Читать книгу Wasz cyrk, moje małpy. Tom 2 - Maciej Parowski - Страница 7
Szok przyszłości
ОглавлениеMP: Historia z życia. Przyjeżdża do redakcji dwudziestoczterolatek, dziś gwiazda. Garnitur ciasny, może jeszcze z matury, szyja ściśnięta krawatem, i wręcza mi strasznie staroświeckie opowiadania. Jest w tej manierze sprawność, pomysły są raczej świeże, ale narracja, obrazowanie – wczesny Grabiński. „Słuchaj – mówię – dlaczego to takie niedzisiejsze?” A on wybucha: „Bo ja nienawidzę tych awangardzistów, którzy nie umieją po bożemu, mam ojca malarza, przyjrzałem się jego kumplom, oni bez przerwy udają”.
WS: Już chłopaka lubię!
MP: Ja też, ale mi szkoda tej pary, tej energii na literackie powtórki. Nawiązuję w rozmowie do Cortazara, Chandlera, Dicka, bo oni grają po nowemu w stare powinności, więc zwykle się nimi wspieram, kiedy namawiam młodych do poszerzenia horyzontów. Kupiłem od chłopaka dwa opowiadania, spotykam go potem na Polconie – wielka przemiana. T-shirt, marlboro, studencki slang i klimaty, pełne obycie. W rozmowie i nowych tekstach kontestatorski i uwodzicielski styl na wielu poziomach języka, trzyma kontakt z rzeczywistością i konwencją. Traktował nowoczesność jak gorset, złą maskę, dopóki nie dostrzegł w niej szansy, nawet z ojcem się pojednał, który, jak mówi, nauczył go wolności.
AG: Interesujący jest ten bunt przeciw buntowi, który się też ustatecznia. Dlatego zaciekawił mnie katastroficzny komiks pani Joanny Jutro będzie futro z inteligentnymi zwierzętami i ludźmi zmodyfikowanymi genetycznie. Kto tam jest pani przeciwnikiem, jaki typ awangardy reprezentowały osoby lub instytucje, które tak urządziły nam świat? Pytam o inspiracje, bo jeśli może być nią obraz pod mikroskopem…
JK: Zostawmy treść tej historii, nie uważam, żeby była znacząca. Tam chodzi przede wszystkim o emocje. W dzieciństwie miałam psa, wokół tego krążę, może infantylnie. Ale lubię Futro…, bo pracując przy nim, spróbowałam po raz pierwszy komiksu malarskiego. To i dla mnie była rewolta. Oczywiście ze względu na narrację musiałam swój język malarski trochę zmodyfikować.
AG: Ale nie potrzebuje pani tylu ludzi do pomocy, ilu pan Tomek i filmowcy?
JK: Bardzo brak mi ludzi. Zatrudniona w reklamie, pisałam teksty i sądziłam, że fajnie mieć pracę od 10.00 do 17.00. W ramach buntu przeciw rodzicom – malarzom – postawiłam na normalny zawód, co przyjęli ze zrozumieniem, ale okazało się, że nie mogę tego robić. Wróciłam do pracowni, dziczeję, tęsknię za ludźmi, nie potrafię przejść przez zebrę, gubię się w mieście. Ale kiedy maluję, nie chcę mieć z nimi do czynienia. Zaburzają mi rytm, odpoczynek. To nawet nie chodzi o wenę, ale o moment takiego zatracenia się w pracy, o koncentrację. Sportowcy odczuwają to chyba podobnie.
AG: Czy pan Andrzej poda szczegóły na temat wiedźmina i jego przeciwników? Mamy tu przecież dwu ojców chrzestnych – może opowiecie, jak ten nowy filmowy Geralt będzie wyglądać?
AS: Przyjdzie pora, to się ujawni szczegóły. Odpowiedź, jak państwo widzicie, awangardowa.
TB: Też nic na razie nie powiem, ale zdradzę, że dużo ciekawych rzeczy się dzieje.
AG: No to z innej beczki: pan Tomasz też sięga po elementy naukowe. Widziałam film Ambicja, fantastyczny, ale nawiązujący do lądowania sondy Rosetta na komecie, nakręcony na zlecenie Europejskiej Agencji Kosmicznej. Tak jak pan Wojtek znalazł pan z naukowcami wspólne pole zainteresowań.
TB: Muszę, podkreślić, że jestem ukształtowany przez obecnych tu trzech panów, bo uczyłem się fantastyki, jako gatunku na magazynach „Fantastyka” i „Nowa Fantastyka”, na drukowanej tam prozie, komiksach, obrazach, zapisach dyskusji. Na tym wychowało się całe moje pokolenie, zresztą nie tylko moje.
JK: Przyłączam się do tej deklaracji!
TB: A trudno, będąc fanem takiego pisma, nie być zafascynowanym nauką. W dodatku jednym z moich ulubionych nauczycieli był matematyk, co podbudowało moją fascynację możliwościami człowieka i poszukiwaniem wiedzy o wszechświecie. Faktycznie mieliśmy w zespole – bo ja nigdy nie pracuję sam – ciekawą możliwość współpracy z Europejską Agencją Kosmiczną. Agencja ma niebywałe plany, tam się spotyka taki rodzaj myślenia i planowania na wiele lat, jak kiedyś przy budowie katedr, tak samo jest w NASA. Dziś projektuje się ekspedycje na 2030 rok. To już się dzieje, już toczy. Kiedy pomyśleć o skali tego wszystkiego, o odległościach, to człowiek wpada w stany mistyczne. Życie filmowca rzadko polega na autorskiej twórczej pracy, opieramy się na tym, co stworzył ktoś inny, i często są to rzeczy zamówione. Albo takie, na które trzeba znaleźć duże pieniądze – w ten sposób docieramy do kwestii praktycznych, a nie artystycznych. Pani pytała, czego Joanna się boi, z sugestią, jeśli dobrze zrozumiałem, że artyści to nieszkodliwi szaleńcy, naukowcy – różnie może być, ale politycy – to już totalna zgroza!
AG: Myślałam też o bezosobowych, cywilizacyjnych mechanizmach. Już w awangardzie z jednej strony jest entuzjazm dla miasta, masy, maszyny – z drugiej przerażenie tym molochem, alienacją, którą one wywołują… Stąd pytanie, czy – pomijając wynalazki i fascynujące obszary eksploracji – cała cywilizacja nie wiąże nas pajęczą siecią, nie pozbawia prywatności, nie wysysa z nas informacji i nie prowadzi do katastrofy.
JK: Trudno się martwić na przykład rozwojem medycyny, ale kiedy idę z przyjaciółką i jej małą córeczką nad rzekę i jest tam trawa i my siadamy normalnie na trawie, to ta mała kręci się, bo dla niej kontakt z naturą jest czymś nieludzkim. Szuka czegoś, na czym mogłaby usiąść.
MP: Na pupie.
JK: Racja. Ale jakoś zatraciliśmy kontakt pupy z naturą. To jest tragiczne.
AS: Pani Joanno, proszę mówić za siebie!
JK: Domyślam się, że nikt przy tym stole nie ma tego problemu, ale generalnie podążając za technologią, zapominamy, jak się nazywają różne gatunki zwierząt, roślin. Przed spotkaniem pan Andrzej mówił o chrabąszczach majowych, które jakiś czas temu zniknęły. Chodzi o to, żeby wróciła równowaga, którą tracimy.
AG: W wolne dni największym wzięciem cieszą się markety. Odbywają się tam warsztaty dla dzieci, którym pozwala się taplać w glinie, gipsie, w farbach… Muszą przyjść ubrane w fartuchy. To na jakim świecie żyjemy, panie Andrzeju?
AS: Po raz pierwszy zobaczyłem telewizor, mając lat 12. Telewizor kolorowy – chyba 25. Pierwszy komputer w firmie, w której pracowałem, zajmował całe piętro. A kobiety – bo to był bardzo sfeminizowany dział – miały zakaz zakładania bielizny z włókien sztucznych, albo nawet z ich domieszką. Bo jeżeli kobieta zasiadała do pracy w takim biustonoszu, to chociaż był pod spodem, komputer regularnie się psuł, a ponieważ zajmował całe piętro, roboty było przy nim od jasnej cholery. Za każdym razem, kiedy wyrzucał z siebie wielkie wydruki obrotu firmy, podzielone na obuwie, na odzież skórzaną i na kraje, to dyrektor, zupełnie jak w dowcipie, wołał panią księgową. I ona sprawdzała na liczydłach, czy to gówno się nie pomyliło. Pamiętam, że marzyłem – a miałem ogromną wyobraźnię i marzenia, bo jak mówiliśmy, to się wiąże – żeby był sposób nagrania Klubu Myszki Miki do późniejszego obejrzenia. I ziściło się, mamy postęp, w ciągu ostatnich 10 lat zdarzyło się dużo więcej niż w całym moim życiu. Z postępem wszystko w porządku. Z resztą jest gorzej. Apokalipsa może jeszcze jutro ani pojutrze nie nadejdzie, ale chrząszczy majowych żal, no i tego, że prawdopodobnie już nigdy nie pójdę w pobliżu domu na ryby…
AG: Panie Andrzeju, mamy dużo rzek w Łodzi i pod Łodzią!
AS: Mieliśmy. Czemu na tym zadupiu, bo to była wiocha, rozwinął się przemysł tekstylny? Bo to był teren bogaty w cieki wodne, tu się schodziły strumienie, rzeczki, konieczne dla tej branży. Gdzieś one tu są, pod nami, płyną zabetonowane. I może dobrze, bo teraz strasznie śmierdzą. Wyjeżdżając na ryby na północ, na Pomorze, mijałem różne rzeczki, a że pracowałem w firmie tekstylnej, to wiedziałem – leci czerwona woda, to idzie produkcja do Holandii, a tam niebieska – to Niemcy. Dlatego nie połaskoczą nas chrabąszcze, nie posłuchamy pasikoników, bo je też diabli wzięli. Na pstrągi muszę jeździć na komercyjne łowiska, w dzikich rzekach już ich nie ma, są tylko tam, gdzie je wędkarze wpuścili. Podobnie, jeśli są w lesie zwierzęta, to dzięki myśliwym. W mojej rodzinie, jeśli chłopak już chodził, a jeszcze nie mówił, ale nie żądał wędki i strzelby, to się go prowadziło do psychiatry. A była też w okolicy skała tarpejska.
WS: Tyle rzeczy dzieje się w niesamowitym tempie, nie próbowaliśmy im zapobiec, a teraz nam głupio. Po przyrodzie cierpi człowiek, którego się wspomaga farmakologicznie i elektronicznie, poprawia mu się refleks, wytrzymałość, percepcję. To cudowne udogodnienie może jednak doprowadzić do upadku społeczeństwa, bo trudno przewidzieć zachowania osobników ze wzmocnionymi jaźniami. A jeśli odrzucą wypracowane reguły zachowań, staną się wobec innych bezwzględni.
AG: Żyjemy w świecie, w którym wciąż trzeba głosić Pańskie posłanie wiecznej miłości, przypominać o podstawowych sprawach.
WS: Udało mi się zrealizować taki projekt w mieście rodzinnym, Wieluniu, pierwszej ofierze bombardowań września 1939. Mój starszy brat był ofiarą tego szoku fizjologicznego i psychologicznego, patrzyłem latami na jego umieranie. Bo wojna zabijała nie tylko tych, którzy zginęli od bomb czy na froncie. Miasto zostaje zmiażdżone w kilkanaście minut, a człowiek się z tym męczy latami i nie wiadomo, jak go leczyć. Postanowiłem zrobić coś dla brata, najpierw obraz Wieczna miłość, Maciek miał pisać komiks o narodzinach tego projektu. Dwie planety zbliżają się do siebie jak dwie głowy ludzkie do pocałunku. W Wieluniu stała się rzecz okrutna, trzeba wciąż przypominać, że to było ludobójstwo i że można zapobiegać takim wydarzeniom właśnie miłością. Strasznie dużo przeszkód i problemów musiałem pokonać, ale pomnik stoi już na cokole. Jest w nim pomysł dziecka, energia obrazu i rzeźby. Upamiętania on i honoruje męczeństwo. Zapisano na nim kilkadziesiąt nazwisk, żeby nasze dzieci pamiętały, że coś takiego się stało, i przeciwdziałały złu.
AG: A zdanie pana Tomasza o świecie, w którym żyjemy?
TB: Jest piękny i straszny. Mam nadzieję, że w tej części Europy przez jakiś czas będzie spokój. Zwłaszcza dziś trzeba o to zabiegać. W dyskursach publicznych upowszechniają się ekstremizmy, a media społecznościowe wzmacniają ostrość dyskusji, bo fajniej się śledzi walkę niż próbę rozmowy. Mam nadzieję, że to jest choroba młodości mediów, bo nie wytworzyliśmy jeszcze mechanizmu obrony przed szczuciem, które się właścicielom mediów opłaca. Co prawda także na poziomie literackim (filmowym, komiksowym) dobrze jest mieć silny konflikt. Ale to w sztuce, natomiast w politycznych wojnach jest dużo wykreowanej na zimno fikcji, co się może przerodzić w gorące starcie. Trzeba uważać, w czasie II wojny światowej świetni propagandziści rosyjscy i niemieccy, wprowadzając określone zmiany w obrębie języka, doprowadzali do odczłowieczenia przeciwnika.
MP: Tak jak Andrzej pamiętam czasy bez telewizora i komputera i porównuję. Bez Word Procesora nie zrobiłbym sześciu grubych książek w ciągu ośmiu lat, ale komputer, sieć, wprowadziły zmiany społeczne, które niepokoją. Tej redakcji „Fantastyki”, którą tak fajnie, Tomku, nostalgizowałeś, właściwie już nie ma. Nie ma miejsca, gdzie człowiek przychodził, gadał z kumplami, umawiał rysowników z pisarzami, pożyczał kasetę i książkę, gdzie się piło i nawet romansowało… Były stiuki na ścianach i suficie, przyjeżdżał Sapkowski młodszy o 20 lat, sypaliśmy chipsy, kroiliśmy ser, otwieraliśmy wino, robiło się zdjęcia. Jęczmyk opowiadał różne historie, aż go zmusiliśmy, żeby zrobił z tego książki. Stażyści biegali po schodach z siatkami, w których grzechotały butelki po piwie, wracali z pełnymi. Tej literackiej mety już nie ma.
AS: Ktoś tam nawet dostał kiedyś po mordzie.
MP: Nie ja i nie ode mnie, choć się zdarzyło na moich imieninach. Teraz jest miejsce wirtualne, dropbox na ekranie, do którego się z domu wkłada teksty i obrazki, wymienia komunikaty w czasie rzeczywistym w skrzynce „zamiast maila”. Ktoś inny w innym domu łamie to i posyła do korekty. A kolegę z redakcji spotkać można na konwencie w Poznaniu, Wrocławiu, Lublinie albo Zielonej Górze, raz na kwartał. Toteż czuję się tak samotny jak Joanna. Masz rację, Tomek, że konflikty żywią sztukę, ale najbardziej spotkanie, rozmowa… Owszem, można zmusić sieć, żeby imitowała spotkanie. Przedtem jednak trzeba wiedzieć, że rozmowa ma sens i warto do niej dążyć.
TB: Pocieszę cię, ten zły trend na szczęście się cofa. W przemysłach kreatywnych ludzie do siebie wracają. Wiadomo, że nic nie zastąpi spotkania, buzowania czterech–pięciu mózgów w jednym pokoju. Wracają do łask karteczki, często kolorowe, mazaki. Projekty fizycznie przechodzą przez dziesiątki rąk, ludzie garną się do siebie.
Groblińska: Nic nie zastąpi spotkania! Wspaniała puenta naszej dyskusji i śniadania awangardowego. Bardzo dziękujemy wszystkim uczestnikom.