Читать книгу Życie oparte na kłamstwach - Magdalena Majcher - Страница 4

Roz­dział 1

Оглавление

Kie­dy Ju­dy­ta wy­cho­dzi­ła za Do­mi­ni­ka, pa­dał ulew­ny deszcz. Mat­ka szep­nę­ła jej wte­dy do ucha, że naj­wy­raź­niej wszyst­kie za­ko­cha­ne w panu mło­dym ko­bie­ty go opła­ku­ją. Ona, cho­ciaż utrzy­my­wa­ła, że nie wie­rzy w za­bo­bo­ny, po­czu­ła się na­praw­dę wy­jąt­ko­wo. W koń­cu Do­mi­nik wy­brał wła­śnie ją. W pięt­na­stą rocz­ni­cę ślu­bu sło­wa mamy wciąż roz­brzmie­wa­ły w gło­wie Ju­dy­ty. Cią­gle chcia­ła w nie wie­rzyć.

Jo­lan­ta skru­pu­lat­nie pil­no­wa­ła tego, żeby cór­ka mia­ła ży­cie szczę­śliw­sze niż ona sama. Nie po­zwo­li­ła, aby ślub od­był się w maju, bo wia­do­mo, że maj i li­sto­pad to naj­gor­sze mie­sią­ce na skła­da­nie przy­się­gi mał­żeń­skiej, na­mó­wi­ła cór­kę i przy­szłe­go zię­cia, żeby po­bra­li się w ko­ście­le, w któ­rym Ju­dy­ta zo­sta­ła ochrzczo­na, bo to do­brze wró­ży na przy­szłość, i za­dba­ła o to, żeby świad­ka­mi byli pan­na i ka­wa­ler. Na ślu­bie Jo­lan­ty świad­ko­wa­ły dwie ko­bie­ty, i nic do­bre­go z tego nie wy­szło. Jo­lan­ta wpraw­dzie do­sko­na­le wie­dzia­ła, dla­cze­go jej mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, ale uwa­ża­ła, że gdy­by po­słu­cha­ła swo­jej mat­ki i w dniu wła­sne­go ślu­bu do­pil­no­wa­ła pew­nych spraw, mia­ła­by więk­sze szan­se na po­wo­dze­nie. Wie­rzy­ła w pe­cha, fa­tum i nie­sprzy­ja­ją­ce oko­licz­no­ści.

Ju­dy­ta po­de­szła do okna i opar­ła gło­wę o szy­bę. Kie­dy pla­no­wa­li sprze­daż czte­ro­po­ko­jo­we­go miesz­ka­nia na jed­nym z biel­skich blo­ko­wisk i za­czy­na­li szu­kać domu, po­sta­wi­ła tyl­ko je­den wa­ru­nek. Kuch­nia ma być wid­na i prze­stron­na. W za­sa­dzie nic in­ne­go jej nie ob­cho­dzi­ło. To Do­mi­nik na­rze­kał na lo­ka­li­za­cję, cenę, me­traż czy do­jazd. Ona po pro­stu chcia­ła mieć kuch­nię z du­ży­mi okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na wschód. Uda­ło się. Od razu po­ko­cha­ła ten dom. Cza­sem jest tak, że po prze­pro­wadz­ce czło­wiek dłu­go nie może się od­na­leźć w no­wym miej­scu. Ju­dy­ta na­wet przez se­kun­dę nie czu­ła się obco w nie­zna­nych wnę­trzach. Pierw­sze­go wie­czo­ru roz­sia­dła się wy­god­nie na ka­na­pie i orze­kła, że jest u sie­bie.

Sto­jąc przy ku­chen­nym oknie i lu­stru­jąc oko­li­cę, Ju­dy­ta zła­pa­ła się na my­śli, że po­win­na czuć się speł­nio­na. Mia­ła wszyst­ko, co wy­da­je się nie­zbęd­ne do szczę­ścia. Ro­dzi­nę – tego sa­me­go męża od pięt­na­stu lat i dwo­je faj­nych dzie­cia­ków, wspie­ra­ją­cą mamę, przy­ja­ciół­kę, dom, o ja­kim wie­lu może tyl­ko po­ma­rzyć, zdro­wie, pra­cę, pie­nią­dze. Pięt­na­ście lat wcze­śniej, wy­cho­dząc za Do­mi­ni­ka, wy­obra­ża­ła so­bie, że bę­dzie do­kład­nie w tym miej­scu, w któ­rym się znaj­do­wa­ła. A jed­nak coś było nie tak.

Słoń­ce świe­ci­ło wy­so­ko. Tem­pe­ra­tu­ra do­bi­ja­ła do trzy­dzie­stej kre­ski po­wy­żej zera. Po­go­da zu­peł­nie nie przy­po­mi­na­ła tej sprzed pięt­na­stu lat. Tam­ten czer­wiec był wy­jąt­ko­wo chłod­ny. Nie była na to przy­go­to­wa­na. Za­mó­wi­ła suk­nię ślub­ną z du­żym de­kol­tem i od­kry­ty­mi ra­mio­na­mi. W koś­cie­le trzę­sła się z zim­na.

Z miej­sca, w któ­rym sta­ła, wi­dzia­ła sa­lon, któ­ry peł­nił rów­nież funk­cję ja­dal­ni. Na pięk­nie na­kry­tym sto­le sta­ły pół­mi­ski z da­nia­mi. Część przy­go­to­wa­ła sama, po­zo­sta­łe za­mó­wi­ła z ca­te­rin­gu. Praw­dę mó­wiąc, wo­la­ła­by zor­ga­ni­zo­wać przy­ję­cie w re­stau­ra­cji, ale wie­dzia­ła, że to zo­sta­ło­by źle przy­ję­te przez ro­dzi­nę męża. Jej człon­ków obej­mo­wa­ła nie­pi­sa­na za­sa­da, że ro­dzin­ne uro­czy­sto­ści od­by­wa­ją się w do­mach. Ju­dy­ta nie była en­tu­zjast­ką tego zwy­cza­ju, ale go kul­ty­wo­wa­ła, bo od­kąd tyl­ko się­ga­ła pa­mię­cią, ma­rzy­ła o tym, żeby stać się czę­ścią du­żej, wie­lo­po­ko­le­nio­wej ro­dzi­ny. Ona mia­ła tyl­ko mamę. Dziad­ko­wie zmar­li, kie­dy Ju­dy­ta była mała, a oj­ciec ni­g­dy się nią nie in­te­re­so­wał. W Wi­gi­lię sia­dy­wa­ły więc przy sto­le we dwie. Ju­dy­ta bar­dzo ko­cha­ła swo­ją mat­kę, ale na­wet naj­lep­sza mama nie mo­gła za­stą­pić dziec­ku ojca, ro­dzeń­stwa i dziad­ków. Ju­dy­ta czę­sto więc fan­ta­zjo­wa­ła. Ucie­ka­ła w świat dzie­cię­cych ma­rzeń i znaj­do­wa­ła w nim schro­nie­nie.

Kie­dy po­zna­ła Do­mi­ni­ka, a kil­ka mie­się­cy póź­niej jego ro­dzi­nę, za­chły­snę­ła się tym tra­dy­cjo­na­li­zmem, ale te­raz co­raz czę­ściej czu­ła się nim zmę­czo­na. Na­praw­dę wo­la­ła­by spę­dzić rocz­ni­cę ślu­bu tyl­ko z mę­żem, za­miast or­ga­ni­zo­wać hucz­ne przy­ję­cie dla kil­ku­na­stu osób.

Ode­rwa­ła wzrok od sa­mo­cho­du sto­ją­ce­go na pod­jeź­dzie są­sia­dów. Wy­gła­dzi­ła su­kien­kę i po­de­szła do szaf­ki. Wy­ję­ła z niej kie­li­szek. Po­sta­wi­ła go na bla­cie i wy­cią­gnę­ła z lo­dów­ki bu­tel­kę wina. Na­la­ła so­bie al­ko­ho­lu i po­cią­gnę­ła z kie­lisz­ka so­lid­ny łyk. Cierp­ki smak roz­szedł się po pod­nie­bie­niu.

– Nie pij. – Do­mi­nik na­gle zma­te­ria­li­zo­wał się przy jej boku. – Wiesz, że moja mat­ka tego nie lubi.

– To tyl­ko wino. – Ju­dy­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Boli mnie gło­wa.

– To weź ta­blet­kę, za­miast pić.

Do­mi­nik wy­szedł z kuch­ni. Mi­nął się w drzwiach z Jul­ką, któ­ra zbie­gła ze scho­dów z na­bur­mu­szo­ną miną.

– Mamo, na­praw­dę mu­szę tu z wami sie­dzieć? Nie mogę pójść do Zuz­ki?

Ju­dy­ta wes­tchnę­ła osten­ta­cyj­nie i po­sła­ła cór­ce kar­cą­ce spoj­rze­nie. Jul­ka wy­ka­zy­wa­ła co­raz mniej­sze za­in­te­re­so­wa­nie ro­dzin­ny­mi spo­tka­nia­mi i w głę­bi du­szy Ju­dy­ta ją ro­zu­mia­ła. Dziew­czy­na mia­ła czter­na­ście lat. W tym wie­ku spo­tka­nia z ko­le­żan­ka­mi wy­da­ją się atrak­cyj­niej­sze od ro­dzin­nych spę­dów, ale nie mo­gła przy­znać jej ra­cji.

– Nie mam nic prze­ciw­ko two­jej zna­jo­mo­ści z Zu­zią, ale w taki dzień jak dziś po­win­naś być ze swo­ją ro­dzi­ną – po­wie­dzia­ła, od­sta­wia­jąc kie­li­szek na blat. – To na­sza rocz­ni­ca ślu­bu!

– Taka sama, jaka była rok temu, i taka sama, jak bę­dzie za rok. – Na­sto­lat­ka prze­wró­ci­ła ocza­mi. – No, mamo… Wró­cę, za­nim go­ście wyj­dą.

– W ta­kim ra­zie two­ich uro­dzin też już nie bę­dzie­my ob­cho­dzić, bo prze­cież świę­to­wa­li­śmy je rok temu i bę­dzie­my świę­to­wać za rok.

Jul­ka za­ci­snę­ła ze zło­ścią pię­ści i ob­ró­ci­ła się na pię­cie.

– Prze­bierz się! – krzyk­nę­ła za na­sto­lat­ką mat­ka.

Kie­dy Jul­ka była mała, Ju­dy­cie wy­da­wa­ło się, że gdy cór­ka pod­ro­śnie, ży­cie sta­nie się ła­twiej­sze. Nie trze­ba bę­dzie wsta­wać w nocy, zmie­niać pam­per­sów, usy­piać, kar­mić na żą­da­nie. Te­raz od­da­ła­by wszyst­ko, żeby za­wró­cić dziew­czy­nę do eta­pu nie­mow­lęc­twa i ją w nim po­zo­sta­wić. Jul­ka do­ra­sta­ła, mia­ła swo­je zda­nie, zwy­kle zgo­ła od­mien­ne od zda­nia ro­dzi­ców, upie­ra­ła się przy swo­im i wy­kłó­ca­ła. Za nic w świe­cie nie chcia­ła się do­pa­so­wać do ro­dzi­ny. Wiecz­nie mu­sia­ła iść pod prąd.

An­tek uro­dził się jak­by na osło­dę dla mat­ki zmę­czo­nej fo­cha­mi do­ra­sta­ją­cej dziew­czy­ny. Był zu­peł­nie inny niż Jul­ka. Ela­stycz­niej­szy, bar­dziej ugo­do­wy i roz­kosz­ny. Ju­dy­ta – jak zresz­tą każ­da mat­ka – ni­g­dy nie przy­znał­by się do tego gło­śno, ale mia­ła swo­je ulu­bio­ne dziec­ko. Nic nie mo­gła po­ra­dzić na to, że to wła­śnie szcze­ry uśmiech czte­ro­lat­ka roz­mięk­czał jej ser­ce.

Wło­ży­ła kie­li­szek do zmy­war­ki i po­szła do sa­lo­nu, gdzie An­tek oglą­dał baj­kę. Sta­ra­ła się ogra­ni­czać czas, któ­ry dziec­ko spę­dza­ło przed te­le­wi­zo­rem, ale tego dnia mia­ła tyle na gło­wie, że naj­lep­szym wyj­ściem wy­da­wa­ło jej się włą­cze­nie kre­sków­ki. Do­mi­nik krę­cił się ner­wo­wo po po­miesz­cze­niu, pró­bu­jąc za­wią­zać kra­wat.

– Daj to – po­wie­dzia­ła do męża.

Po­słał jej peł­ne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie.

– Dzię­ki. Mam czter­dzie­ści lat, a na­dal nie na­uczy­łem się wią­zać kra­wa­ta.

Ką­ci­ki ust Ju­dy­ty unio­sły się o kil­ka mi­li­me­trów.

– Po­dob­no na na­ukę ni­g­dy nie jest za póź­no! – pod­su­mo­wa­ła z uśmie­chem, po­pra­wia­jąc mę­żow­ski kra­wat. – Po­szedł­byś na górę spraw­dzić, czy Jul­ka się prze­bra­ła?

– Cza­sem wy­da­je mi się, że to ona, a nie An­tek, ma czte­ry lata. – Do­mi­nik po­krę­cił gło­wą z dez­apro­ba­tą. – Cią­gle jej trze­ba pil­no­wać!

Męż­czy­zna udał się na górę, a Ju­dy­ta zo­ba­czy­ła przez okno, że na ich pod­jeź­dzie za­trzy­mał się sa­mo­chód. Wcze­śniej uprze­dzi­ła ochro­nia­rza, że tego dnia będą mieć go­ści, i po­da­ła nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne po­jaz­dów. Cza­sa­mi de­ner­wo­wa­ły ją te wszyst­kie środ­ki bez­pie­czeń­stwa, ale z dru­giej stro­ny dzię­ki temu mo­gła się czuć pew­nie.

Uśmiech­nę­ła się, wi­dząc przy­ja­ciół­kę po­ma­ga­ją­cą jej mat­ce wy­siąść z auta. Ju­dy­ta i Mal­wi­na po­zna­ły się w pod­sta­wów­ce. Pierw­sze­go dnia szko­ły usia­dły ra­zem w ław­ce i od tam­tej pory były nie­roz­łącz­ne. Mal­wi­na była czę­stym go­ściem w ro­dzin­nym domu ko­le­żan­ki. Jo­lan­ta bar­dzo po­lu­bi­ła przy­ja­ciół­kę cór­ki i utrzy­my­wa­ły sta­ły kon­takt. Ju­dy­ta cie­szy­ła się, że dwie tak bli­skie jej ko­bie­ty zna­la­zły wspól­ny ję­zyk i do­brze się czu­ły w swo­im to­wa­rzy­stwie. Cza­sem na­wet wy­cho­dzi­ły we trój­kę do kina czy te­atru. Mama i przy­ja­ciół­ka były dla Ju­dy­ty pod­po­rą, kie­dy stra­ci­ła dru­gą cią­żę. To one wy­cią­gnę­ły ją z doł­ka i przy­wró­ci­ły wia­rę w ży­cie. Do­mi­nik dużo wte­dy pra­co­wał. To był li­piec, szczyt se­zo­nu wa­ka­cyj­ne­go. Tu­ry­ści eks­plo­ro­wa­li naj­róż­niej­sze za­kąt­ki Sta­re­go Kon­ty­nen­tu. Ju­dy­ta ro­ni­ła cią­żę, a Do­mi­nik był nad Rzy­mem, Lon­dy­nem, a może nad Pa­ler­mo. O wszyst­kim do­wie­dział się po wy­lą­do­wa­niu, kie­dy Ju­dy­ta już wy­pła­ki­wa­ła się Jo­lan­cie i Mal­wi­nie. Przy­ja­ciół­ka po­tem po­je­cha­ła ode­brać Jul­kę ze szko­ły, a mat­ka z nią zo­sta­ła. Ju­dy­ta była tak roz­ża­lo­na nie­obec­no­ścią męża, że już tyl­ko chwi­la dzie­li­ła ją od wy­zna­nia ma­mie praw­dy. Ale tego nie zro­bi­ła. Do­pó­ki nie wy­po­wie­dzia­ła swo­ich przy­pusz­czeń na głos, mo­gła jesz­cze uda­wać, że to tyl­ko pro­jek­cja jej zmę­czo­ne­go co­dzien­ną ru­ty­ną umy­słu. Wciąż ist­niał cień szan­sy, że so­bie to wszyst­ko wy­my­śli­ła.

Szyb­kim kro­kiem po­de­szła do drzwi, aby je otwo­rzyć. Dźwięk sil­ni­ka sa­mo­cho­du ode­rwał Ant­ka od baj­ki. Chłop­czyk plą­tał się te­raz nie­cierp­li­wie przy jej no­gach, aby przy­wi­tać się z bab­cią i ulu­bio­ną cio­cią. Ja­kiś czas temu Do­mi­nik zwró­cił jej uwa­gę, że cio­cia­mi dla dzie­ci są jego sio­stry, a nie obca oso­ba, ale Ju­dy­ta uci­szy­ła go, przy­po­mi­na­jąc, że Mal­wi­na jest jej bli­ska jak sio­stra.

– Bab­cia! Cio­cia! – eks­cy­to­wa­ło się dziec­ko.

Jo­lan­ta czu­le po­gła­ska­ła wnucz­ka po po­licz­ku, po czym przy­wi­ta­ła się z cór­ką. Mal­wi­na po­tar­mo­siła wło­sy mal­ca i czu­le uści­ska­ła przy­ja­ciół­kę.

– Pięt­na­ście lat, kto by po­my­ślał! – po­wie­dzia­ła, prze­ka­zu­jąc na jej ręce pre­zent za­wi­nię­ty w srebr­ny pa­pier. – Nie mam naj­mniej­szych szans na po­bi­cie two­je­go re­kor­du!

Za­mie­sza­nie skło­ni­ło Jul­kę, któ­ra na szczę­ście się prze­bra­ła, i Do­mi­ni­ka do zej­ścia na dół. Sto­sun­ki pa­nu­ją­ce mię­dzy Mal­wi­ną a Do­mi­ni­kiem moż­na było okre­ślić jako po­praw­ne. Ni­g­dy nie za­pa­ła­li do sie­bie szcze­gól­ną sym­pa­tią, nad czym ubo­le­wa­ła Ju­dy­ta. Jul­ka na­to­miast sza­la­ła za przy­ja­ciół­ką mat­ki, co nie do koń­ca od­po­wia­da­ło Do­mi­ni­ko­wi. Wo­lał­by, żeby jego cór­ka zna­la­zła so­bie inną idol­kę. Mal­wi­na była w po­rząd­ku, ale to­tal­nie nie­prze­wi­dy­wal­na. Nie zna­ła po­ję­cia sta­ło­ści.

– Prze­cież sama mó­wi­łaś, że mał­żeń­stwo to prze­ży­tek – zwró­ci­ła Mal­wi­nie uwa­gę Jul­ka.

– Szko­da, że nie słu­chasz mo­ich in­nych wy­po­wie­dzi. – Mal­wi­na kon­spi­ra­cyj­nie mru­gnę­ła do na­sto­lat­ki. – Na przy­kład o tym, że fi­zy­ka do cze­goś ci się jed­nak przy­da w ży­ciu!

Jul­ka prze­wró­ci­ła ocza­mi i po­de­szła do bab­ci. Ju­dy­ta ob­ser­wo­wa­ła je na prze­strze­ni lat z co­raz więk­szym nie­do­wie­rza­niem. Dziew­czy­na nie mia­ła w so­bie nic z mat­ki ani ojca. Z każ­dym ro­kiem sta­wa­ła się bar­dziej po­dob­na do bab­ki. Za­rów­no Jo­lan­ta, jak i Ju­lia były ni­skie, a przy tym dość kor­pu­lent­ne, co sta­no­wi­ło przy­czy­nę kom­plek­sów na­sto­lat­ki. Ju­dy­ta uwa­ża­ła, że nie­po­trzeb­nie, bo krą­gło­ści do­da­ją jej uro­ku, ale do­ra­sta­ją­ca dziew­czy­na mia­ła pro­blem z za­ak­cep­to­wa­niem swo­jej fi­gu­ry.

– Na­sza fi­zycz­ka jest strasz­na – pod­su­mo­wa­ła Jul­ka, za­my­ka­jąc draż­li­wy dla sie­bie te­mat.

Mal­wi­na była z wy­kształ­ce­nia fi­zy­kiem. Wy­kła­da­ła na Uni­wer­sy­te­cie Ślą­skim i Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim, a w tak zwa­nym mię­dzy­cza­sie an­ga­żo­wa­ła się w pro­jek­ty ba­daw­cze. Bra­ko­wa­ło jej cza­su na to, żeby po pro­stu żyć. Może dla­te­go wszyst­kie jej związ­ki spo­ty­kał ten sam los? Roz­pa­da­ły się po kil­ku­na­stu mie­sią­cach, cza­sem kil­ku la­tach. Była w trak­cie trze­cie­go roz­wo­du. Po­wta­rza­ła, że na­uka wy­ma­ga po­świę­ceń.

– Wciąż nie tra­cę na­dziei na to, że zo­sta­niesz czwar­tą w hi­sto­rii lau­re­at­ką Na­gro­dy No­bla w dzie­dzi­nie fi­zy­ki! – ro­ze­śmia­ła się Mal­wi­na.

– Chy­ba pią­tą, po to­bie – po­wie­dzia­ła Ju­dy­ta, ge­stem za­chę­ca­jąc mat­kę i przy­ja­ciół­kę, aby we­szły do sa­lo­nu.

Za­pro­po­no­wa­ła go­ściom kawę, ale spo­tka­ła się z od­mo­wą. W tak go­rą­cy dzień nikt nie miał ocho­ty na cie­płe na­po­je. Po­da­ła więc wodę i usia­dła na­prze­ciw­ko Jul­ki, któ­ra już zdą­ży­ła wy­cią­gnąć z kie­sze­ni swój smart­fon i po­grą­żyć się w wir­tu­al­nym świe­cie. Przez dłu­gi czas Ju­dy­ta sta­ra­ła się trzy­mać dzie­ci z dala od elek­tro­ni­ki, ale tech­no­lo­gia we­szła do ży­cia ich ro­dzi­ny zu­peł­nie nie­po­strze­że­nie. Na­wet ko­le­dzy Ant­ka z przed­szko­la do­sko­na­le ra­dzi­li so­bie z ob­słu­gą ta­ble­tu czy smart­fo­na. Jul­ka wier­ci­ła ro­dzi­com dziu­rę w brzu­chu o te­le­fon tak dłu­go, aż w koń­cu ska­pi­tu­lo­wa­li.

– Jul­ko, mamy go­ści – Ju­dy­ta dys­kret­nie upo­mnia­ła cór­kę, któ­ra z nie­za­do­wo­lo­ną miną scho­wa­ła smart­fon z po­wro­tem do kie­sze­ni.

Ju­dy­ta była zmę­czo­na rolą złe­go po­li­cjan­ta, któ­ra za­wsze przy­pa­da­ła jej. To ona, a nie Do­mi­nik, była od usta­la­nia za­sad i ich eg­ze­kwo­wa­nia. On po­cho­dził z tra­dy­cyj­nej ro­dzi­ny, w któ­rej to ko­bie­ta była od wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci. Ju­dy­ta mia­ła wra­że­nie, że naj­czę­ściej wy­po­wia­da­ny­mi przez jej męża sło­wa­mi są: „Za­py­taj mamę, czy mo­żesz”. Sam był od roz­piesz­cza­nia i za­ba­wy. Ju­dy­ta uwa­ża­ła, że to nie­spra­wie­dli­we, bo przez to ona była tą złą, a on ko­cha­nym ta­tu­siem, któ­ry po­zwa­la dzie­ciom na wszyst­ko.

– Nic się nie dzie­je – za­pew­ni­ła cór­kę Jo­lan­ta. – Niech so­bie od­pi­sze.

– Pro­blem po­le­ga na tym, że ona cały czas tyl­ko od­pi­su­je – wes­tchnę­ła Ju­dy­ta.

– Nie moja wina, że nie po­zwo­li­łaś mi pójść do Zuz­ki!

– Wy­star­czy – wtrą­cił się Do­mi­nik. – Za­raz przyj­dą moi ro­dzi­ce. Jul­ko, za­cho­wuj się, do­brze?

Nie wi­dział żad­ne­go pro­ble­mu w tym, że dzie­ci roz­ra­bia­ją przy mat­ce Ju­dy­ty, ale kie­dy na ho­ry­zon­cie po­ja­wia­li się jego ro­dzi­ce, wy­ma­gał ab­so­lut­ne­go po­słu­szeń­stwa. Wszyst­ko mu­sia­ło być na tip-top: miesz­ka­nie wy­sprzą­ta­ne, stół suto za­sta­wio­ny, żona uśmiech­nię­ta, a dzie­ci po­słusz­ne i za­do­wo­lo­ne. Ju­dy­ta skry­cie współ­czu­ła tego mę­żo­wi. Jego oj­ciec był czło­wie­kiem au­to­ry­tar­nym i sta­now­czym. Wzbu­dzał re­spekt nie tyl­ko u swo­je­go syna, któ­ry zresz­tą spra­wiał wra­że­nie, jak­by się go bał. Przy­pusz­cza­ła, że właś­nie z po­wo­du trud­nych re­la­cji z oj­cem Do­mi­nik był wo­bec dzie­ci zbyt ła­god­ny. Nie chciał, aby po­wtó­rzył się sce­na­riusz zna­ny mu do­sko­na­le z ro­dzin­ne­go domu.

Ju­dy­ta na­wet się nie łu­dzi­ła, że przy ro­dzi­nie męża uda jej się swo­bod­nie po­roz­ma­wiać z mat­ką i przy­ja­ciół­ką. Te­ścio­wie, a zwłasz­cza teść, wpro­wa­dza­li dziw­ną at­mos­fe­rę. Kie­dy na ho­ry­zon­cie po­ja­wiał się Fran­ci­szek, po­wie­trze gęst­nia­ło. Dla Ju­dy­ty na­wią­za­nie z nim re­la­cji było trud­ne, bo sama wy­cho­wy­wa­ła się bez ojca, nie mia­ła więc po­ję­cia, jaka po­win­na wy­glą­dać rola męż­czy­zny w ro­dzi­nie. Na­wet ona wie­dzia­ła jed­nak, że teść jest zbyt wy­ma­ga­ją­cy i ostry.

Mat­ka Do­mi­ni­ka była to­tal­nym prze­ci­wień­stwem swo­je­go męża. Ła­god­na, współ­czu­ją­ca, za­an­ga­żo­wa­na i cie­pła. Ju­dy­ta cza­sem ła­pa­ła się na tym, że za­sta­na­wia się, jak taka ko­bie­ta jak Elż­bie­ta prze­ży­ła tyle lat z czło­wie­kiem o tak sil­nym i trud­nym cha­rak­te­rze. Może prze­ci­wień­stwa rze­czy­wi­ście się przy­cią­ga­ją?

Za­dzwo­nił dzwo­nek. Ju­dy­ta prze­pro­si­ła i wsta­ła od sto­łu, ką­tem oka ob­ser­wu­jąc, jak Do­mi­nik sztyw­nie­je. Z dwoj­ga złe­go le­piej, żeby oj­ciec był nie­obec­ny, tak jak jej tata, niż żeby do­ro­słe dzie­ci tak na nie­go re­ago­wa­ły.

Fran­ci­szek uwiel­biał spra­wo­wać kon­tro­lę, nie tyl­ko nad wła­snym ży­ciem. Ni­g­dy nie udzie­lał rad, przy­naj­mniej nie w taki spo­sób, jak więk­szość lu­dzi. Nie mó­wił: „Ja na two­im miej­scu…”, czy: „Uwa­żam, że po­wi­nie­neś zro­bić tak…”. Nie. On po pro­stu wy­da­wał po­le­ce­nia. „Tego nie rób”, „przyj­mij tę pra­cę”, „idź na stu­dia”. Ju­dy­ta przy­pusz­cza­ła, że za­pla­no­wał ży­cie swo­je­mu sy­no­wi, jesz­cze za­nim on przy­szedł na świat. Co cie­ka­we, wo­bec Emi­lii i Mi­le­ny nie był aż tak kry­tycz­ny. Ow­szem, wtrą­cał się do ich ży­cia, ale ro­bił to mniej in­wa­zyj­nie. Elż­bie­ta czę­sto żar­to­wa­ła, że gdy­by Do­mi­nik nie przy­szedł na świat jako trze­cie dziec­ko w ro­dzi­nie, praw­do­po­dob­nie pró­bo­wa­li­by aż do skut­ku, bo ma­rze­niem Fran­cisz­ka było spło­dzić syna i prze­ka­zać da­lej swo­je na­zwi­sko. Cór­ki ko­chał swo­ją dziw­ną mi­ło­ścią, ale to były tyl­ko ko­bie­ty. Nie mia­ły ta­kich moż­li­wo­ści jak męż­czy­zna. Fran­ci­szek cze­kał więc co­raz bar­dziej nie­cier­pli­wie na mę­skie­go po­tom­ka, a kie­dy w koń­cu po­ja­wił się upra­gnio­ny syn, po­sta­no­wił go ukształ­to­wać na swo­je po­do­bień­stwo.

Nie­ste­ty, Do­mi­nik był bar­dziej po­dob­ny do mat­ki, przez co jego uro­da wy­da­wa­ła się taka… ko­bie­ca. Dłu­gie rzę­sy, de­li­kat­na skó­ra, peł­ne usta i wą­skie ra­mio­na. Od ma­łe­go był cho­ro­wi­ty. Co chwi­lę ła­pał mniej i bar­dziej po­waż­ne cho­ro­by. I w ogó­le był ja­kiś taki mało mę­ski ten je­dy­ny syn Fran­cisz­ka. Oj­ciec głę­bo­ko wie­rzył w to, że Do­mi­nik pój­dzie w jego śla­dy i zo­sta­nie pro­ku­ra­to­rem, jed­nak jemu za­ma­rzy­ło się la­ta­nie. Fran­ci­szek, dla któ­re­go ca­łym świa­tem były pa­ra­gra­fy i ustę­py, nie ro­zu­miał tej fa­scy­na­cji syna. Przez cały czas pró­bo­wał prze­ko­nać go do swo­ich ra­cji, ale Do­mi­nik jak­by się za­ciął. La­ta­nie i la­ta­nie – tyl­ko to mu było w gło­wie. Po­sta­no­wił, że zo­sta­nie pi­lo­tem. Niby za­wód nie taki zły, ale co pro­ku­ra­tor, to pro­ku­ra­tor. Na ho­no­rze Fran­cisz­ka po­ja­wi­ła się ska­za, kie­dy po la­tach żona uświa­do­mi­ła mu, że syn za­ra­bia o wie­le wię­cej od nie­go, ale i tak uwa­żał, że Do­mi­nik źle wy­brał swo­ją ży­cio­wą dro­gę.

Ju­dy­ta wie­dzia­ła, jak bar­dzo mąż prze­ży­wa brak ak­cep­ta­cji ze stro­ny ojca, dla­te­go na każ­dym kro­ku pró­bo­wa­ła go do­war­to­ścio­wać. W tym czter­dzie­sto­let­nim męż­czyź­nie wciąż wi­dzia­ła ma­łe­go chłop­ca, któ­ry pró­bu­je spro­stać wy­ma­ga­niom taty. Żal jej było męża. Nie za­słu­żył so­bie na taki los, na­wet je­śli ją okła­my­wał.

Otwo­rzy­ła drzwi. Do domu wpa­ro­wa­ła naj­star­sza z ro­dzeń­stwa Mi­le­na ze swo­im mę­żem i trój­ką dzie­ci w wie­ku na­sto­let­nim. Sie­dem­na­ście, pięt­na­ście i czter­na­ście lat – syn i cór­ki szwa­gier­ki przy­szli na świat nie­mal rok po roku. Ju­dy­ta skry­cie po­dzi­wia­ła sio­strę Do­mi­ni­ka. Pa­mię­ta­ła, jak to wy­glą­da­ło, kie­dy jej dzie­ci były małe. Nie spa­ła po no­cach, mia­ła wra­że­nie, że doba jest sta­now­czo zbyt krót­ka. Nie wy­obra­ża­ła so­bie, jak po­ra­dzi­ła so­bie Mi­le­na, po­mię­dzy dzieć­mi któ­rej była tak mała róż­ni­ca wie­ku.

– Cześć, cio­ciu. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji rocz­ni­cy ślu­bu – wy­rzu­ci­ła z sie­bie Ka­ro­li­na, naj­młod­sza, i już po­bie­gła do sa­lo­nu, żeby przy­wi­tać się z Ju­lią.

Ju­dy­ta li­czy­ła, że obec­ność ku­zy­no­stwa po­pra­wi cór­ce hu­mor.

– Są już ro­dzi­ce? – za­py­ta­ła Mi­le­na, rzu­ca­jąc ner­wo­we spoj­rze­nie w stro­nę po­ko­ju, w któ­rym ze­bra­li się już go­ście.

– Prze­cież na pod­jeź­dzie nie ma ich sa­mo­cho­du – po­wie­dział Ka­mil, jej mąż. – Cześć, Ju­dyt­ko! – Uca­ło­wał go­spo­dy­nię w po­li­czek. – Wszyst­kie­go do­bre­go!

Do­mi­nik nie­śmia­ło wy­chy­lił się z po­ko­ju i przy­wi­tał z sio­strą i szwa­grem. Kie­dy Ju­dy­ta po­zna­ła ro­dzi­nę swo­je­go – wte­dy jesz­cze przy­szłe­go – męża, mia­ła wra­że­nie, że oto tra­fi­ła na plan ame­ry­kań­skie­go se­ria­lu, w któ­rym wszy­scy się ko­cha­ją i są wo­bec sie­bie ser­decz­ni. Z bie­giem lat za­czę­ła jed­nak do­strze­gać po­je­dyn­cze pęk­nię­cia na tym ide­al­nym wi­ze­run­ku. Wszy­scy żyli ze sobą bli­sko, bo tego wy­ma­gał oj­ciec, ale ich kon­tak­ty były na­zna­czo­ne swe­go ro­dza­ju sztucz­no­ścią.

– No, chodź do mnie! – Mi­le­na wy­cią­gnę­ła ręce w stro­nę bra­ta, żeby go uści­skać. – Pięk­na rocz­ni­ca, gra­tu­lu­ję wam!

Dzwo­nek za­dzwo­nił po raz ko­lej­ny. Fran­ci­szek tra­dy­cyj­nie nie cze­kał na to, aż ktoś otwo­rzy mu drzwi, tyl­ko na­ci­snął klam­kę i bez par­do­nu wtar­gnął do środ­ka. Elż­bie­ta szła za nim, jak za­wsze lek­ko za­kło­po­ta­na bez­po­śred­nio­ścią męża. Ju­dy­cie przy­szło do gło­wy, że całe ży­cie te­ścio­wej spro­wa­dza się do za­cie­ra­nia wra­że­nia, któ­re spra­wiał Fran­ci­szek.

– Dzień do­bry. Mamo, tato, za­pra­sza­my do środ­ka! – Ju­dy­ta spraw­nie we­szła w wy­uczo­ną rolę. Dłu­go mia­ła pro­blem ze zwra­ca­niem się per „mamo” i „tato” do w grun­cie rze­czy ob­cych lu­dzi, ale te­raz te sło­wa już gład­ko prze­cho­dzi­ły jej przez gar­dło.

W przed­po­ko­ju zro­bi­ło się małe za­mie­sza­nie. Mi­le­na po­pchnę­ła Wojt­ka i We­ro­ni­kę, swo­je star­sze dzie­ci, w stro­nę sa­lo­nu, aby zro­bi­li miej­sce dla dziad­ków. Ju­dy­ta po mi­nie na­sto­lat­ków wnio­sko­wa­ła, że są rów­nie za­do­wo­le­ni z ko­niecz­no­ści spę­dze­nia po­po­łu­dnia w ro­dzin­nym gro­nie co Jul­ka.

An­tek wła­śnie cią­gnął dziad­ka za rę­kaw, pró­bu­jąc zwró­cić na sie­bie jego uwa­gę. Ju­dy­ta chcia­ła go od­cią­gnąć, ale Fran­ci­szek za­pro­te­sto­wał. Kie­dy Ju­dy­ta była w cią­ży, tro­chę oba­wia­ła się tego, jak teść bę­dzie trak­to­wał wnu­ka. Wpraw­dzie mia­ła już ja­kieś spo­strze­że­nia, bo An­tek miał być czwar­tym wnu­kiem Fran­cisz­ka, ale ża­den z chłop­ców nie był sy­nem Do­mi­ni­ka. A to wła­śnie Do­mi­nik był tym, któ­ry naj­bar­dziej roz­cza­ro­wy­wał ojca. Jej oba­wy oka­za­ły się bez­pod­staw­ne. An­tek z mar­szu zdo­był ser­ce dziad­ka. Go­łym okiem było wi­dać, że fa­wo­ry­zu­je naj­młod­sze z wnu­cząt. Kie­dy brał ma­łe­go na ręce albo czy­tał mu baj­kę, Do­mi­nik przy­pa­try­wał się tym sce­nom z na­pię­ciem i smut­kiem. O czym wte­dy my­ślał? Czy wła­śnie o tym, cze­go sam nie otrzy­mał od ojca?

Fran­ci­szek wziął Ant­ka na ręce i moc­no go do sie­bie przy­tu­lił.

– Dziad­ku, a po­ba­wi­my się tym ze­sta­wem żoł­nie­rzy­ków, któ­ry ostat­nio od cie­bie do­sta­łem?

– Nie dzi­siaj.

– Ale dla­cze­go? – za­py­tał za­wie­dzio­ny ma­lec.

– Bo mamy waż­ną ro­dzin­ną uro­czy­stość. Twoi ro­dzi­ce po­bra­li się do­kład­nie pięt­na­ście lat temu – wy­tłu­ma­czył cier­pli­wie Fran­ci­szek. – Pa­mię­tasz, co ci kie­dyś mó­wi­łem? Ro­dzi­na za­wsze po­win­na być na pierw­szym miej­scu, praw­da? Trze­ba spę­dzać ze sobą jak naj­wię­cej cza­su.

An­tek ze smut­ną miną po­twier­dził ski­nie­niem gło­wy.

Praw­dę mó­wiąc, Ju­dy­cie nie po­do­ba­ło się, że teść an­ga­żu­je Ant­ka w za­ba­wy w woj­nę. Kie­dy dzia­dek spre­zen­to­wał chłop­cu ze­staw żoł­nie­rzy­ków, po­sta­no­wi­ła de­li­kat­nie zwró­cić mu uwa­gę. Wy­słu­cha­ła wte­dy ca­łej ty­ra­dy na te­mat ko­rzy­ści z obo­wiąz­ko­wej służ­by woj­sko­wej, więc dała so­bie spo­kój. Nie do­strze­ga­ła naj­mniej­sze­go związ­ku mię­dzy jed­nym a dru­gim, ale na­uczy­ła się, że cza­sem le­piej od­pu­ścić.

Ju­dy­ta usa­dzi­ła go­ści przy sto­le. Każ­de­go roku wy­da­wa­ło jej się, że or­ga­ni­za­cja przy­ję­cia dla dzie­się­ciu do­ro­słych osób i sied­mior­ga dzie­ci prze­kra­cza jej moż­li­wo­ści lo­gi­stycz­ne, a jed­nak znów sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia. W ży­ciu by się nie przy­zna­ła, że część dań, któ­re za­mie­rza­ła za­ser­wo­wać, po­cho­dzi z ca­te­rin­gu. Rów­nie do­brze mo­gła­by wprost oznaj­mić, że so­bie nie ra­dzi. Je­dy­nie Mal­wi­na i Jo­lan­ta wie­dzia­ły, jak wiel­kim stre­sem dla Ju­dy­ty jest każ­da ro­dzin­na uro­czy­stość. I tyl­ko one zo­sta­wa­ły po przy­ję­ciu, żeby po­móc jej po­sprzą­tać. Nikt z ro­dzi­ny męża na­wet nie wpadł­by na to, że Ju­dy­ta może po­trze­bo­wać po­mo­cy. U nich każ­dy ra­dził so­bie sam, a na­wet je­śli so­bie nie ra­dził, ni­g­dy nie mó­wił o tym na głos.

– Nie ma jesz­cze Emi­lii? – Fran­ci­szek sap­nął z nie­za­do­wo­le­niem. – Oni za­wsze mu­szą się spóź­nić.

– Spo­koj­nie, jest jesz­cze czas – za­in­ter­we­nio­wa­ła Ju­dy­ta. – Mają dzie­sięć mi­nut. Kto się na­pi­je kawy albo her­ba­ty?

Ze­bra­ła za­mó­wie­nia i szyb­kim kro­kiem po­szła do kuch­ni. Do­pie­ro tam po­zwo­li­ła so­bie na gło­śne wes­tchnie­nie. Jej ser­ce wy­bi­ja­ło nie­spo­koj­ny rytm. Nie zno­si­ła, po pro­stu nie­na­wi­dzi­ła ta­kich spę­dów. To nie był jej świat. Kie­dyś ma­rzy­ła o tym, żeby stać się czę­ścią ta­kiej ro­dzi­ny. Te­raz od­da­ła­by wszyst­ko, żeby za­szyć się w dwu­po­ko­jo­wym, za­nie­dba­nym miesz­ka­niu na osie­dlu Woj­ska Pol­skie­go, zdjąć tę nie­wy­god­ną su­kien­kę, w któ­rej czu­ła się jak idiot­ka, wło­żyć kap­cie i po­ło­żyć się na ka­na­pie, któ­ra lata świet­no­ści ma już zde­cy­do­wa­nie za sobą. Po­zo­ry – czy wszyst­kie ro­dzi­ny z wyż­szych sfer wła­śnie nimi żyją?

Ob­ró­ci­ła się i dys­kret­nie zer­k­nę­ła, czy nikt jej się nie przy­pa­tru­je. Nie. Fran­ci­szek sie­dział u szczy­tu sto­łu i opo­wia­dał ja­kiś mało za­baw­ny dow­cip. W od­po­wied­nim mo­men­cie wszy­scy, na­wet Mal­wi­na i Jo­lan­ta, wy­buch­nę­li śmie­chem. Co ten męż­czy­zna miał w so­bie, że w każ­dym bu­dził re­spekt? Lu­dzie tań­czy­li, jak im za­grał. To było nie­sa­mo­wi­te. Prze­ra­ża­ją­ce, ale na swój spo­sób nie­sa­mo­wi­te.

Ju­dy­ta włą­czy­ła eks­pres do kawy i wsta­wi­ła wodę na her­ba­tę. Bez­sze­lest­nie po­de­szła do szaf­ki i wy­ję­ła z niej kie­li­szek. Za­mie­rza­ła po­sta­wić wino na sto­le, ale za­nim to zro­bi, chy­ba nic nie stoi na prze­szko­dzie, żeby po­cią­gnę­ła so­lid­ny łyk. Na­la­ła so­bie al­ko­ho­lu. W kil­ka se­kund opróż­ni­ła cały kie­li­szek. Nie mia­ła cza­su na de­lek­to­wa­nie się, go­ście cze­ka­li, mu­sia­ła wra­cać do sto­łu.

Za­mar­ła, kie­dy usły­sza­ła za sobą ja­kiś ruch. Prze­ko­na­na, że zo­sta­ła przy­ła­pa­na na go­rą­cym uczyn­ku, po­wo­li się od­wró­ci­ła, ale ku swo­jej ogrom­nej uldze zo­ba­czy­ła, że to tyl­ko Woj­tek, syn Mi­le­ny.

– Eeee, cio­ciu… – bąk­nął za­kło­po­ta­ny na­sto­la­tek. – Dzia­dek pro­sił, żeby cię za­py­tać, czy nie masz cze­goś moc­niej­sze­go.

Mia­ła. Oczy­wi­ście, że mia­ła. Mo­gła nie mieć w domu ja­jek, wę­dli­ny czy ziem­nia­ków, ale nie al­ko­ho­lu.

– Za­raz przy­nio­sę. – Uśmiech­nę­ła się do chło­pa­ka, my­śląc, że ma go już z gło­wy, ale on ani drgnął. – Coś jesz­cze? – za­py­ta­ła to­nem, któ­ry na­wet jej sa­mej wy­dał się zbyt na­pa­stli­wy.

– Nie, nic, tyl­ko…

– Tak?

– Mo­gli­by­śmy pójść z Jul­ką, Ka­ro­li­ną i We­ro­ni­ką na górę i po­grać na kon­so­li?

– Wy­klu­czo­ne! Wra­caj do sa­lo­nu, za­raz przyj­dę i przy­nio­sę dziad­ko­wi coś do pi­cia.

Woj­tek wzru­szył ra­mio­na­mi, ob­ró­cił się na pię­cie i już go nie było.

Ju­dy­ta otwo­rzy­ła szaf­kę, w któ­rej trzy­ma­ła al­ko­hol. Do wy­bo­ru, do ko­lo­ru. Wino, whi­sky, gin, ko­niak, bran­dy, wód­ka… Wy­dę­ła usta, za­sta­na­wia­jąc się, czym ura­czyć te­ścia. Prze­ko­na­ła się już wie­le razy, że co­kol­wiek mu poda, on naj­pew­niej bę­dzie nie­za­do­wo­lo­ny. Kie­dyś się tym przej­mo­wa­ła, te­raz już nie. Zła­pa­ła pierw­szą z brze­gu bu­tel­kę i za­nio­sła ją do sa­lo­nu.

– Pla­no­wa­łam po­dać wino do obia­du, a póź­niej… – za­czę­ła, sta­wia­jąc przed te­ściem bu­tel­kę bran­dy, ale nie po­zwo­lił jej do­koń­czyć.

– Lu­bię so­bie wy­pić kie­li­szek przed je­dze­niem. Nie masz ko­nia­ku?

– Mam. – Ju­dy­ta zmu­si­ła się do uśmie­chu. – Za­raz ci przy­nio­sę.

Przy­pusz­cza­ła, że gdy­by przy­nio­sła ko­niak, Fran­ci­szek po­pro­sił­by o bran­dy. Jak Elż­bie­ta z nim wy­trzy­my­wa­ła?

Za każ­dym ra­zem, kie­dy za­my­ka­ła drzwi za te­ścia­mi, od­dy­cha­ła z ulgą i za­czy­na­ła do­ce­niać swo­je­go męża. Do­mi­nik nie był wca­le taki zły. Gdy­by ze­sta­wić go z jego oj­cem, oka­za­ło­by się, że jest ide­al­ny. Czło­wiek bez ska­zy. No, może z jed­ną. Kom­plet­nie nie in­te­re­so­wał się wła­sną żoną.

Dzwo­nek za­dzwo­nił, kie­dy wy­cho­dzi­ła z kuch­ni z bu­tel­ką ko­nia­ku w ręce. Za­wa­ha­ła się, ale uzna­ła, że nic się nie sta­nie, je­śli teść jesz­cze chwi­lę po­cze­ka. Otwo­rzy­ła drzwi. Gdy Emi­lia wcho­dzi­ła do środ­ka wraz z ro­dzi­ną, w przed­po­ko­ju po­ja­wił się Do­mi­nik, aby przy­wi­tać się z sio­strą. Ju­dy­ta szyb­ko się ulot­ni­ła i wró­ci­ła do Fran­cisz­ka. Po­sta­wi­ła przed nim bu­tel­kę ko­nia­ku, nie pa­trząc mu w oczy.

– A mo­głaś ka­zać im cze­kać przed drzwia­mi! – sap­nął z obu­rze­niem teść. – Kto póź­no przy­cho­dzi, sam so­bie szko­dzi!

Ju­dy­ta za­trzy­ma­ła wzrok na te­ścio­wej, któ­ra ze wsty­dem spu­ści­ła gło­wę. Tak, to nie bę­dzie ła­twe po­po­łu­dnie.

Życie oparte na kłamstwach

Подняться наверх