, poruszyła się jakaś postać.

Nie krzyknąłem. Mgła się rozstąpiła i w krótkiej chwili objawienia zobaczyłem chłopca, stojącego nieruchomo jak posąg, z jedną ręką wyciągniętą w moją stronę.

Znałem tę sylwetkę, ten gest, tę twarz. Powoli uniosłem dłoń, miałem na ustach jego imię. Wtedy kozioł zaatakował. Zachwiałem się. Ziemia na krawędzi urwiska ukruszyła się pod moimi stopami i ustąpiła, a ja naraz zacząłem spadać do tyłu, w otchłań.

Morze znieruchomiało, fale zastygły. Ziemia i woda, i niebo były wymarłą równiną, przepastną wśród bladych oparów. Jedynie serce biło nieregularnym rytmem, z początku głośno, potem coraz ciszej. Nie było czasu innego niż teraz, nie było miejsca innego niż tutaj. Nie było życia innego niż moje.

Miałem mokrą twarz. Uniosłem dłoń, żeby wytrzeć usta, i na palcach została mi wilgoć i czerwona krew. Wpatrywałem się w te czerwone ślady i nie wiedziałem, czy to moja krew, moja dłoń. Usiłowałem podnieść głowę, ale opadłem z powrotem na ziemię, przytłoczony potężnym znużeniem, słuchając bicia odległego serca.

Nade mną pikował ciemny kształt, ciemniejszy niż ciemność; towarzyszył mu groźny trzepot ogromnych skrzydeł.

Ogarnęło mnie beznadziejne poczucie rozpaczy i osamotnienia. Gdzie jestem? Wtedy sobie przypomniałem. Przypomniałem sobie koniec nadziei.

Malarz nadziei

Подняться наверх