Читать книгу Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2 - Maciej Parowski - Страница 8
Szyfry, kamuflaże, komunikaty
ОглавлениеEwolucja wymowy ideologicznej polskiej SF
Ciekawy bywał i bywa udział fantastyki w dogadywaniu się ludzi w Polsce. Za PRL-u cenzura utrudniała komunikację, a fantastyka ją umożliwiała, oczywiście na pewnym poziomie nieostrości. Sprzyjała złudzeniu, że czujemy i myślimy identycznie. Niesnaski doszły do głosu, kiedy cenzura umarła, a fantastyka zaczęła obsługiwać różne opcje.
Symbolem powszechnej zgody były tak zwane kawały, którym dziś nie sprzyja wielokierunkowy i ostry konflikt polityczny. Oto za Gomułki, za Gierka pasażerowie w taksówce pyskują na komunę. „Cholera – szydzi kierowca, władza zbiera w wyborach 99 procent głosów, a mnie się zawsze wpakuje do auta ten jeden procent”. Teraz jawny i ukryty podział głosów jest mniej przejrzysty. Albo taka scenka: facet pomstuje w tramwaju, że rząd jest do dupy. Smutni wleką go do suki, a gość protestuje: „Panowie, ja przecież mówiłem o rządzie NRF-u”. „Spoko – smutni na to – już my sami wiemy, który rząd jest do dupy”.
W takiej jednoznacznej mentalnie przestrzeni funkcjonowała proza Zajdla, czytana po karnawale Solidarności. Potwierdzała wcześniejsze podejrzenia, cieszyła artystyczną celnością socjalnego modelowania tego, co za oknem. Przy czym wielu fanów przyznawało, że dopiero Limes inferior, Cała prawda o planecie Ksi czy Paradyzja otworzyły im oczy, w jakim świecie żyją.
Bywało gorzej. Za Bieruta/Stalina opowiadanie kawałów kończyło się kryminałem. Wyobraźnia, która mogłaby bryknąć rzeczywistości i doktrynie, na wszelki wypadek została sparaliżowana. Toteż zamordowano komiks (bo z ducha amerykański, nieartystyczny, prymitywny, potencjalnie luzacki lub wręcz buntowniczy). Potem zaprzęgano go najczęściej do działań propagandowych (Kapitan Żbik, Klos, Podziemny front); na szczęście rysownicy zakochani w sztuce komiksu sprawili, że było na co popatrzeć. Zamrożono też dwie pierwsze nowoczesne powieści powojennej SF. Na dekadę.
Roman Gajda, autor Ludzi ery atomowej, i Andrzej Ziemięcki w Schronie na placu Zamkowym uciekli w przyszłość. Żeby wykręcić się od opisywania powojennej rzeczywistości, kiedy sowieckimi bagnetami wdrażano komunę, młodzi akowcy tracili wolność, a nawet dawali głowę – autorzy każą swym bohaterom zapaść w wieloletni sen. Mimo to obie powieści – amerykańskie z ducha, wizualnie pokrewne z Metropolis, opisujące konflikty w erze ekspansji technologii i dobrobytu XXI stulecia – okazały się dla władzy ludowej nie do strawienia. Sztuczka wyszła dopiero Machulskiemu – w Seksmisji (1983) Max i Albert też przesypiają kawał czasu (tym razem lata 80.), żeby wydziwiać na totalitaryzm w babskim przebraniu. Cenzura A.D. 1947/1948 była dużo czujniejsza.
Doskonały świat został wymyślony, konflikty, jeśli już, dopuszczano na obrzeża, gdzie pierzchły niedobitki kapitalizmu. Tak mamy w wielokroć kastrowanych i przerabianych Zagubionej przyszłości, Proximie i Kosmicznych braciach Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. Lemowi poddano cenzuralnym amputacjom i przeszczepom Czas nieutracony, żeby pasował do przodującej doktryny ojczyzny światowego proletariatu; obronną ręką wyszedł z tych operacji tylko tom pierwszy, Szpital Przemienienia. Porobił także Lem bolesne koncesje na rzecz komuny w Obłoku Magellana, toteż potem nie chciał powieści wznawiać i oglądać, choć książkę dobrze wspominają miłośnicy retrogadżeciarstwa i naukowych ekstaz.
Zawartość ideowa ówczesnej twórczości jest efektem kompromisu, ustępstw, a mówiąc ściślej: dyktatu. Na pewno nie wynikiem wolnego i świadomego wyboru. Wiara w socjalistyczną przyszłość to narzucony dogmat, choć akurat perspektywa zdobycia kosmosu w świetle pionierskiego lotu sputnika i innych osiągnięć Sowietów wydaje się zrazu realna. W dodatku „zieleni się Ameryka”, a Afryka czerwienieje, ale reszta rzeczywistości skrzeczy, toteż absurdy, paradoksy wreszcie zbrodnie polityki PRL-u podpowiedzą Lemowi język groteski Dzienników gwiazdowych. Ludzie udający roboty, a wygrażający wrażym, bo białkowym bladawcom, czy też nieszczęśnicy symulujący radość z życia pod wodą, byle uczynić zadość pomysłom pomylonego ideologa – to już parodia mowy-trawy i głupot wczesnego PRL-u.
W powieściach takich jak Solaris, Głos Pana, Niezwyciężony Lem robi intelektualne eksperymenty dotyczące spotkania z nieznanym, bada wytrzymałość, to znaczy kruchość człowieka. W Edenie szyfruje doświadczenie wojny, a dokładniej okrucieństwo i absurdalne ludożerstwo Holokaustu. W Wizji lokalnej prawie otwartym tekstem opisuje konflikt Wschodu i Zachodu, przebierając Amerykanów za Luzańczyków chronionych barierą etykosfery, a Rosjanom każe wegetować we wnętrznościach karykaturalnych i olbrzymich kurdli. Po latach Dukaj zdiagnozuje Lema jako „katastrofistę w stylu Witkacego”[2]. Chodzi o to, że postęp naukowy jest dlań zmienną niezależną, a historia pozostaje ciągiem fatalizmów, nie zaś logicznym procesem kształtowanym przez człowieka. Szczęśliwie, kiedy była pora, nie zwrócono uwagi, że przecież mistrz marksistów, Hegel, inaczej to postrzegał.
Aha, Dukaj zwróci uwagę na jeszcze jedną pozaliteracką, pozafantastyczną dziedzinę, w której Lem znalazł potomków czy naśladowców: „Jest sporo ateistów, którzy w nieprzyjaznym środowisku polskim odważyli się do tego przyznać, ponieważ czytali właśnie Lema”. Chodzi o niewiarę czy agnostycyzm z intelektualnymi ambicjami – nie pałkarski, narzucony przez PZPR, lecz płynący z przerażenia bezlitosnym darwinizmem. Pisarz podczas okupacji zobaczył mechanizmy świata zwierzęcego także w społecznościach człowieczych. Dlatego Snerg, który literackiego terminowania u Lema nie ukrywał, mógł wywodzić w Robocie o swej teorii Nadistot („Skoro człowiek nie jest we Wszechświecie niczym absolutnie wyjątkowym, na co uroczyste zapewnienia znajdujemy w każdej uczonej księdze Materializmu…”) i nie narażać się tym samym na zarzut antyintelektualizmu ani śmieszność.
W tamtych szczególnych czasach – Cuius regio, eius religio – wszyscy byliśmy ateistami i materialistami. Owszem, trwał kardynał Wyszyński (zwany później, również przez wrogów, Prymasem Tysiąclecia) i jego wielomilionowa trzoda, czego się już ukryć nie dało. Ale na przykład w prasie młodzieżowej akcenty religijne były zakazane, a w fantastyce nie do pomyślenia.
Natomiast polscy bokserzy na światowych imprezach robili znak krzyża w narożniku przed walką i póki lali przeciwników, nie robiono o to specjalnego hałasu. Na pewno mniejszy niż o „gest Kozakiewicza”. Czyli jesteśmy w roku 1980 – roku zbojkotowanej przez Zachód moskiewskiej olimpiady, w czasie wielkich cudów.
To się teraz tak łatwo mówi – wolny i świadomy wybór. Były kłopoty nie tylko z pierwszym, ale i drugim.
W roku 1990, wspominając tamten czas, Edmund Wnuk-Lipiński, autor Wiru pamięci, uznawanego za pierwszy tytuł tak zwanej fantastyki socjologicznej, przyzna się do fundamentalnej niewiedzy. Jego macierzysty Uniwersytet Warszawski był – jak mówi – „silnie skomunizowany, podobnie jak kierunki społeczne i humanistyczne w całej Polsce. Co gorsza, pamiętam, że mając do dyspozycji na uniwersytecie wyłącznie lewicową literaturę, bardzo długo ulegaliśmy złudzeniu, że operujemy na przestrzeni całego spektrum człowieczej myśli społecznej. Zasadniczo jeżeli ktoś nie dowierzał rzeczywistości i starał się na własną rękę dotrzeć do wiadomości istotnych, mógł sięgnąć na przykład do myśli konserwatywnej. Ale takich ludzi zawsze na uniwersytetach jest mało, a literatura obowiązkowa mieściła się w pewnym spektrum ideologicznym i poza nie nie wykraczała”.
Dlatego pisana u schyłku lat 70. fantastyka socjologiczna to było trochę macanie na ślepo albo – idąc bajkowym tropem – munchausenowska próba wyciągnięcia siebie samego z bagna kłamstwa i niewiedzy za włosy. Sowietolodzy na zachodnich uniwersytetach dawali komunie długie życie, a tu de facto pierwsze pokolenie PRL-u zapisało w swych książkach odrazę i bunt (Oramus, Wnuk-Lipiński, Wolski, Żwikiewicz, Wójcik/Krzepkowski, Markowski, Parowski) przeciw komunistycznej rzeczywistości, a nawet konstruktywną nadzieję. Żwikiewicz dostrzegał możliwość zmiany w szarej jednostce zaborczego systemu (reprezentowanego w jego Drugiej jesieni przez czerwoną biomasę), ale najbardziej przenikliwym krytykiem i wizjonerem był Zajdel. W Paradyzji liczył na gromadzony potajemnie ładunek atomowy, który wysadzi kraty, sposób na porozumienie się społeczeństwa dostrzegł w kabaretowej szyfrowanej mowie, mogącej oszukać podsłuchujące komputery, zaś w Limes inferior kładł swój los w ręce bajkowej Alicji, która miała go przeciągnąć do lepszego świata. Wyglądało to na wizjonerską alegorię Solidarności, która wybuchła w tym samym sierpniu, w którym Janusz skończył swoją powieść.
Wydawcy, recenzenci wewnętrzni przestraszyli się tej fali. Krytycy rygoryści narzekali na złamane przez absurdalną Alicję szlachetnych reguł science fiction. Krytyka nie zapowiedziała ani nie objaśniała tych książek. Zdzisław Lekiewicz w pracy magisterskiej z lat 70. (wydanej w KAW dopiero w 1986 po tytułem Filozofia science-fiction) zapewniał gołosłownie, że „w późniejszych utworach tego pisarza [Lema] obserwujemy raczej ucieczkę od problematyki ustroju sprawiedliwości społecznej w stronę eksperymentowania (bardzo często z dużym ładunkiem groteski) możliwych form ładu społecznego (poza komunizmem). Wydaje się, że opisywanie realizacji czy też funkcjonowania ustroju komunistycznego przekracza możliwości science fiction. Wyobraźnia socjologiczna jest jeszcze zbyt mała, aby dostrzec rzeczywiste problemy związane z kreacją i funkcjonowaniem tego ustroju. Co z tym idzie temat ten w literaturze nie istnieje”.
Tak młody krytyk w wypracowaniu przeniesionym z innej czasoprzestrzeni, zapewne nie chcąc utopić swego magisterium, zaprzeczał widzialnej rzeczywistości. Nie miał także racji tak zwany lektor z KC PZPR, który w redakcji „Fantastyki” podczas spotkania z pisarzami radzieckimi na przełomie lat 1983/1984 wyjaśniał gościom i nam, na czym polega SF.
Otóż jest to „literatura o bohaterze heroicznym, działającym w zespole, odpowiadającym za ten zespół i przyjmującym punkt widzenia cywilizacji, nie jednostki. Bohater ów postrzega świat jako materialny i poznawalny, a jest nosicielem i propagatorem jedynie słusznego materialistycznego światopoglądu”.
Tymczasem wszystko już wyglądało i miało wyglądać zupełnie inaczej.
Żyjący w niewoli idealizują wolność i demokrację, choć brak im autopsji i kompetencji, by ocenić jedno i drugie. Nie mają skali porównawczej, choćby ze względu na, jak przyznał Wnuk-Lipiński, braki w lekturach. Profesor Magdalena Środa krótko po 1990 roku opowiedziała o rozżaleniu, które podzielali także jej przeciwnicy: „Sądziłam, że niepodlegli Polacy będą się różnić tylko kolorami skrzydeł”.
Mało było mądrych, którzy przeczuwali, że pójdzie o rogi i ogony.
Za komuny – to już mój greps – szczery satanista mógł mieć zrozumienie dla otwartego katola. Także odwrotnie. Uznawali wszak istnienie metafizycznej rzeczywistości sprawującej nad tą doczesną istotną kontrolę. Jeden obstawiał Boga, drugi Diabła, różniła ich aksjologia, ale ontologię i epistemologię mieli, z grubsza rzecz biorąc, identyczne. Widzieli świat zawiły, w dynamicznym konflikcie, inaczej niż trywializujący sprawę materialista.
Ale kiedy w 1990 roku wybije wolność i będzie można zacząć wybierać, ruszą spory o setki spraw. O skalę budownictwa sakralnego, kształt programów edukacyjnych, dopuszczalność aborcji i pornografii, stosunek do bohaterów historycznych, do polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Bo za wolności kończy się wymuszona jedynie słuszna polityka i jednokierunkowy cichy opór. A mówię tylko o katolu i sataniście, pomijając resztę ideologicznego spektrum.
Silnie rozczarowuje też demokracja. Okazuje się, że to nie my powiemy innym, co mają robić, ale inni spróbują podyktować to nam. Nim jednak utonę w dylematach wolności, cofnijmy się do lat 80., kiedy startuje „Fantastyka”, a demokracja jest poza zasięgiem.
Trzynasty grudnia 1981 roku zamknął ważny etap w fantastyce socjologicznej. Wiosną 1982 powieści nurtu zalały księgarnie w wielotysięcznych nakładach i kto chciał, mógł z nich wyczytać metaforę politycznej, narodowej, gospodarczej, kulturowej niewoli. Ostatnia, Paradyzja, wyszła jesienią 1984, niecały rok przed śmiercią autora. Recenzowaliśmy te książki ostrożnie albo wcale, taka proza praktycznie nie zjawiała się na łamach „F”. Raz, że mogłaby pismo zatopić, dwa, że po Zajdlu to i tak wyglądałoby na wyważanie otwartych drzwi i zmaganie się z banałem. Myśliciele z „Nowych Dróg” jęczeli co prawda, że Zajdlowe aluzje krzywdzą system sprawiedliwości społecznej i ranią jego budowniczych (w 1985 roku stanął w Warszawie pomnik tak zwanych utrwalaczy władzy ludowej; zdemontowany w 1991), ale nikt już nie traktował tego poważnie.
Poza uzurpatorem z KC nie było wówczas odważnych, którzy radziliby fantastom, co mają robić. To zresztą nie należy do zadań krytyków, którzy zamiast suflować, powinni wyjaśniać pisarzom, w jakiego rodzaju wydarzeniach uczestniczą, bo jako istoty narcystyczne mogą mieć z kontekstem kłopoty. W drugiej wielkiej dyskusji „Fantastyki” z 1984 roku w Staszowie (pierwsza była rok wcześniej podczas dni „Fantastyki” w Dzierżoniowie) profesor Ryszard Handke zauważył: „Zaczyna się okres wielkiego rozchwiania, ponieważ fantastyka zdobywa, czy też jest zdobywana przez to, co się nazywa obszarami heterogenicznymi. Mamy więc do czynienia z nowymi obszarami fantastyczności i rozmywającą się definicją naukowości. To jest zupełnie nowa jakość. W latach 60. przeciętnie wykształcony obywatel wiedział, że może wierzyć w kominiarza albo dyskretnie pójść do wróżki, ale za żadną cenę nie wolno mu się do tego przyznać. Później zaczął się cały szereg zjawisk meta-para-tele, z którymi nie wiadomo było, co począć. Zrazu podkpiwaliśmy sobie z szerzącego się jakoby w Ameryce zabobonu, czy może z niego nam podkpiwano, ale skutki naukowego poznania tak czy owak zaczęły komplikować nam życie. Okazało się, że każde naukowe poznanie więcej rodzi pytań, niż załatwia odpowiedzi. Im szybszy jest postęp nauki, tym bardziej rosną obszary nieznanego. A na obszarach nieznanych rodzą się duchy. Zawsze się rodziły”.
Profesor Antoni Smuszkiewicz dodawał: „Fantastyka najpierw była techniczna, potem naukowa, potem zaczęła obejmować inne dziedziny życia, ale już w sferze medycyny i biologii, jak u pana Hollanka; Fiałkowski tkwił przy medycynie i automatach, aż wreszcie granica fantastyki naukowej się zatarła, gdyż w połowie lat 70. Kurpisz wprowadził tematykę filozoficzną. Stara poetyka nie mogła unieść tego wszystkiego i tak skończyła się u nas klasyczna SF. Ta, którą pan Handke definiował jako naukowo-techniczną. Lata 60. to był okres, okazuje się, ostrzenia narzędzi pisarskich, którymi będzie się teraz kroić i analizować rzeczywistość”.
Podsumowywałem potem lata 80. w eseju Czary mary punk Bang, pisząc o fantastyce dziwności, psychotronicznego holizmu, o awanturach w stylu punk. Z rzeczywistością były jeszcze kłopoty, ale wylało się w tej prozie dużo więcej niż przedtem emocjonalnej szczerości i ruszyła inwazja na pola dotąd nieeksploatowane. Deszcz spłukiwał kolory świata (Stefański), król przykuty do tronu badał mentalne granice swej władzy (Emma Popik), łowca czarownic – skrzyżowanie Pirxa z wiedźminem (który dopiero miał nadejść) – polował w opowiadaniu Krzysztofa Kochańskiego na wiedźmy, a Jarosław Grzędowicz (1982) z Feliksem W. Kresem (1984) robili pierwsze wcale nie standardowe próbki polskiej myślącej fantasy. W 1986 roku wystartowała oryginalna, krwista, wielokulturowa choć postmodernistycznie skrojona postać wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego. Rodziła się nowa poetyka, nowa tematyka, plejada nowych nazwisk i nowy model życia literackiego (pismo, fanziny, kluby). Mówiąc syntetycznie – zjawisko literackie.
Zamiast wyważać otwarte polityczne drzwi (tyle że pilnowane przez ZOMO-wców), autorzy zaczęli fantazjować na temat magicznej struktury świata. Pamiętam, jak w pierwszej siedzibie firmy na Noakowskiego czytaliśmy z Jackiem Rodkiem wyjęty z koperty ciepły jeszcze egzemplarz Karlgoro godzina 18:00 Baranieckiego, popatrując na siebie z zachwytem. Telepaci wysyłają tam z ziemi sygnał leczniczy dla rannego w wyniku awarii kapitana statku odległego o miliony kilometrów, nieświadomi, że w ten sposób ściągają na ziemię szczególne fatum, zemstę kosmosu za odebraną mu ofiarę. To był szok[3].
Wcale nie chodzi o pojedynczy strzał czy trafienie. Elementy podobnej holistycznej wizji świata zjawiają się w Drwalach i dziewczynie Marka Oramusa, noweli napisanej przed 1980 rokiem, i w jego Hienach cmentarnych (inaczej Tlatocetlu) z 1984. W 1985 roku bohater Marka staje w powieści Arsenał naprzeciw ciała niebieskiego, a zarazem swoistego skrzyżowania Boga i Diabła, by pasować się z własnymi demonami. Symbiozę, wzajemne oddziaływanie sił ducha i materii, znajdziemy też w pochodzących z tego okresu Liście z Dune Andrzeja Zimniaka i Powiewie nieprawdopodobieństwa Ryszarda Głowackiego.
Nie miały owe powieści charakteru stricte religijnego ani heretyckiego, najwięcej w nich powinowactwa z panteistyczną myślą Wschodu. W każdym razie to nowe wspierało dwoistą – materialną i duchową – wizję świata. Parę lat wcześniej były z takim spojrzeniem spore kłopoty. Kiedy w 1978 roku kolega złożył w „Razem” recenzję Życia po życiu Raymonda Moody’ego, a pisma katolickie dopatrzyły się w opisanym w książce ciemnym tunelu emanacji „światłości wiekuistej”, to tekst wyrzucili z łamów – szef, który się zreflektował, i rutynowo czujna cenzura. Aha, w trzecim tysiącleciu Baraniecki dopisze do Karlogoro… ostrzegawczy komentarz. Magia, seanse telepatyczne, lecznicze, w których on sam uczestniczył na przełomie lat 70. i 80., nie były, jak spostrzegł po latach, zabiegiem moralnie i duchowo obojętnym. Otwierały człowieka na inwazję demoniczną, dokładnie taką, przed jaką ostrzegają teologowie i klechy. W latach 80. nie mieliśmy o tym pojęcia, a pisał o sprawie (nawet przytomnie) Jacek Sawaszkiewicz w pierwszych tomach Kronik Akaszy. Wychodzi na to, że jego surowi wówczas krytycy (ja zacząłem, potem swoje dołożyli Oramus i Ziemkiewicz) nie oddali należnej sprawiedliwości temu fragmentowi Jackowego dzieła.
Ale akcenty stricte religijne też się zjawiły, mimo cenzorskiego – i nie tylko takiego – baczenia. Tak się złożyło, że jesienią 1982 roku gościłem w domu jednocześnie mojego ojca i aktywistę fandomu, zawodowego wojskowego. Stary, człowiek może nie złośliwy, ale na pewno dociekliwy, niewinnie zapytał owego fana, jak teraz, po stanie wojennym, w Ludowym Wojsku Polskim wygląda sytuacja ludzi wierzących. Owszem, są u nas tacy – wyjaśnił z dumą kolega – ale my ich nazywamy garbatymi.
Garbaci, nie garbaci, nie minął rok i mógł Jacek Piekara prowokować w „Fantastyce” gniewnymi – i jednak religianckimi – Wszystkimi twarzami szatana, bo cenzura opowiadania nie tknęła. A Marcin Wolski finiszował z powieścią Agent Dołu (1989) o Diable sięgającym po władzę nad światem (20 lat później w epilogu kolejnego wydania powieści w roli następcy tytułowego pomazańca piekieł obsadzi Barracka Obamę).
Jeszcze lepszy, bo od strony teologicznej krystalicznie czysty, był short Jeruzalem (1988) Janusza Cyrana. Chrystus nie wytrzymuje tam męki i upokorzony gotuje dręczycielom straszne „kęsim”. Streszczenie brzmi wyzywająco, ale chodziło o otwierającą oczy na fenomen Krzyża intelektualną prowokację, na jaką, nie uchybiając ortodoksji, mogą sobie pozwolić jedynie błyskotliwi kaznodzieje.
U schyłku lat 80. przeczucie nadchodzącej wolności jest coraz większe, do skoku na rynek szykuje się nowa generacja autorów. Chłopcy przygotowują pierwsze numery „Fenixa” (jeszcze w formie fanzinu, nie rasowego miesięcznika) i zaczynają agitację za fantastyką rozrywkową, nie problemową. To typowa, zmyłkowa, bo wojenna, wymierzona w „Fantastykę” (no i we mnie), choć zrazu szczerze uwewnętrzniona idea. Koniec z ideologicznym przemytnictwem, przed czym w swym dziele ostrzegał jeszcze Lekiewicz, co prawda cytatem z René Welleka i Austin Warren. W Teorii literatury (1962) piszą oni: „Filozofia, ideologiczny element dzieła, może w odpowiednim kontekście sprzyjać artyzmowi, gdyż potęguje istotne wartości artystyczne: złożoność i spoistość. Świadomość teoretyczna może pogłębiać osiągnięcia twórcy i dawać im szersze horyzonty. Ale to nie jest regułą. Twórca może ugiąć się pod zbyt wielkim ładunkiem ideologii, jeśli go sobie nie przyswoił całkowicie”. Fakt, „ideologia nieprzyswojona całkowicie” to był bolesny dylemat fantastyki czasów stalinizmu, do dziś widać rany zadane tej prozie i czuje się tamtą autorską udrękę.
Inna rzecz, że dzieło bez ideowego wkładu jest martwe. O tym z kolei pisał Orwell, a Zajdel w połowie lat 80., krótko przed śmiercią, rzeźbił w gipsie i klepał w aluminiowej blasze matrycę medalu jego imienia. Toteż kiedy wybuchnie wolność, wszyscy właściwie szermierze fantastyki rozrywkowej dołączą z czasem do gry z intrygującymi tekstami serio, zaangażowani w ideowy spór o kształt raczkującej okrągłostołowej Polski.
Wrócę do Filozofii science-fiction, bo kiksy tej książki są typowe. Już w 1986 roku Bugajski w „Fantastyce” podkpiwał, że Lekiewicz prowadzi wywód na poziomie felietonu, a zabezpiecza się terminologią marksistowską. To znaczy widzi w SF ilustrację problemów zwerbalizowanych gdzie indziej i sprawdza ich akuratność według nieaktualnej mapy.
Profesor Jakub Lichański podobnie ironizował w Nowych książkach: Lekiewicz sam ograniczony tak zwaną słusznością, wystawia niskie oceny za wyobraźnię socjologiczną Dickowi, Orwellowi, Bradbury’emu; wytyka im niedocenianie rozwiązań w ustrojach sprawiedliwości społecznej… Fakt, w moim wyciągniętym z lamusa egzemplarzu pełno szyderczych wykrzykników i znaków zapytania. Warto jednak pamiętać, że była to zaledwie jedna z wielu irytujących książek. Nawet Lemowi oberwało się od utytułowanych (na innych polach) autorytetów; wypomni im to po latach. Sam dopiero w drugim wydaniu Fantastyki i futurologii doceni klasę Dicka.
Kiedy w 2016 roku Jacek Sobota, pisarz SF, pracownik naukowy Instytutu Filozofii na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, wyda Filozofię fantastyki, to bada już i opisuje tę literaturę, która jest, a nie tę, która powinna być. Nie przeszkadza mu cenzor, w dodatku fantastyka (lokalna i przekładowa) stała się w ciągu 30 lat ciekawsza, bo uwolniona z pułapki gatunkowej ortodoksji. Reaguje na świat barwniejszy niż kiedyś, ponadto autorzy nie unikają wypowiedzi dyskursywnych. Piszą o fantastyce także fani, coraz częściej biorą ją też na warsztat uniwersyteccy badacze (niektórzy, jak autor Głosu Boga, są też pisarzami). Sobota uwzględnia ich głosy.
Kiedy opisuje ontologiczne dylematy SF kreującej różne istoty i światy, to nawiązuje oczywiście do Lema i Dicka, ale wsparcia szuka też u Eco, Ingardena, Tatarkiewicza, Schrödingera i pamięta o przestrzeniach Matrixa. Epistemologię fantastycznych dziwów opiera znów na Dukaju, ale też na Wattsie, Popperze i Nabokowie. Ilustrację kwestii religijnych znajduje w prozie Snerga, Capka, Stapledona; pomoc teoretyczną w tym temacie – u Dominiki Oramus, Tadeusza Olszańskiego, Zbigniewa Łazowskiego, niżej podpisanego. Biologiczne i transhumanistyczne koncepcje fantastycznej antropologii opisuje, sięgając do Dukaja, ale i do Konrada Fiałkowskiego, Cezarego Zbierzchowskiego, Charlesa Strossa, Juliena Offraya de La Mettrie. Przewodnikami po różnych fantastycznych filozofiach dziejów są mu nie Marks, lecz Cioran, Frederic Jameson czy Gibbon, a z autorów science fiction – oczywiście Issac Asimov, twórca Fundacji, Mike Resnick, autor Kirinyagi, Heinlein, Stapledon, Dobraczyński. O etyce i aksjologii dyskutuje Sobota między innymi z Frommem, Sokratesem i Józefem Bańką. Bez kompleksów bada odmiany buntu i światy przedstawione w fantastyce socjologicznej, przywołuje diagnozy Wnuka-Lipińskiego, Marka Oramusa, Janusza Zajdla, ale też film fantastyczny Gattaca (1997) wyreżyserowany przez Andrew Nichola. Gdy bada teologiczne, filozoficzne i artystyczne zdobycze polskiej fantastyki religijnej, partnerami rozważań są dlań Jęczmyk, Parowski, Dominika Oramus. Analizując Kantyczkę dla Leibowitza Waltera M. Millera, sięgnie po Norberta Wienera i René Thoma, ale też autorytety zewnętrzne wobec umownego getta SF – po José Ortegę y Gasseta i Tomasza Burka. Rozważając problemy SF z komunizmem (i odwrotne), pożywia się nie tylko Orwellem, ale i Lekiewiczem. Bez kompleksów i ograniczeń sięga po opracowania, które na przełomie lat 70. i 80. jeszcze nie istniały (René Thoma, Jeana Baudrillarda, Szpakowskiej[4]) bądź nie posiadały debitu (Konwicki, Popper, Nietzsche). Wreszcie, co miłe zwłaszcza pokoleniu 50+, nie szpikuje bibliografii mrowiem tytułów sowieckich.
To już inny pejzaż i naprawdę nowa mapa.