Читать книгу Druga Nina - Lidija Aleksiejewna Czarska - Страница 4

WSTĘP

Оглавление

W burzliwą noc

— Prędzej, Śmiały! Prędzej, przyjacielu! Ajda! Ajda 1 )!

Smagła drobna ręka wysunęła się z pod kosmatej burki, czule pogłaskała lśniący od piany grzbiet rosłego, wronego konia... Koń przyśpieszył kroku i szybciej od wichru pomknął po wąskiej ścieżynce nad samym skrajem strasznej, ziejącej przepaści...

Młody jeździec, otulony po głowę w burkę, przypadł teraz do szyi swego czworonożnego towarzysza, wsparł się mocniej w strzemionach, silniej i krócej podciągnął cugle.

Zbliżała się burza. Czarne, poszarpane chmury okrywały niebo, gromadząc się lękliwie i zbijając w potworne kształty, jakgdyby w lęku przed czemś potężnem i wszechmocnem, co miało za chwilę nastąpić w przyrodzie. Dziki, burzliwy wicher krążył w szczelinach, zawodząc swą straszną pieśń i trzęsąc wierzchołkami kasztanów i jaworów tam w dole, w kotlinach. Coś dziwnego działo się w przyrodzie, coś strasznego i groźnego, jak śmierć.

Zdawało się, że to nie wiatr tak wyje w szczelinach, lecz czarne dżiny 2 ) gór i przepaści śpiewają swą pogrzebową pieśń...

Zbliżało się w ciemnościach nocy coś nizwykłego, nieuchwytnego, jak tajemnica skradało się coraz bliżej i bliżej miękkiemi, kociemi ruchami.

Pod dotknięciem tego bliskiego, a tak tajemniczonieuchwytnego czegoś, kurczyło się serce i przykre myśli roiły się w głowie młodego jeźdźca, okrytego baranią burką.

Coraz bardziej popędzał konia obcasami swych wysokich bucików z żółtej skóry, i nachylając się nad czarnem jak węgiel uchem wronego, szeptał urywanie:

— No-no... jeszcze przyśpiesz kroku, Śmiały... Szybciej, prędzej, kochany! Ajda! Musimy przed burzą przybyć do Gori... Jak nie, to źle będzie z nami! Naprzód, mój Śmiały! Śpiesz się! Naprzód!

Lekki ruch nahajką... Charakterystyczne cmoknięcie... i mądre, dumne stworzenie pomknęło skrajem przepaści z szybkością strzały, wypuszczonej z łuku.

W tej chwili czarna mgła otuliła niebo, ziemię, góry i przepaście... Dziki świst wiatru zamienił się w straszny, potężny ryk... To już nie zawodziły ciemne duchu w głębokich bezdniach... To już sam szejtan 3 ), władca przepaści, potężnym rykiem zwoływał nocne duchy na ucztę północną. Nagle rozdarła się nieprzenikniona mgła... Czarne chmury odsłoniły niebo, i zalśniła na niem oślepiająco jasna wstęga błyskawicy.

Straszny, ogłuszający huk gromu zatrząsł kamiennemi kolosami... I zajęczały góry-olbrzymy przeciągłym, głośnym jękiem. Gdzieś wpobliżu stoczył się w przepaść potężny odłam skały... Rozpryskujące się głazy z grzmotem i hukiem potoczyły się po skalistym gruncie w przepaść, niby potworny potok...

Śmiały stanął dęba, cały drżący zżymał się i parskał, spoglądając zukosa nabiegłemi krwią oczyma na przepaść.

Napróżno smagła ręka jeźdźca głaskała jego wzburzoną grzywę, a pieszczotliwy głos szeptał na ucho:

— No-no, mój drogi, mój dzielny! No-no! Naprzód, przyjacielu... Już Gori niedaleko... Ajda! Ajda, Śmiały!

Koń nie ruszał się z miejsca. Miotał głową na wszystkie strony, drżał na całem ciele i wydawał ciche przeciągłe rżenie, spoglądając nadal w stronę przepaści osnutej czarną mgłą.

Wtedy młody jeździec lekko zeskoczył z siodła i ująwszy wystraszonego konia za cugle, poprowadził go po wąskiej ścieżynce, ostrożnie stąpając wśród gęstej mgły.

Wokoło gromadziły się skały, niby potężne, milczące widma, strzegąc spokoju nasyconej elektrycznością, dusznej nocy... Jakieś kwiaty, rosnące w dolinach, słały tu wzwyż, w góry, odurzającą jak piżmo woń... W tej ciemnej aromatycznej mgle głowa pałała, a wyobraźnia rysowała jakieś fantastyczne obrazy. W każdym razie głowa młodego jeźdźca była ich pełna. Niejasne kształty i zamglone marzenia tłoczyły się w niej, serce jego biło mocno, — nie ze strachu, nie, lecz z przeczucia czegoś bliskiego, niezwykle cudownego, co powinno było stać się za chwilę, za sekundę.

Ponowne uderzenie gromu, jeszcze silniejsze i bardziej ogłuszające, przerwało gwałtownie jego świetlane marzenia. I zaraz wślad za pierwszem uderzeniem rozległo się drugie, trzecie, czwarte... i tak już bez końca... niebo rozwierało się teraz co chwila, z za chmur wypadały wciąż nowe i nowe zygzaki błyskawic... Ciężkie krople deszczu głośno uderzały o kamienisty grunt...

Burza rozszalała się... Spadła straszna ulewa...

— Wielki Boże!... Za późno! —rozległ się przestraszony głos młodego jeźdźca, i po chwili znalazł się on znów na siodle, uderzył konia nahajką i szalonym galopem pomknął naprzód, prosto w gęstą, czarną mgłę.

Nowe potężne uderzenie gromu roległo się nad głowami młodzieńca i konia. Uderzenie to było tak ogłuszająco silne, że wystraszony koń zrobił rozpaczliwy skok i oboje, jeździec i zwierzę, potoczyli się w przepaść.

. . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . .

— Czy słyszysz krzyk, Achmecie?

— Ciszej, w imię Allacha, aga! 4 ) Wielki dżin przepaści nie lubi, jak się ludzie wsłuchują w jego nocne nawoływania...

— A ty, Sumbacie-Mahomo, czyś słyszał?

— Tak, panie... Lecz to nie był krzyk czarta, klnę się na Allacha, to człowiek wzywał pomocy. — I wysmukły góral o typowej wschodniej twarzy zapuścił wzrok w nieprzeniknioną mgłę nocy.

— Czy pewien jesteś tego?

— Słuchaj, aga! Ucho Sumbata-Mahomy jest czułe jak słuch górskiego dżajrona... 5 ) Jeszcze mię ono nigdy nie zawiodło... Słyszę krzyk człowieka, wołającego o pomoc...

— Nie słuchaj go, aga, — zawołał śmiejąc się ten, którego nazwano Achmetem, — jak niedołężne staruchy aułu 6 ), widzi on to, czego niema, a nie dostrzeże czasem tego, czego nigdy nie przeoczą twoi wierni słudzy... Sumbacie-Mahomo, gadasz ze snu! Przebudź się!

Ten ostatni drgnął, chwycił za kindżał, i smagła jego twarz poczerwieniała z nienawiści... Bóg wie, jakby się skończył dla jednego z nich ten nieostrożny żart, gdyby ten, którego obaj nazywali ze czcią agą, nie położył mu na plecach swej niewielkiej, lecz silnej ręki.

— Cicho, Achmecie! Nie bądź dzieckiem... Mahoma nie chciał cię obrazić. Przysięgaliście jeden drugiemu wieczną przyjaźń... Przypominam wam to.

— Zbyt dobry jesteś, o panie! — rzekł Achmet z pokorą, lecz w czarnych jego oczach, umyślnie kryjących się pod długiemi rzęsami, świeciły tajemnie złe ogniki.

Trzej rozmawiający siedzieli przy ognisku w obszernej pieczarze Uplis-cyche, czyli miasta pieczar i grot, leżącego w odległości siedmiu wiorst od Gori, w samem sercu Kartalinji, najpłodniejszej i najpiękniejszej części Gruzji. Obok stały spętane ich konie, silne wytrzymałe górskie rumaki.

Wszyscy trzej byli jednakowo ubrani w ciemne czochy 7 ) z gazyrami 8 ) na piersiach, w baranie czapy i miękkie obuwie; każdy z nich miał wetknięte za pas kindżały i pistolety, a młody aga, widocznie naczelnik, miał przyczepioną zboku krzywą turecką szablę; wogóle cały jego oręż odróżniał się doskonałością i bogactwem od zbroi towarzyszów. I powierzchowność jego była nieco inna, niż pozostałych. Był przystojny i zgrabny... Na jego młodej, pięknej twarzy nie było tej podstępnej przebiegłości, jaka biła z twarzy Mahomy i Achmeta. Coś wielkiego i pysznego, coś dumnego i rasowego jaśniało w jego delikatnych rysach... Czarne, ogniste oczy gorzały odwagą; piękne wargi uśmiechały się ironicznie, dumnie i władczo, a w uśmiechu tym było czasami coś czarującego i dziecinnie naiwnego... Miał lat może 25.

Dogorywające ognisko nagle oświetliło pożegnalnym płomieniem pieczarę i zgasło. I wszystko pogrążyło się w gęstym nieprzeniknionym mroku. Tylko z zewnątrz, przez kamienne szczeliny pieczary, przenikały ogniste zygzaki błyskawic, oświetlając na mgnienie schronisko trzech górali, którzy ukryli się tu przed burzą.

— No, czas spać, — oznajmił z lekkiem ziewnięciem piękny góral o dumnej postaci, — o świcie musimy ruszyć dalej. Nasi czekają przy ujściu Aragwy... nie wolno nam się spóźnić... Ałła-werdy... 9 )

Zrzuciwszy z siebie sukienną czochę, rozłożył ją na ziemi, i odwróciwszy się twarzą do Wschodu, zaczął szeptać słowa wieczornego namazu 10 ): „Ał-illach-ilAłła, Mahomet rassul-Ałła 11 )!“ — słychać było chwilami w ciemnościach.

Jego towarzysze poszli za przykładem agi.

I nagle straszny, przeraźliwy krzyk przerwał na chwilę ciszę nocy.

— Ra-tun-ku!... Pomocy! — zajęczał niedaleko od pieczary trwożliwy, błagalny głos.

— Czy słyszysz, aga? Nie omyliłem się! To nie dżin przepaści mami podróżnego. Tam krzyczy człowiek! — zawołał Achmet i porwał się z miejsca.

— Może to bogaty człowiek. Może ormiański kupiec z Tyflisu lub z Gori... — zawołał Sumbat-Mahoma, drżąc cały z żądzy łupu.

— Milcz, Mahomo! Czyż nie wiesz, że wielkie nieszczęście człowieka nie powinno nasuwać złych myśli o grabieży, czyż jesteś zwykłym duszmanem 12 ), który myśli tylko o łupach?... Wstydź się, Mahomo, tak mówić... Trzeba śpieszyć na pomoc, trzeba ratować człowieka...

I chwyciwszy przy pomocy dwóch kindżałów tlejącą głownię z ogniska, aga-Kerim, tak się nazywał piękny góral, w jednej chwili rozdmuchał ją, i oświetlając sobie drogę palącą się głownią, w towarzystwie swych podwładnych wybiegł z pieczary.

Grzmoty przycichały... Burza mijała... Coraz rzadziej i rzadziej przecinały złociste węże zachmurzone niebo... Deszcz ustał, i tylko bystre potoczki, wezbrane deszczem, spadały w dół, szumiąc i hucząc swym metalicznym, dźwięcznym łoskotem...

— Hej! W imię Ałłacha! Odezwij się, gdzie jesteś! — rozległ się w górach potężny okrzyk Kerima.

I zamilkł na chwilę, z wysoko podniesioną głownią, wyczekując odpowiedzi... Jego towarzysze w milczeniu przystanęli za nim.

Cisza wciąż trwała. Tylko oddalone łoskoty gromu ucichały stopniowo, odbijając się zamierającem echem w sercach kamiennych olbrzymów. Lecz po chwili cichy jęk rozległ się wpobliżu:

— Pomóżcie! Umieram!

— To nie nasz! To urus 13 ) prosi o pomoc! Zostawmy go, niech ginie jak pies! — przemówił Achmet, zbliżając się w ciemnościach do Kerima.

Ten tylko wzruszył ramionami ze zniecierpliwienia.

— I urusi, i muzułmanie, wszyscy są równi przed obliczem Ałłacha! — rozległ się w ciemnościach niski głos agi.

I rzucił się z podniesioną głownią w stronę, skąd słychać było jęk.

Coś czarnego wiło się na pochyłości przepaści, zaczepiwszy się o gęsty krzew.

W jednej chwili Kerim znalazł się o pięć kroków od wijącego się stworzenia.

— Kto to? — zawołał po lezgińsku.

Nie było odpowiedzi. Tylko jęk powtórzył się jeszcze raz, lecz już mniej wyraźny i przyduszony.

— Ktoś ty, odezwij się, w imię Ałłacha, jeżeli żyjesz? — jeszcze raz zawołał górał już po rosyjsku.

Wtedy czarna postać poruszyła się, i z pod burki wyjrzała blada jak śmierć twarz młodzieńca, a drżący głos zaszeptał:

— Omdlewam... Mam złamaną rękę... Pomóżcie... — i przeciągły żałosny jęk znów rozległ się w ciszy bolesnym dźwiękiem.

— Sumbacie-Mahomo... Achmecie... Towarzysze wierni! Tutaj! Prędzej do mnie, pomóżcie... Chłopiec umiera! — zawołał Kerim, rzucając się szybko w stronę ginącego.

Za chwilę był już przy nim, zręcznie zarzucił sobie na plecy nieduże, gibkie i lekkie, jak piórko, ciało młodzieńca i zaniósł je do pieczary.

Achmet i Sumbat-Mahoma postępowali w grobowem milczeniu za swoim panem, gdy wtem oczy ich, przenikliwe i spostrzegawcze jak u kota, ujrzały leżącego na środku drogi konia. Koń był martwy. Upewniła ich w tem nieruchomość pozy i dziwnie rozrzucone kończyny.

Sumbat-Mahoma postał chwilę nad martwem stworzeniem, jakgdyby w zamyśleniu, potem szybko schylił się i zdjął z konia siodło i wyszytą jedwabiem drogą uprząż. Siodło wziął sobie, a uprząż dał Achmetowi. Po chwili dogonili Kerima.

Jasne płomienie ogniska znów oświetliły wnętrze pieczary. Przy samem ognisku leżał młody jeździec, przyniesiony tu przez Kerima. Teraz, przy jasno palącem się ognisku, wydawał się jeszcze młodszym, prawie dzieckiem. Wysoka biała czapa z atłasowem denkiem była nisko zsunięta na czoło... Cienki, prosty, rasowy nos z małym garbkiem, nawpół otwarte ponsowe usta, z za których błyszczały białe, drobne jak perły zęby. Czarne rzęsy rzucały cień na blade, jak alabaster, policzki... Czarne, zrośnięte nad nosem brwi jeszcze bardziej uwydatniały marmurową biel twarzy. Nie bacząc na uderzającą młodość, twarz ta była dziwnie poważna i surowa. Zamknięte oczy i ściągnięte gęste brwi podnosiły wrażenie surowej, młodzieńczej piękności.

Aga-Kerim stał długo, zachwycając się omdlałym młodzieńcem, a raczej dzieckiem, gdyż uratowany wy glądał na czternaście, najwyżej piętnaście lat. Potem szybko zwrócił się do Sumbata-Mahomy i rozkazał:

— Nabierz w czapę wody z górskiego potoczku i przynieś ją prędko.

— Słucham, ago! — odparł góral ze czcią i szybko wybiegł z pieczary.

Po chwili był już zpowrotem z pełną czapą źródlanej wody. Aga-Kerim szybko zerwał czapę z głowy zemdlonego chłopca, chcąc zwilżyć mu twarz i czoło, gdy wtem... okrzyk wyrwał się z piersi trzech górali...

Z pod wysokiej baraniej czapy wyślizgnęły się długiemi wężami dwa czarne, błyszczące warkocze i wijąc się opadły na smukłą postać młodzieńca.

Przed Kerimem i jego towarzyszami leżało śliczne dziewczę, raczej podlotek jeszcze, o prawdziwym typie góralki kaukaskiej, który spotkać można w lezgińskich aułach gór Dagestanu.

W tej chwili dziewczynka, jakgdyby obudzona tym nagłym okrzykiem, oprzytomniała i otworzyła oczy...

Czarne, błyszczące jak gwiazdy oczy nie wyrażały strachu ni lęku na widok trzech nieznajomych mężczyzn.

— Gdzie jestem? — spytała czarnooka dziewczyna po lezgińsku, zatrzymując wzrok na twarzy pięknego górala.

— W Uplis-cyche! — odparł góral — w mieście pieczar, gdzie żył kiedyś potężny i dzielny naród Kartli...

— Kto pan jest? — zwróciła się znów z zapytaniem do Kerima.

Nieuchwytny uśmiech przemknął się po twarzy górala.

— Czyż nie wiesz o tem, piękna, że w górach Kaukazu nie pyta się spotkanego o nazwisko? Widzisz, ja nie pytam ciebie, dlaczego ty, dziewczynka, znajdujesz się w taką noc w górach, przebrana za dżigita.

— I niesłusznie! — zawołało dziewczę, a czarne jej oczy błysnęły ledwo dostrzegalnym uśmiechem. — Tylko złodzieje i rozbójnicy ukrywają swoje nazwisko... a ja... ja jestem siostrzenicą i przybraną córką znanego i słynnego rosyjskiego generała, księcia Jerzego Dżawacha. Mogę powiedzieć ci swoje nazwisko: nazywam się Nina bek-Izrael 14 ). Zrozumiałeś, aga?

W bladej twarzyczce podlotka było tyle dumnego dostojeństwa, iż górale byli pewni, że powiedziała prawdę i że to dziecko pochodzi ze znakomitego arystokratycznego rodu.

— Nie zostanę ci dłużnym, księżniczko, — rzekł Kerim ze swym subtelnym uśmiechem, — i ja ci powiem swoje nazwisko, żeby nie słyszeć od słabej kobiety, prawie że dziecka, zarzutu: nie zwyczajny duszman stoi przed tobą, piękna. Jestem Kerim-Samit bek-Dżemał z aułu Bestudi.

Zaledwie młody góral skończył swoje zdanie, gdy blada twarzyczka dziewczynki zapłonęła silnym rumieńcem.

— Bek-Dżemał-Kerim, wódz duszmanów? Naczelnik band rozbójniczych, siejący strach po całym Kaukazie? Ten, za którego schwytanie wyznaczona jest ogromna suma, którego szukają kozacy w górach, na którego już dawno czeka więzienie, Kerim-Dżemałaga — to ty?!

— Tak ja! — spokojnie odparł piękny góral, złożywszy ręce na piersiach, patrzał w twarz Niny, sycąc się wrażeniem, jakie wywarły na niej jego słowa.

— To ty? — mogła tylko wymówić księżniczka — ty jesteś Kerim, ten Kerim, który ograbia spokojnych podróżnych, który napada na sioła dobrych ludzi i...

— To kłamstwo! — krzyknął młody bek i tupnął nogą, obutą w miękkie obuwie, — to kłamstwo! Kto ci to wszystko mówił, księżniczko?

— Kto mówił! — podchwyciła Nina, a duże, ciemne oczy błysnęły niespokojnym ogniem. — Wuj Jerzy mówił mi to, moja starsza przybrana siostra, znajomi, służba, wszyscy... wszyscy. Całe Gori zna twoje imię i twoje szalone czyny... Całe Gori mówi o tem, jak ty przelewasz krew niewinnych... Mówią...

— Oni kłamią! — rzekł zachmurzony bek-Dżemał. — Ałłach widzi, oni kłamią! Kerim-bek nie jest duszmanem, nie jest rozbójnikiem. Kerim nie pragnie łupów. Palcem nie tknie uczciwego górala... Tylko takiego, który zdobył sobie bogactwo cudzą krwią za cenę oszustwa, takiego nie szczędzi Kerim... i odda biednym to, co do nich należy... Mógłbym ci dać na to dużo dowodów, lecz Prorok świadkiem: nie było jeszcze tego wypadku, żeby Kerim usprawiedliwiał się przed kimkolwiek, a tem bardziej przed dziewczynką, dzieckiem... A i czas na spoczynek... Burza minęła Cichy anioł snu otulił przyrodę. Śpij, księżniczko. Ból minie przez noc i obudzisz się o świcie, świeża i piękna, jak róża Wschodu...

I powiedziawszy to, kiwnął jej uprzejmie głową.

— Przez noc... czyż muszę tutaj spędzić noc?

— Boisz się? — zapytał Kerim, uśmiechając się lekko pod czarnym wąsem.

— Ja się niczego nie boję, — odparła dumnie dziewczynka. — Nina bek-Izrael nie wie, co to jest strach... Nie chwalę się, Kerimie, chełpliwości niema w naszym rodzie. Mówisz sam, że jesteś rodem z aułu Bestudi. Powinieneś znać mego dziadka, starego Hadżi-Mahometa...

— Cudowny staruszek aga-Mahomet, niech Ałłach przedłuży jego ród do końca wszechświata! — wymówił ze czcią młody góral.

— Niestety, Kerimie! Nie było wolą Bożą przedłużyć rodu dziadka Mahometa... On nie miał syna....

— Lecz zato miał córki, piękne, jak hurysy z sadów proroka. Znałem je, będąc dzieckiem...

— Obie umarły. Umarły, opuściwszy na zawsze auł... i przyjąwszy chrześcijaństwo. Ja jestem córką jednej z nich, córką Belli, późniejszej Heleny bek-Izrael...

Coś tęsknego i strasznie smutnego zadźwięczało w głosie młodziutkiej księżniczki.

Trzej górale spojrzeli na nią z mimowolnem współczuciem. Na niedziecinnej, poważnej twarzyczce Niny odbił się wyraz głębokiej tęsknoty. Lecz trwało to tylko chwilę. Nagle zachmurzyła się, czarne jej brwi jeszcze się bardziej zwarły, i przemówiła głucho, kryjąc wzrok zamglony łzami:

— Uratowałeś mi życie, aga-Kerimie, z całej duszy dziękuję ci za to. Przykro mi jest, że nie mogę cię zaprosić do domu mego wuja i przybranego ojca, jak kunaka 15 ) i gościa, i podziękować ci jak należy... Przecież ty nie przyjdziesz... A pieniędzy nie mam przy sobie...

— Pieniędzy nie wezmę od ciebie, księżniczko: Kerim ma dość żółtych tumanów 16 ), drogocennego oręża ze złotemi okuciami... Jego chata jest pełna wszystkiego po brzegi... niczego mu nie trzeba, a jak zapragnie, to jego wierni słudzy i przyjaciele zdobędą dla niego jakie zechce bogactwa... Lecz wymawiać się od gościny nie pozwala Prorok. Przyjdę do twego domu. Oczekuj mię, księżniczko.

I uśmiechnął się znowu swym miłym, zuchwałym uśmiechem.

Potem nachyliwszy się nad dziewczynką, przemówił troskliwie:

— Jeżeli cię ręka jeszcze boli, to spędź noc w naszej pieczarze. Moi towarzysze i ja będziemy czuwać nad twym snem, lecz jeżeli jesteś w stanie jechać do Gori, odwiozę cię na swym koniu aż do domu...

— Ależ mogą cię zauważyć i...

Nina zadrżała na samą myśl, co mogłoby się przydarzyć jej zbawcy w Gori.

— Bądź spokojna, dziecko! Nogi Kerima-beka - Dżemał mogą wspołzawodniczyć w szybkości z nogami górskiego tura, a bystre jego oczy widzą niebezpieczeństwo na odległość... Siadaj na mego konia, malutka, odwiozę cię do domu.

— Na twego konia? A gdzież mój koń? Mój śmiały? — zaniepokojona pytała Nina, zapomniawszy w jednej chwili o silnym bólu w ręce.

— Twój koń był mniej szczęśliwy, niż ty sama. Leży martwy na dnie szczeliny. Zleciałaś razem z nim z wysokiego stoku, księżniczko, i gdybyś nie zahaczyła ubraniem o gęsty krzak, — spotkałby cię los twojego konia: rozbiłabyś się na miazgę.

Nina zadrżała i pobladła.

Była na skraju zguby, nie wiedząc nawet o tem. A jej biedny koń zginął.

Łkanie ścisnęło jej gardło. Łzy przesłoniły oczy.

— Biedny śmiały! Biedny towarzyszu! — szeptała cicho.

Podniosła rękę do oczu, w których błyszczały łzy, i głośno jęknęła. Ręka bolała ją i dokuczała jej nieznośnie. Z jękiem upadła znów na burkę.

Starając się ukryć łzy, wywołane żalem i bólem, oznajmiła z widocznym wysiłkiem:

— Muszę wracać do Gori... Do domu, prędko... Tam czekają... Niepokoją się... a i ta ręka... ach, jak ona boli!...

— Za pół godziny będziesz w domu! — rzekł Kerim stanowczo.

W minutę odwiązawszy i osiodławszy swego konia, pomógł Ninie wstać i ostrożnie posadził chorą na siodle.

Sumbat-Mahoma i Achmet ze czcią i w milczeniu pomagali swemu panu. Z oczu obydwóch duszmanów biło szczere zdumienie. Po raz pierwszy, wbrew zwyczajowi, aga wypuszczał ze swych rąk bogatą zdobycz, nie wziąwszy najmniejszego okupu. Uspokoili się jednak, przypomniawszy sobie, że zostało im bogate sio dło, wyszywane złotem i jedwabiem, i droga uprząż. Lecz Kerim-aga, jakgdyby odgadł ich myśli, spojrzał na Sumbata, który nie zdążył jeszcze schować swojej zdobyczy, i rozkazał krótko:

— Oddaj siodło jego właścicielce!

— Nie, nie! Zostawcie to sobie! Proszę cię, Kerimie, — gorąco zaoponowała Nina — niech to będzie pamiątką ode mnie.

— Według adatu 17 ) lezgińskiego plemienia nie mogę odmówić przyjęcia podarunku, — mówił z powagą młody góral — lecz i sam nie mogę w takim razie pozostać ci dłużnym. Weź wzamian, księżniczko, tę drobnostkę.

Szybko wyciągnął z za pasa nieduży dagestański kindżalik z bogatą rękojeścią, wysadzaną drogocennemi kamieniami, i podał go dziewczynie.

— Niech cię to choć w części pocieszy po stracie konia! — dodał uprzejmie.

Nina aż się zarumieniła z zadowolenia.

Mieć pamiątkę od dzielnego Kerima, tego Kerima, którego sława brzmiała po całej Kartalinji, tego Kerima, który w wyobraźni jej był jakimś wielkim bohaterem, którego samo imię wzbudzało w niej zachwyt!...

Jeżeli utrata Śmiałego była dla niej strasznym ciosem, to kindżał Kerima, tego najbardziej nieustraszonego duszmana, tego rycerza gór, sprawiał jej niejaką pociechę w smutku. Pożegnała się przyjaźnie z jego towarzyszami, takimiż duszmanami, jak i Kerim, i siedząc na jego koniu wyjechała z pieczary. Młody góral usadowił się za nią na szerokiem siodle.

Burza dawno minęła... Ostatnie łoskoty gromu umilkły. Ciemna noc kaukaska okryła góry... Jasny, błyszczący, jak słońce, Orion zaświecił wysoko na wschodniej stronie nieba...

Kerim powiedział prawdę, nie minęło pół godziny, kiedy byli już u przedmieścia Gori.

Przed samym domem księcia Dżawacha młody duszman spuścił swoją towarzyszkę na ziemię i szepnąwszy jej jeszcze raz: „Księżniczko, czekaj na moją wizytę!“ — szybko zawrócił konia i zniknął w ciemnościach nocy.

Druga Nina

Подняться наверх