Читать книгу Malarz nadziei - Lewis DeSoto - Страница 8

Rozdział 3

Оглавление

Wynajęty niebieski fiat wspinał się na wzgórze. Claudine siedziała z tyłu z mapami i przewodnikiem na kolanach, a Piero obok mnie z przodu, lustrując dolinę przez lornetkę. Widziałem drogę przed nami: wiła się między suchymi wzgórzami w kolorze ochry, po czym wyłaniała się na równinie, gdzie w oddali pod intensywnie błękitnym niebem leżała jakaś miejscowość.

Zjechałem na pobocze i zaciągnąłem hamulec ręczny.

– Nie jestem pewny, czy jedziemy we właściwym kierunku – powiedziałem, zerkając na Claudine. – Może należało skręcić w ten ostatni zjazd. Mogę spojrzeć na mapę?

Byliśmy na Cyprze i kierowaliśmy się z Salaminy, gdzie zwiedziliśmy rzymskie ruiny, ku północnemu wybrzeżu. Naszym celem był Agios Lazaros, jedenastowieczna bizantyjska kaplica nieopodal miejscowości Pagratis.

Kilka lat temu na jednym ze stoisk bukinistycznych na quai de Montebello, w cieniu katedry Notre-Dame, natknąłem się na starą książkę o sztuce perspektywy. Jedna ilustracja przykuła mój wzrok, czarno-białe zdjęcie małej kaplicy. Proporcje budynku i jego położenie wśród krajobrazu wydały mi się wzorem doskonałości i harmonii. Drugie zdjęcie przedstawiało wnętrze kaplicy, gdzie jedną ścianę pokrywał fresk. Miał w sobie majestatyczność i spokój przywodzące na myśl twórczość Piera della Franceski.

Wyciąłem obie fotografie i przyczepiłem je do ściany mojej pracowni w miejscu, gdzie wieszałem różne obrazy stymulujące oko i wyobraźnię – pocztówki, zdjęcia, ilustracje z czasopism. Często, pogrążony w zadumie, stałem przed tymi fotografiami, spoglądałem na kościół i jego krajobraz i pragnąłem się tam znaleźć, doświadczyć tej harmonii i doskonałości.

To marzenie wreszcie się ziściło. Ustaliliśmy wszystkie szczegóły z biurem podróży na boulevard Beaumarchais i polecieliśmy z Paryża do Nikozji, gdzie następnego dnia wypożyczyliśmy samochód i udaliśmy się do naszego hotelu w Famaguście na wschodnim wybrzeżu.

Teraz Claudine odłożyła na bok przewodnik i rozłożyła mapę.

– Myślę, że powinniśmy pojechać jeszcze kawałek i przekonać się, czy nie ma drogowskazu.

Ruszyłem.

– Niemożliwe, żebyśmy byli daleko.

Przy następnym zakręcie, jadąc w dół, zauważyłem białego vana zaparkowanego przy drodze. O drzwi opierał się mężczyzna i palił papierosa. Zatrzymałem się obok i otworzyłem okno.

– Pagratis? – Wskazałem na drogę przed nami.

Mężczyzna odpowiedział po grecku. Był wysoki, miał rudawą brodę i uniform, na który składała się jasnoniebieska koszula i ciemne spodnie. Nie udało mi się dojrzeć oznakowania na jego samochodzie.

– Parlez-vous français? – spytałem. A potem: – Angielski?

– Angielski prędzej. Udajecie się do Pagratis?

– Jedziemy we właściwym kierunku?

Mężczyzna schylił się i spojrzał przez okno na Piera, a potem na Claudine na tylnym siedzeniu.

– Mogę spytać, skąd przyjechaliście?

– Z Famagusty – odparłem.

– Jesteście Amerykanami?

– Jesteśmy z Paryża.

W pierwszej chwili wziąłem tego mężczyznę za tutejszego policjanta, ale mówił jakby z niemieckim akcentem.

Wyciągnął rękę.

– Koos Vandermey. Z Rotterdamu. Należę do zespołu obserwatorów ONZ.

Uścisnąłem podaną dłoń.

– To moja żona Claudine i syn Piero.

– To nie najlepszy czas na zwiedzanie Pagratis – powiedział Koos Vandermey. – Dochodzi tam ostatnio do różnych incydentów.

– Jakich incydentów? – spytała z niepokojem Claudine, nachylając się.

Vandermey wskazał równinę w dole.

– Zdajecie sobie sprawę, że trwa tu konflikt między greckimi i tureckimi Cypryjczykami?

– Jakiś czas temu czytałem o tym w gazecie. Ale myślałem, że problemy zostały zażegnane – odparłem.

– Jakie to incydenty? – spytała Claudine.

– Tydzień temu spłonęło pobliskie gospodarstwo. Otrzymujemy doniesienia o szmuglowaniu broni – moździerzy i innych materiałów wybuchowych. Atmosfera jest napięta.

– Może powinniśmy zawrócić, Leo – powiedziała Claudine.

– Chwileczkę. – Znów zwróciłem się do Vandermeya. – Chcemy zwiedzić kaplicę Agios Lazaros. Obejrzeć fresk.

– Tam nie powinniście mieć żadnych kłopotów – skinął głową Vandermey. – Ale nie zatrzymujcie się w miasteczku. I na miłość boską, nie jedźcie za szybko. Jeśli potrącicie czyjąś kozę lub osła, nie wydostaniecie się stamtąd. Pokażcie mi mapę. – Wyjaśnił nam, którędy jechać. – Macie dużo benzyny?

– Prawie pełen bak. Dzięki za rady.

Odjeżdżając, zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem, że mężczyzna zapisuje coś w notatniku, może naszą rejestrację.

– Uważam, że nie powinniśmy jechać dalej – orzekła Claudine, znów się nachylając.

– Powiedział, że nie będzie żadnych problemów. Zajechaliśmy tak daleko... szkoda byłoby teraz zawrócić tylko dlatego, że komuś spłonęło gospodarstwo.

– Czy to nie dość poważna sprawa? Czy może dla ciebie nie liczy się nic poza tym, że chcesz namalować obraz?

Pokręciłem głową.

– Zawsze stawiasz malowanie na pierwszym miejscu. Myślałam, że to mają być wakacje. Czyż nie po to tu przylecieliśmy? A może to był tylko pretekst? – Oparła się na siedzeniu i splotła ręce na piersi, piorunując mnie wzrokiem. Kiedy była zła, w jej szarych oczach płonęło zimne światło. – W takim razie powinieneś był przyjechać sam.

– To są wakacje – powiedziałem. – Dla nas wszystkich. Nie przejmuj się lokalną polityką. Ludzie kłócą się o tę wyspę od wieków.

– A co z terrorystami?

– Nie ma ich tu. To nie jest Algieria.

Piero, który lustrował krajobraz przez lornetkę, powiedział:

– Mnie się tu podoba. Chcę pojechać do kaplicy. – Opuszczając lornetkę, zwrócił się do matki. – Ja też chcę malować. Jak papa.

Zerknąłem w lusterku na Claudine i uniosłem brwi. Wiedziałem, że rozsądek nie pozwoli jej wdać się w kłótnię z nami oboma.

– Dobrze – powiedziała, wzruszając ramionami. – Niech wam będzie. Ale mamy być w hotelu w Famaguście na tyle wcześnie, żebym mogła po południu popływać. A wieczorem chcę zjeść w dobrej restauracji, nie przy jakimś stoisku z kebabami.

– Możemy zjeść kalmary! – wykrzyknął Piero.

– Ja nie. Chcę pójść do ekskluzywnej restauracji, w której serwują homara. – Łagodniejszym tonem dodała: – I szampana. Nie tę okropną retsinę co wczoraj.

Uśmiechnąłem się do niej w lusterku, zadowolony ze zmiany w jej głosie.

– Umowa stoi. Homar i szampan.

– I ośmiornica – powiedział Piero. – Tak się nazywa, bo ma osiem rąk.

– I ośmionożna ośmiornica – powiedziałem.

Wkrótce ukazało się nam Pagratis, uboga miejscowość składająca się z kilku piętrowych domów i betonowego budynku z wywieszoną nad wejściem flagą. Znak ograniczenia prędkości mówił „25”. Zwolniłem, spoglądając na prędkościomierz.

– Nikogo tu nie ma – powiedział Piero.

Miejscowość zdawała się opuszczona.

Wtedy zobaczyliśmy grupę mężczyzn stojących pod kafejką. Kiedy ich mijaliśmy, wszyscy odwrócili się i utkwili wzrok w naszym samochodzie. Na ich twarzach nie było uśmiechu.

– Jedź szybciej – zażądała Claudine, cofając się od okna, ale oparłem się pokusie i nie przyspieszyłem.

Piero odwrócił się na siedzeniu i obserwował milczących mężczyzn przez tylne okno, dopóki nie zniknęli nam z pola widzenia. Claudine patrzyła prosto przed siebie.

Kiedy dojechaliśmy do końca miejscowości, odetchnąłem z ulgą i na następnym odcinku jezdni dodałem gazu. Droga pięła się teraz do góry po wzgórzach porośniętych sosnami i cedrami. Rozchmurzyłem się.

– Wkrótce powinien być zjazd – powiedziała po jakimś czasie Claudine, wskazując palcem miejsce na mapie. – Po prawej stronie.

Przy drogowskazie zjechałem na niebrukowaną drogę, która szybko skurczyła się do stromej, pożłobionej koleinami dróżki. Samochód podskakiwał na wybojach, kołysał nami na boki, co bawiło Piera. Maszyna z trudem toczyła się pod górę, więc zwolniłem i wrzuciłem pierwszy bieg.

Właśnie gdy dojeżdżaliśmy do grani, wdrapało się na nią stado kóz. Na nasz widok zatrzymały się gwałtownie, a ja pospiesznie zahamowałem. Kozy przyjrzały się nam, czekając, po czym te z przodu rozstąpiły się, żeby przepuścić dużego kozła. Kiedy się zbliżał, Piero otworzył okno, wpuszczając do środka zapach suchego pyłu i dźwięk miedzianego dzwonka na szyi zwierzęcia. Nie było widać żadnego pasterza.

Kozioł podszedł bliżej i uniósł łeb do okna, spoglądając na nas żółtymi oczyma spod długich rzęs. Piero wyciągnął rękę i dotknął zakrzywionego rogu. Zwierzę przechyliło łeb i polizało palce Piera długim różowym językiem. Śmiejąc się, syn gwałtownie cofnął rękę. Na dźwięk jego głosu reszta stada podeszła niespiesznie i wnętrze samochodu wypełnił silny zapach obory.

– Zamknij okno, Piero – powiedziała Claudine, marszcząc nos.

Zdjęła kapelusz od słońca i zaczęła się nim wachlować. Jej włosy, w tamtym czasie krótko obcięte, sterczały, nadając jej chłopięcy wygląd. Zerkając na nią w lusterku wstecznym, poczułem nagły przypływ czułości.

Znów wrzuciłem bieg, wjechałem na grań i zatrzymałem samochód. I tam, pod nami, we wgłębieniu obok zagajnika, stała kaplica Agios Lazaros. Zadrżałem z emocji. Oto miejsce, o którym marzyłem.

Piero wyskoczył z samochodu i zbiegł po zboczu, Claudine szła tuż za nim. Jego niebiesko-biały T-shirt w paski i jej różowa sukienka były plamami koloru na tle krajobrazu. Wysiadłem i zaciągnąłem się świeżą wonią trawy i delikatną sosnową nutą. Pode mną kaplica stała wpasowana między fałdy wzgórz i drzewa oliwne, ich zarysy niczym czarne płomienie, a budynek biały na tle ochry i sjeny.

Zszedłem niespiesznie. Z cienia gaju oliwnego płynęły głosy Piera i Claudine. Kiedy wchodziłem do kaplicy, ciężkie drewniane drzwi zaskrzypiały i zgrzytnęły o kamienną podłogę. W ciemnym wnętrzu unosił się ten szczególny chłodny, stęchły zapach starego kamienia, samego czasu.

Kiedy oczy mi się przyzwyczaiły, drzwi za mną otworzyły się szerzej i na podłogę padł wydłużony cień Piera. W nagle wpuszczonym świetle zobaczyłem fresk pokrywający całą boczną ścianę.

Nie byłem przygotowany na taką świetność – bogatą głębię błękitów, jasność bieli, intensywne czerwienie, blask złota. Ale temat znałem dobrze.

Cały obraz miał mniej więcej trzy metry wysokości i sześć metrów długości i wydawał się niezwykle dobrze zachowany jak na tak wiekowe dzieło – tylko w jednym miejscu na górze zszedł kolor, ukazując nagi tynk. Nieco na lewo od środka stała postać w aureoli, niewątpliwie Chrystus, z jedną ręką uniesioną ku otwartemu grobowi w dolnym prawym rogu. Przysunąłem się bliżej, a ponieważ scena namalowana była w naturalnych rozmiarach, miałem wrażenie, że wszedłem w obraz i przystanąłem nad otwartym grobem na pierwszym planie.

– Kim są ci ludzie, papo? – spytał Piero, ciągnąc mnie za rękaw. – Co oni robią?

– Obraz nosi tytuł Wskrzeszenie Łazarza, to historia z Biblii.

– Kim jest ten pan w bandażach?

Piero wskazał miejsce, gdzie dwaj mężczyźni unosili kamienne wieko grobu, ukazując postać owiniętą w całun; światło dzienne przenikało mrok i padało na twarz, na której malowało się zaskoczenie.

– To Łazarz – wyjaśniłem. – Jezus przyjechał go odwiedzić, ale na miejscu dowiedział się, że on umarł. Rodzina Łazarza błagała Jezusa, by go wskrzesił, więc Jezus powiedział mężczyznom, żeby odkryli grób, a następnie wezwał Łazarza po imieniu. Kiedy Łazarz go usłyszał, obudził się i wrócił z grobu na świat.

– I co zrobił potem? – spytał Piero, teraz szeptem.

Zastanowiłem się nad tym pytaniem. Nigdy go sobie nie zadałem.

– Nie wiem. Nikt nie wie. – Zdając sobie sprawę, że też odpowiedziałem szeptem, dodałem normalnym głosem: – To tylko taka opowieść.

Piero przysunął się do fresku i zbliżył twarz do oblicza Łazarza, wpatrując się w nie uważnie. Stał w takim cichym skupieniu – prawie jakby słuchał – że wyciągnąłem łagodnie rękę i położyłem mu dłoń na ramieniu.

Zrobił kilka kroków do tyłu, wpatrzony w postacie, po czym odwrócił się i wybiegł na dwór, zostawiając mnie samego z obrazem. W snopach światła padającego z otworów okiennych unosiły się maleńkie drobinki kurzu, a z zewnątrz dobiegało ciche gruchanie gołębi. Dźwięki, które powinny nieść ukojenie, obudziły we mnie niepokój.

Po chwili ciszę przerwały dwa przenikliwe gwizdnięcia. Uniosłem głowę i nasłuchiwałem. Gwizdek odezwał się ponownie, wzywał mnie. Odwróciłem się od obrazu i skierowałem ku drzwiom.

W połowie zbocza stał Piero i patrzył w górę, gdzie tuż przy szczycie czekała Claudine. Odwrócona, obserwowała coś poza polem widzenia. Przez chwilę czułem się tak, jakbym patrzył na kolejny obraz: dwie postacie, samotne wśród elementarnego spokoju, matka i dziecko na tle krajobrazu, patrzący lub nasłuchujący czegoś, co tylko oni dostrzegają, czego ja nigdy nie zobaczę.

Piero znów zagwizdał. Dwa dźwięki, jeden się wznosi, drugi opada.

Gwizdek był prezentem ode mnie. Przed paroma tygodniami w czasie wizyty w pełnym turystów i szkolnych wycieczek Jardin des Plantes rozłączyliśmy się. Wpatrywałem się w posąg przy alejce, a kiedy się odwróciłem, syna nie było. W panice, struchlały z przerażenia, zacząłem biegać w kółko, wykrzykując jego imię. Pewnie minęło raptem kilka sekund, kiedy uśmiechnięty Piero wyłonił się zza cokołu, na którym stał posąg. Dla niego to była zabawa, ale ja padłem na kolana i chwyciłem go w ramiona z takim zapamiętaniem, że poklepał mnie po plecach i powiedział:

– Jestem tu, papo. Jestem tu.

Kilka dni później zatrzymałem się przy witrynie sklepu z antykami na rue Saint-Paul. Na dolnej półce zauważyłem srebrny gwizdek, taki, jakich używają sędziowie sportowi, ale mniejszy i ozdobiony misternym kwiatowym wzorem. Tak się złożyło, że wygrawerowano na nim też nazwę producenta – Piero.

– Jeśli się kiedyś zgubisz i nie będziesz mógł mnie znaleźć – powiedziałem Pierowi, wręczając mu gwizdek – zagwiżdż, a ja do ciebie przyjdę.

Przebiegł palcem po grawerunku z miną wyrażającą zadowolenie i zdumienie. Ale kiedy wypróbował prezent i wypełnił mieszkanie przenikliwymi dźwiękami, zakryłem uszy rękami i wycofałem się do studia, uciekając przed hałasem. Po chwili zdałem sobie sprawę, że gwizdek w kółko wydaje z siebie, cicho, dwie nuty, pierwsza trochę wyższa i krótsza niż druga, jak ptasi śpiew. Uświadomiłem sobie, że te tony naśladują sylaby mojego imienia: Le-oo, Le-oo. Kiedy otworzyłem drzwi studia, Piero stał na drugim końcu korytarza z gwizdkiem w ustach.

– On działa, papo. Przyszedłeś – powiedział.

Teraz gwizdek odezwał się po raz trzeci. Scena ożyła. Claudine przywołała mnie, machając kapeluszem. Piero uniósł ręce w geście pozdrowienia. Wspiąłem się po zboczu i dołączyłem do nich.

Claudine już rozłożyła na suchej trawie koc i wypakowała lunch, który kupiliśmy przed wyjazdem w Famaguście: kozi ser zawinięty w liście szałwii, coś w rodzaju naleśnika nadzianego przyprawionym ziołami mięsem, miodowo-orzechową bakławę, butelkę commandarii, lokalnego słodkiego wina. Wziąłem z tylnego siedzenia butelkę wody i usiadłem w cieniu samochodu.

– To wspaniałe miejsce, Leo – powiedziała Claudine, opierając się o mnie i wręczając mi kubek wina. – Cieszę się, że tu przyjechaliśmy.

Pocałowałem ją w policzek i przeczesałem palcami jej włosy.

– A ja cieszę się, że jesteśmy tu razem. Powinnaś później pójść zobaczyć fresk. Jest naprawdę niesamowity.

Po posiłku pomogłem Claudine posprzątać, a potem wziąłem z samochodu pudełko z farbami i ruszyłem niespiesznie po grani, trochę senny od wina, ale chętny do pracy.

– Nie będziemy tu bardzo długo, prawda?! – zawołała Claudine. Leżała wyciągnięta na kocu, w słońcu. – Chcę zdążyć popływać.

– Tylko szybki szkic. Piero, idziesz ze mną malować?

Byłem rozczarowany, kiedy pokręcił głową. Miałem nadzieję, że namalujemy ten pejzaż razem.

Znalazłem miejsce, z którego kaplica i gaj oliwny przyjemnie się komponowały. Usiadłem i otworzyłem pudełko z farbami. U moich stóp, pośród pożółkłych źdźbeł trawy rosły błękitne chabry. Na odległym niebie świergotały piskliwie jaskółki. Sięgnąłem po paletę i farby i wycisnąłem po odrobinie bieli tytanowej, czerni lampowej, żółtej ochry i błękitu kobaltowego. Krajobraz był tak czysty, że nie wymagał żadnych innych kolorów.

Dotykając palety czubkiem pędzla, skupiłem się na widoku poniżej. Czekałem. Czekałem, aż to miejsce ukaże mi się, aż do mnie przemówi. Stopniowo ucichły wszystkie dźwięki, lekki szelest trawy na wietrze, śpiew ptaków, kroki Piera goniącego po zboczu za pasikonikami. Stopniowo z krajobrazu pode mną zaczął emanować blask: moje oczy wypełnił kościół, rósł coraz większy, jego kolory coraz wyrazistsze.

Ręka wahała się przez chwilę, po czym raz i drugi pociągnęła lekko pędzlem po płótnie. Pracując szybko, zrobiłem zarys budynku, naniosłem cienką warstwę błękitu w miejscu nieba i naszkicowałem ciemną zielenią drzewa oliwne. Gdy tak malowałem, zapomniałem się i z mojego pędzla popłynęła wizja, którą miałem w sobie. Tylko niejasno zdawałem sobie sprawę z ruchów Claudine i Piera w gaju oliwnym. Ledwie zarejestrowałem zgrzyt otwieranych drzwi kaplicy, oddalone głosy żony i syna, kiedy wchodzili do środka, głuchy odgłos zamykanych drzwi.

Może minęła tylko sekunda, może kilka minut, gdy usłyszałem huk, niczym grzmot. Gołębie w gaju oliwnym zerwały się i odleciały w różnych kierunkach. Zaskoczony w pół pociągnięcia pędzlem, podniosłem wzrok na bezchmurne niebo, a potem przeniosłem go na pobliskie zbocze, gdzie rozkwitła chmura białego dymu. Wtedy powietrze nade mną zafalowało i rozdarło się, obok przeleciało coś niewidocznego i wieża kaplicy zapadła się z ogłuszającym łoskotem. Drugi wybuch uderzył we mnie gorącym pyłem i dymem. Wszystko pogrążyło się w mroku.

A potem biegłem w ciemność, wykrzykując ich imiona.

Malarz nadziei

Подняться наверх