Читать книгу Druga Nina - Lidija Aleksiejewna Czarska - Страница 7
ROZDZIAŁ II
ОглавлениеLudka — Ojciec — Miła niespodzianka
Dalekie wierzchołki gór tonęły w różowem świetle wchodzącego słońca... Mułła-muedzin 21 ) dawno już wyrecytował swym śpiewnym, monotonnym głosem poranną modlitwę... Kwiaty rozchyliły swe wspaniałe kielichy na przywitanie słonecznych promieni... Ze strony azjatyckiej części miasta, gdzie na rynku zakipiało zwykłe, zabiegliwe życie rynkowe, dolatywały krzyki i rozmowy, charakterystyczna wschodnia mowa plemienia kaukaskiego.
Gori budziło się...
I ja przebudziłam się wraz z Gori i słońcem, rozbudzona krzykiem jakiejś ptaszyny, siedzącej pod mojem oknem na krzaku azalji.
Wszystkie moje wczorajsze przejścia wydawały mi się teraz dziwną, fantastyczną bajką. Burza... utrata Śmiałego... Uplis-cyche i aga-Kerim. Moja dusza Tatarki (tak, Tatarki z krwi i kości) łaknąca wrażeń, radowała się, serce trzepotało się, jak schwytany ptak... Tylko w duszy coś bolało na wspomnienie biednego Śmiałego. Lecz porywało mię wczorajsze pełne tajemniczej wspaniałości zdarzenie. Opanowała mię szalona radość, że zaprzyjaźniłam się z samym aga-Kerimem. Przyjaciółmi jesteśmy! Wzajemnieśmy się obdarowali! Ja oddałam mu siodło śmiałego, a on podarował mi swój dagestański kindżalik! Kochany kindżał! Schowałam go, żeby go nikt nie widział, i teraz, szybko wyciągnąwszy go z kieszeni beszmetu, podniosłam i przytuliłam do ust...
Zapukano do drzwi... Zaledwie zdążyłam szybkim ruchem wsunąć kindżał pod poduszkę, gdy do pokoju weszła Ludka.
Ludka zawsze wstaje o świcie, szybko ubiera się i przychodzi mię budzić co rano. Nie lubię tych rannych odwiedzin, chociaż kocham Ludkę z całej duszy. Jest zawsze jednakowo spokojna i łagodna, jak owieczka, z długiemi błyszczącemi czarnemi warkoczami, ułożonemi w piękny kok na tyle głowy, z dziwnie młodą jak u dziewczynki twarzą. Ludka, moja opiekunka, zastępująca mi zmarłą mamę, wygląda nie o wiele starzej ode mnie, piętnastoletniej dziewczynki, a ma już trzydzieści cztery lata... Wszyscy w domu nazywają ją aniołem za jej dobroć. Lecz dobroć jej draźni mię niekiedy... Mnie się zdaje, że niemożliwem jest być tak dobrą i łagodną, i że Ludka jedynie dlatego jest taka, że chce, aby ją kochano... Przebacz mi, Boże, takie myśli!
— Nie śpisz już, Nino? — pyta.
— Jak widzisz! — odpowiadam z ukrytem rozdrażnieniem. Przykro mi jest, że przyszła do mnie w chwili, kiedy się chciałam nacieszyć podarunkiem Kerima.
— Słuchaj, Nino, — zaczyna Ludka, nie zauważywszy widać mego złego humoru, i siada na brzegu mego łóżka, — przyszłam pomówić z tobą poważnie.
— Poważnie? — robię wielkie oczy, a lekko ironiczny uśmieszek krzywi mi wargi, — przecież ty nigdy ze mną inaczej nie mówisz jak tylko poważnie!
— Przestań żartować, Nino,— mówi dalej Ludka, starając się przybrać surowy wyraz twarzy, co się jej niebardzo udaje.— Chciałam z tobą pomówić o ojcu. Ty go nie kochasz, Nino!
— O!
W tem „O!“ mieści się wszystko: i gniew, i oburzenie, i uraza. Lecz to „O!“ wyczerpuje wszelkie dalsze moje wyjaśnienia. Zbyt dumną jestem, żeby się usprawiedliwiać i sprzeczać. Nie umiem okazywać swojej miłości, wdzięczności, ani nie umiem dziękować... I przymilać się nie umiem... W tem niema mojej winy, Bóg mi świadkiem. Krew mojego plemienia — plemienia moich rodziców i przodków — uczyniła mię taką.
— Ty nie kochasz swego ojca, naszego przybranego ojca, — poprawiła się Ludka — gdybyś ty wiedziała, jak go trwoży i niepokoi wczorajszy wypadek, twoja zwichnięta ręka... zniknięcie Śmiałego, słowem — ta tajemniczość, jaką się otoczyłaś... A on jest taki delikatny, zobaczysz, Nino, że on nigdy nie zapyta się o to...
— Lecz zato ty mię o to pytasz! — mówię, patrząc z uśmiechem w oczy mojej wychowawczyni. — Droga Ludko! Ja cię w zupełności rozumiem, — ciągnę dalej już poważnym, nawet uroczystym głosem, — rozumiem twój niepokój. Czy to nie dziwne? Przybrana córka i siostrzenica księcia, arystokratka, ugania się po górach, jak młody dżigit, ubrana w beszmet, robi dalekie wycieczki w okolice Gori, spotyka ją burza i ulewa i wraca do domu pieszo z zwichniętą ręką... Masz rację, po tysiąc razy masz rację, Ludko!
Jestem chłopcem, Tatarczykiem, nieokiełznaną dzikuską, słowem — wszystkiem, za co mię słusznie uważacie, ty i ojciec. Widzisz, zleciałam ze skały w rozpadlinę, zwichnęłam sobie rękę... i na śmierć zagnałam Śmiałego...
— Ach!
Ludka uderzyła w dłonie. W jej cudnych, czarnych jak dojrzałe czereśnie oczach błysnęło niewymowne przerażenie...
— Śmiały nie żyje! — krzyknęła, — i tobie nie żal go, Nino?...
Oczy moje na mgnienie napełniają się łzami. Lecz tylko na mgnienie, nie więcej. Nie umiem płakać i uważam łzy za słabość.
— Serce moje, Ludko! Gwiazdeczko moja wschodnia! — mówię do niej jak mogę najpieszczotliwiej i najserdeczniej, — powiedz to wszystko ojcu i nie każ mi się spowiadać przed nim!
„Serce-Ludka“ kiwa głową z wyrzutem... Potem całuje mię i odchodzi, śpiesząc uspokoić wuja Jerzego. Droga Ludka! Ona jest dobra, jak anioł. Lecz cóż znaczy jej dobroć w porównaniu z dzielnością Kerima?
Szybko wyskakuję z łóżka, oblewam się zimną wodą, przyniesioną mi przez Maro. Kiedy się myję, Maro stoi przede mną ze swą nieruchomą, senną twarzą, jaką po części mają zamężne Gruzinki, ze swemi pustemi, czarnemi, aksamitnemi oczyma, i patrzy na mnie z wyrzutem.
— Niedobrze, księżniczko... — mówią opieszale jej purpurowe wargi — konia zagnać... rączkę zwichnąć... pieszo wrócić... Książę-batono niepokoił się, bardzo się lękał batono 22 )... Rączka boli, na balu nie będzie mogła tańczyć księżniczka... Bal za tydzień, a rączka chora... Niedobrze, dżanym 23 ), niedobrze gołąbko.
— Nie, będę tańczyć na balu, Maro. Ból minie, do ślubu się wygoi, — śmieję się. — A ty będziesz tańczyć, Maro, lezginkę zatańczysz na naszym balu!
— Co też księżniczka mówi — bełkocze wystraszona młoda Gruzinka. — Maro nie może tańczyć. Nie wolno. Maro jest zamężna... Mąż jak się dowie, — będzie bić, na śmierć zatłucze Maro...
— Nie zabije, zobaczysz! Ty ładniutka Maro, zachwycająca, śliczna. Oczy jak u gazeli, usta — płatki róży! — A czyś ty widziała Kerima, Maro? Kerima, wodza duszmanów? — palnęłam niespodzianie mimowoli.
Zadrżała, jak pod uderzeniem bicza. Twarz nagle zamarła od szpecącego jej rysy wyrazu dzikiego przerażenia.
— Kerim! Kerim! — bełkocze w strachu, wypuszczając z rąk gliniany dzbanek, z którego lała wodę na moje namydlone ręce. — Święta Nino, patronko Gruzji! Poco, księżniczko-dżan 24 ), wymawiasz to imię? Na niem jest krew i śmierć. Chroń Boże każdego chrześcijanina od spotkania z Kerimem-duszmanem!
Przerażona twarz Maro, w chwili kiedy mówiła o Kerimie, rozśmieszyła mię.
„A wiesz, Maro, że ja go spotkałam? On nawet jest kunakiem moim!“ — o mało nie wyrwało mi się z dumą.
Lecz w porę się powstrzymałam i prysnąwszy źródlaną wodą na ładniutką twarz Maro, krzyknęłam jej ze śmiechem: — A to z ciebie tchórz! — i szybko wybiegłam z pokoju powiedzieć dzieńdobry ojczulkowi.
Wszystko w mojej duszy drży, trzepocze się. Zawsze poważna i zamyślona, dziś śmiałam się i żartowałam z Maro. Jest to coś tak niezwykłego, że sama się nie poznaję.
Lecz to nie wesoły śmiech... nie może być wesołym, kiedy na mej duszy leży kamień — straszny wyrzut — śmierć śmiałego...
Lecz cóż zrobić, jeżeli Bóg nie dał łez mojej duszy?
Cóż robić, jeśli serce moje surowe jest i czerstwe, jak kamienna gleba gór?
Ojczulek siedzi w jadalni. Przed nim stoi przezroczysta porcelanowa filiżaneczka ze smaczną, mocną turecką mokką. Na talerzach leżą różne gruzińskie przysmaki. Ujrzawszy jedzenie, uczułam wilczy apetyt, i ucałowawszy ojca, łapczywie zabrałam się do jedzenia. Ojciec przyglądał mi się z wielkiem zadowoleniem. Kiedy skończyłam śniadanie, przyciągnął mię do siebie z czułością.
— Ludka mówiła mi, — zaczął swym miłym głosem,— o twojem nieszczęściu, Nino! Biedny Szalony zginął w górach, lecz nie rozpaczaj, moja dzieweczko. Jak tylko ci się wygoi ręka, możesz sobie wziąć ze stajni najładniejszego i najmilszego ci konia wzamian za twego utraconego przyjaciela!
Ledwo przestał mówić, kiedy z piersi mojej wyrwał się dziki okrzyk i zawisłam na jego szyi... Ja, nie umiejąca pieścić, pieściłam mego ojca, jak jeszcze nigdy nikogo w życiu, wprost dusiłam go pocałunkami, i obejmując cienkiemi ramionami jego siwą głowę, mówiłam w przerwach radosnego śmiechu:
— Szmaragda... tatusiu, kochany... Szmaragda podaruj mi, tatusiu... Szmaragda!
— Nino! szczęście moje! dżaneczko, opamiętaj się! — mówił ze wzruszeniem ojciec, — jakże ci mogę dać Szmaragda, kiedy on upatruje tylko chwili, aby wyrzucić jeźdźca z siodła. Ależ nie ujedziesz na nim nawet wiorsty, kochanie.
— Ujadę, tatusiu! Słoneczko moje, szczęście moje, pojadę na nim! Przysięgam ci na wysokie góry Kaukazu i doliny Gruzji, że go poskromię, tatusiu! Poskromię! — chichoczę jak szalona, a głos mój drży łkaniem.
Oczy moje błyszczały. Twarz pałała rumieńcem. Wargi i nozdrza drżały, jak u dzikiego górskiego rumaka.
Snać ojczulek tak nie był przyzwyczajony do moich pieszczot i do tak czułych słów, że wreszcie uległ pod ich naporem...
W jego biednej pamięci ożyła inna dziewczynka, czuła, jak jaskółeczka, łagodna i kochająca, jak gołąbek... Przypomniała mu się zmarła córka i oczy jego napełniły się łzami. Potem zamilkł na chwilę i siedział nieporuszony z opuszczoną głową. Wreszcie twarz jego pełna dobroci i niewymownego smutku, zwróciła się do mnie.
— Nino-dżan! — rzekł niezwykle czułym głosem, — daruję ci Szmaragda — twoim jest! Tylko rozkażę wpierw kozakom dobrze go ujeździć i poskromić.
Zadrżałam, krzyknęła dziko i wypadłam z pokoju, zapomniawszy podziękować ojcu, nie słysząc słów Ludki, wołającej coś do mnie... Wszystkie moje myśli i dusza były już w stajni, gdzie stały cztery wspaniałe rumaki ojca, a pośród nich on, mój Szmaragd, światło moich oczu, moja radość. Zdawało mi się, że śnię, tak nieoczekiwanem i przepięknem było moje szczęście!
Zamiast wyrzutów z powodu utraty Śmiałego dano mi pocałunki i pieszczoty. Wzamian za straconego czworonożnego przyjaciela — nowego towarzysza, o którym słodko marzyła moja dusza. Był to najlepszy koń ze stajni ojca, najszybszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałam, piękny gniadosz kabardyjskiej rasy.
Nic dziwnego, że szalałam z radości.
Na drodze stał stary sługa Michako.
— Szczęście, Michako, wielkie szczęście! — krzyknęłam mu i jak wicher przemknęłam obok zdumionego mojem dzikiem bieganiem starca.
— Arszaku! Arszaku! — wołałam po chwili, wpadając jak huragan do stajni i szukając wzrokiem naszego piętnastoletniego stajennego, rodzonego brata Maro. — Arszaku, wyprowadź Szmaragda! On mój! On mój! Ojciec mi go podarował. Prędzej Arszaku.
Arszak był moim przyjacielem i towarzyszem. Kiedy Maro przybyła do nas, przyprowadziła swego brata, sierotę, i od tego czasu Arszak wychowywał się u nas, nawpół sługa, nawpół członek rodziny, wierny towarzysz moich dziecinnych zabaw, a teraz oddany sługa mego ojca.
Przez chwilę patrzał na mnie ze zdumieniem, potem jego szeroka, charakterystyczna gruzińska twarz, lekko oszpecona ospą, jeszcze się bardziej rozszerzyła w szczerym uśmiechu.
— Bierz Szmaragda, duszo moja, księżniczko-zorzo! Bierz Szmaragda! Szmaragd to dobry koń, godny następca śmiałego... Dobry będzie towarzysz z niego, panienko! — mówił, śpiesząc spełnić mój rozkaz.
Lecz i bez słów Arszaka wiedziałam jak wspaniałym jest mój nowy koń. W trzy skoki byłam już przy pięknym gniadoszu o złotawym połysku, cienkonogim kabardyjczyku, i objąwszy ramionami jego cienką rasową szyję, szeptałam mu do ucha słowa pełne czułości i pieszczoty:
— Szmaragdzie mój! Czarujący! Purpurowa zorzo majowego poranka! Szczęście moich dni! Promieniste słoneczko kaukaskiej krainy! Kocham cię! Kocham cię, mój jedyny!
Kabardyjski gniadosz, zdawało się, rozumiał mię. Patrzał na mnie swemi mądremi, okrągłemi, karemi oczyma i rżał cicho, pieszczotliwie.
Ludka zastała mię wprost wiszącą na gibkiej szyi konia.
— Nie pochwalam postępku ojca, — rzekła poważnie, patrząc na mnie swemi dużemi, czarnemi oczyma, w których krył się wieczny smutek, — skoro zmarnowałaś jednego konia, za nic nie dałabym ci drugiego. Nino! Lecz nie poto przyszłam. Ojciec tak postanowił, więc niech tak będzie. Przyszłam po ciebie. Trzeba się wziąć do lekcyj. Musimy powtórzyć jeszcze raz francuskie czasowniki nieprawidłowe. Chodźmy!
Francuskie czasowniki nieprawidłowe, kiedy wszystko we mnie drży z radości!!! Kiedy kare oczy Szmaragda patrzą na mnie z ukrytem oczekiwaniem!!! Kiedy niebo Gori jest takie promienne i jasne!!!
Francuskie nieprawidłowe czasowniki!!!
O, czemuż nie jestem mężczyzną, dżigitem, wolnym góralem i mam — o Boże! — tylko piętnaście lat!