Читать книгу Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2 - Maciej Parowski - Страница 5

Lekcje nowoczesności

Оглавление

Maciej Parowski: W tytułowym przeciwstawianiu fantastyki awangardzie jest sporo racji, ale stwierdzenie antagonizmu nie wyczerpuje sprawy. Niewykluczone, że komuś z państwa awangarda (literacka, filmowa, plastyczna) wcale nie była obojętna. Że ktoś z państwa coś jej zawdzięcza, na przykład osiągnięcia i kiksy awangardy wpłynęły na jego stosunek do formy. Fantastyka, także kosmiczna, nawiązuje do bajek, baśni, dydaktycznych opowieści, raczej nie bada artystycznych języków, tylko wymyśla egzotyczne, alegoryczne światy, opowiada sny w sposób możliwie przeźroczysty, apeluje do starych emocji ubranych w technologiczne kostiumy. Awangardziści sprzed 10 i sprzed 50 lat, którzy całkowali formę kina, w malarstwie redukowali elementy przedstawiające i narracyjne, pisali dziwaczne wiersze o alfabecie Morse’a, mieli inne ambicje. Mimo to fantaści są ich krewniakami – jedni i drudzy reagowali na postęp technologiczny, na wojnę światową, na nowe techniki komunikacji, telegraf, maszynę, na ewolucję miasta. Awangarda wybuchła po I wojnie światowej; nowoczes­na fantastyka – po drugiej. Nie istnieje jedna awangarda – jeśli zjawisko artystyczne liczy sto lat, musi mieć wiele twarzy. Najpierw są pierwsze obrazy Czyżewskiego, Strzemińskiego, wiersze Wata, Paipera, Przybosia. To lata 20., chodzi o lewicę, o komunistów, o bolszewików, o ich zmienne losy, gdzie nauczycieli naszych artystów – takich jak Kazimierz Malewicz – wykańczają w Rosji. Inni stamtąd uciekają jak Wassily Kandinsky czy Marc Chagall. Jest też szalona grupa filmowców – oto najwyrazistszy z nich, Stefan Themerson utrzymuje, że robi ważne rzeczy, ale rozumie, że ludzie tego nie kupią, bo to są filmowe ferdydurkizmy – czyli przyznaje się do pokrewieństwa z Gombrowiczem. To wtedy Strzemiński spiera się z Witkacym, Witkacy z Chwistkiem, tworzy Schulz… To są szlachetne lata – reakcja na nową sytuację emocjonalną, cywilizacyjną. Wkrótce wybucha II wojna, okupacja niemiecka, a po niej, pod startującą władzą ludową, dochodzą do głosu awangardziści, którzy ocaleli; na krótko uzyskują rząd dusz, co widać w Powidokach Wajdy. Ale szybko się okazuje, że sowiecki socrealizm wymiata i polska rewolucja musi pożerać własne dzieci, czyli ojców. Głośna wystawa Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego w Łodzi zostaje zniszczona, sam malarz wkrótce umiera w nędzy. Ale jego książka Teoria widzenia, przepisywana konspiracyjnie, staje się potem podstawą dydaktyczną na uczelniach plastycznych. Awangarda zyskuje władzę nad językiem krytyki, nad rynkiem sztuki. A książka ukazująca nowe horyzonty, ale też ograniczająca i doktrynerska – choć Strzemiński nie był taki, studenci go kochali – oddziałuje do dziś. Mamy teraz w łódzkiej filmówce uwielbianego i znienawidzonego profesora Józefa Robakowskiego z Warsztatem Formy Filmowej, dziedzica tamtego myślenia.

Czy to musi być jałowe? Miłośnicy kina SF są wrogami awangardy, ale uwielbiają 2001: Odyseję kosmiczną, choć status tego filmu jest dwuznaczny. Paulina Kael nazwała Odyseję… najdroższym filmem amatorskim w dziejach kina, z powodu sceny, w której tatuś z kosmosu pyta córkę, co chciałby dostać na urodziny. To się powtarza w tysiącach amatorskich filmów, w Odysei… zagrała sama córka Kubricka. Finał to lądowanie na Jowiszu, przenikające się linie i pejzaże odmienione solaryzacją, fosforyczne płaszczyzny… Kael, znawczyni kina, zauważyła, że awangardziści amerykańscy robili takie rzeczy za darmo kilkadziesiąt lat wcześniej.

Nie zawsze wiadomo, po kim przejmujemy schedę. Stąd pierwsze pytanie do dwójki dyplomowanych: Joanny Karpowicz, absolwentki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, i Wojciecha Siudmaka, który ukończył warszawską ASP. Ile zapamiętaliście ze swych uczelni dobrego, a ile awangardowej opresji?

Joanna Karpowicz: Robiłam dyplom w 2001 roku, moje studia przypadły na końcówkę lat 90. Uczelnie w Polsce są różne, łódzka na przykład jest przesycona awangardą, krakowska była bardziej tradycyjna. Wybrałam malarską pracownię profesora Leszka Miszewskiego, bo u niego nie trzeba było czytać dużo książek. Gdzie indziej wyłącznie się o sztuce czytało, a mnie, jako osobę z południa, teoretyzowanie przeraża. Uważam, że sztukę odbiera się zmysłowo, emocjonalnie, że istnieje uniwersalne piękno; do tej pracowni uciekali podobni ludzie, którzy nie mogli się odnaleźć w żadnym profilu czy ruchu artystycznym. Wielu profesorów siłą rzeczy prowadzi pracownie pod ulubionym kątem, w Krakowie zdarzało się to rzadko. Profesor Miszewski uciekinierów do niczego nie zmuszał, akceptował ich drogi i wybory. Pamiętam z roku Dagmarę Matuszak, doskonałą ilustratorkę wielu fantastycznych książek. Też miałam swoje pomysły, zajęłam się komiksem, co było źle widziane; najbliższa mi sztuka figuratywna też nie ma dobrej prasy w środowisku. Jest zaniedbywana, traktowana jak archaiczna, a obraz, który coś przedstawia, jest demode, zwłaszcza jeśli da się zeń wyczytać jakąś historię… Jednak Kraków był w porządku. Dziekan kupił zestaw garnków emaliowanych do martwych natur; co prawda kazał je dziurawić, żebyśmy w nich nie gotowali herbaty, ale pozwolił nam malować garnki, nie bohomazy.

Anna Groblińska: Mimo to pani podejście do komiksu wydaje się burzycielskie czy wręcz awangardowe. Chyba że malarskie techniki zastosowane do komiksu to awangarda… à rebours.

JK: Ja po prostu uwielbiam brudzić ręce podczas pracy, malować fakturowo, pracuję na papierze i na płótnach. Definicjami nie zawracam sobie głowy.

MP: Czy na uczelni mówiło się o komputerach, wiązano z nimi nadzieje? Marek Hołyński, dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych, który ćwierć wieku temu animował dinozaury dla Spielberga, nazywał komputery awangardowym urządzeniem, dyktującym myślenie w stylu Borgesa, Lema. Jacek Rodek, mój partner w scenopisarstwie, wieszczył, że komputery zastąpią rysowników komiksów.

JK: Mówiło się o komputerach, ale fizycznie był tylko jeden, w pracowni multimedialnej. Ostatnio wpadłam na akademię i zajrzałam do pracowni malarstwa. Już nie robią martwych natur, nie widać garnków. Każdy student ma laptop otwarty przy sztaludze. Oni w tym migotaniu laptopów, pobrudzeni farbą, malują jakieś rzeczy, które są w komputerkach. Może i z tego coś będzie. Aha, zauważyłam, że mają wspaniałe toalety, nie to, co kiedyś.

MP: Wojtek, a twoja uczelnia? Opowiadałeś w wywiadach, że profesorowie byli tak ostentacyjnie do przodu, że nawoływali do palenia muzeów. Rosiński malował abstrakcje tyłem do obrazu i okazywały się w sam raz.

Wojciech Siudmak: Potwierdzam jedno i drugie, ale nie oczekuj nazwisk. Byliśmy w Muzeum Narodowym, bardzo chciałem obejrzeć Malczewskiego, na co profesor: „Nieee, chodźcie gdzie indziej”. Taka była nauka w akademii. Po latach przemyśleń stwierdzam, że sztuka wpadła w ogromny dół. Fakt, że studenci pracują na laptopach, to nieporozumienie, bo akademia powinna uczyć rysować, czyli tego, co może posłużyć do budowy dzieła. Prawdziwą awangardą są ci, którzy mają jakieś zdolności, tak to zrazu semantycznie wyglądało, a to, co teraz nazywamy awangardą, to błąd polityczny. W pojęciu awangardy chodzi o ścieranie się uznanego z tym, co chciałoby być uznane. Uważam lata na akademii za stracone – bo jak profesor może robić korektę abstrakcji, która jest odbiciem naszego stanu duchowego? Jak można uczyć burzycielstwa, kiedy powinno się wdrażać młodych do logicznego myślenia, przytomnego pisania, zręcznego rysowania? Kiedy zadawano nam akt kobiecy, to sądząc, że rzecz jest banalna, rysowaliśmy byle co, nie widząc w tym nic groźnego. Wielka szkoda, bo ciało ludzkie jest najbardziej wysublimowanym kształtem w przyrodzie i sztuce. Trzeba się nauczyć anatomii, światła i cienia, ale tego się już nie wykłada, powstała luka. We Francji właściciel galerii szepcze mi na wystawie: „Wie pan, oni już nic nie umieją”. Brak zajęć z rysowania, brak studiów z natury to klęska. Byłem na kolacji ze słynnym naukowcem, psychiatrą, badaczem mózgu. I on mówi, że to, co Michał Anioł pokazał w malowidle w kaplicy sykstyńskiej, gdy Bóg wyciąga rękę do Adama, to wyrafinowane przedstawienie przekroju mózgu, bardzo się tym pasjonował. W mózgu są zakończenia naszych receptorów, gdzieś nad uchem. Gdyby zapisać te wszystkie bodźce, powstające, kiedy się pisze, rysuje, maluje, to zakończenia nerwowe wyglądałyby jak dziób z metalu. Gdyby zrobić projekcję tego na suficie, zobaczylibyśmy, że głowa jest wielkości dłoni, członki są patyczkami, największa jest ręka i oczywiście kciuk… Najwięcej interesujących rzeczy dociera do głowy poprzez rysowanie, nacisk kciuka. Jeśli nie używamy dłoni, nie me tej relacji, tej pamięci, tego kontaktu, czyli ani obserwacji, ani zrozumienia.

MP: Awangarda badała związki między obrazem a mózgiem (barwę słów), tyle że robiła z tego grę nieczytelną dla odbiorcy. Ale przyznałeś kiedyś, że akademickie kategoryzacje sztuki, przeciw którym wierzgałeś w Warszawie, w Paryżu pozwoliły ci się obronić przed naciskiem kiczu. Dały intelektualną aparaturę i pomogły w określeniu własnej tożsamości.

WS: Przeżycia z akademii przydają się zawsze, ale generalnie nie czuję więzi z tym okresem. To było zbyteczne. Teraz rysuję i widzę, że się ciągle rozwijam, bo mam coś do powiedzenia, a abstrakcja nic mi nie dała. To nie była moja sztuka.

AG: Pan Wojtek tworzył wbrew akademii. Na kontrze. Jak wygląda ten problem u pisarza, Andrzeja Sapkowskiego? Czy w twórczości też miał pan przeciwnika? Czy i przeciw komu pan się buntował?

Andrzej Sapkowski: Na pewno przeciw źle pisanej fantastyce. A jeśli pojmować awangardę jako nowatorstwo, torowanie szlaków, wyrąbywanie drogi maczetą, to należy do niej zapisać prawie całą fantastykę. Nie będąc nowatorem, indywidualistą, autor nic nie sprzeda, nie zaistnieje. Niech pisze w mainstreamie, który nie jest awangardowy, bo co to za sztuka bez początku, zakończenia ani środka, gdzie nie ma akcji, morału ani bohatera? Main­stream musi się poduczyć, poczytać od podstaw, poczynając od Juliusza Verne'a, i przejść do obecnej awangardy SF, bo fantastyka się dorobiła własnej, ma ją jak zając swoją żabę, przed którą ucieka. Dziś jej naczelnym przedstawicielem jest China Miéville. Kiedy ja zająłem się fantastyką, prawdziwą awangardą SF była amerykańska nowa fala. Roger Zelazny, Harlan Ellison skandalizowali na konwentach, pogonili starszych, zaczął się Złoty Wiek.

AG: Pan też na konwentach troszkę prowokuje.

AS: Ludzie przychodzą, żeby się zabawić. Show must go on!

MP: Tomek, ty nie studiowałeś sztuki, nie katowali cię na uczelni Strzemińskim. Ale jako niedoszły architekt uczyłeś się Corbusiera i jego „maszyn do mieszkania”, co w demoludach zaowocowało koszmarnymi fabrykami domów, a we Francji nieludzką dzielnicą Defence.

Tomasz Bagiński: Jako barbarzyńca, bo przedstawiciel przemysłu, jestem z tu obecnych chyba najbardziej ugodowo nastawiony do awangardy. Jako filmowiec też, bo jeśli chodzi o adaptacje literatury, to książka czeka z reguły 20–30 lat, zanim ktoś ją adaptuje, więc cóż to za awangarda.

MP: Katedra powstała szybko.

TB: Tyle że to nie jest pełnoprawny film, a architektowi bliżej do inżyniera niż artysty. Nawet wizjonerskie szalone projekty trzeba ubrać w realia, bo rury do kibli muszą być tak czy owak w każdym budynku, tego nie da się ominąć.

AS: Zasadniczo można, ale lepiej tego nie robić.

MP: Można je schować albo puścić po wierzchu jak w budynku Beaubourg, Centrum Sztuki Pompidou.

TB: Jest to w każdym razie problem techniczny. Rozwiązując go, nie można zapominać o realiach. Podobnie z kinem – ono też jest na swój sposób inżynierskie. Dziewięćdziesiąt procent moich działań to nawalanie się z rzeczywistością, a nie bujanie w obłokach. Rzecz wymaga innego rodzaju wrażliwości i doświadczenia niż te, które przypisujemy artystom.

Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2

Подняться наверх