Читать книгу Ruda Sfora - Maja Lidia Kossakowska - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Umarli wracali. Co do tego nie było już wątpliwości. Kitej Serken, sławny szaman i uzdrowiciel, poważnie się zaniepokoił. Starał się nie zerkać przez okno, ale i tak widział duży czarny cień majaczący między gałęziami jego szamańskiego drzewa.

Kupiec Usun Achan siedział z ponurą miną na grubym konarze, jedną ręką obejmując pień. Drugą odgarniał sprzed twarzy kolorowe wstążki i brzękadła dyndające wśród listowia. Przypominał pokracznego ptaka z łysą głową i obwisłym brzuchem. Nadąsany, ubrany w odświętny, śmiertelny kożuszek, kiwał się na gałęzi niczym brzydka, rozeźlona gruszka na ustrojonej szmatkami i tasiemkami wierzbie. I mniej więcej tak samo pasował. Zdecydowanie nie powinien się tutaj znajdować. Umarł chyba ze dwa tygodnie temu, więc jego dusza już dawno winna trafić do krainy zmarłych. Ale widocznie z jakiejś przyczyny zgubiła drogę. Oczywiście, takie przypadki się zdarzały, tyle że bardzo rzadko. A nie co kilka dni. Zdecydowanie nie. Usun Achan nie był bowiem pierwszym. Przed nim wrócili już stary Omogon, zmarły poprzedniej niedzieli, Tatar Tajma, który umarł z ran po nieudanej wyprawie na niedźwiedzia, i nie wiedzieć dlaczego kupcowa Natalia Wasiliewna, żona bogacza Mochsogoła. Istna epidemia.

Kitej Serken westchnął i potarł w zamyśleniu brodę.

Niedobrze, pomyślał.

Wszyscy powracający zmarli byli za życia szanowanymi członkami lokalnej społeczności, a podczas pogrzebu dopełniono niezbędnych rytuałów i złożono należne ofiary. Serken nie miał wątpliwości, że tak się stało, bo sam wszystkiego dopilnował. Gdyby po ziemi błąkały się dusze jakichś hultajów, topielców, samobójców czy biedaków, co skonali bez należytego pochówku, nie dziwiłby się wcale, że stały się złymi duchami uor. Ale tak? Wyraźnie coś było nie w porządku.

Westchnął ponownie.

Za oknem kupiec Achan zaczął się ostentacyjnie huśtać, złorzecząc pod nosem. Serken wstał i wyszedł za próg.

– Czego tak pomstujesz, bracie Usun? – zagadnął grzecznie. – Nie trafiłeś do kraju swoich przodków? Pozwól, że ci pomogę. Przeprowadzę cię szybko i zapomnimy o tym przykrym nieporozumieniu, dobrze?

Kupiec łypnął gniewnie.

– O nie, szacowny Serkenie, nie ma mowy. Jeszcze mi życie miłe!

Szaman drgnął niemile zaskoczony. Nie spodziewał się oporu. Dotychczas odsyłanie dusz w zaświaty szło gładko i bezboleśnie. Sprawiały wrażenie trochę osowiałych lub wystraszonych, co w ich sytuacji wydawało się oczywiste, ale nie protestowały.

– Drogi przyjacielu – Kitej przywołał na twarz szeroki, uspokajający uśmiech – obawiam się, że przeoczyłeś coś istotnego. Ty już nie żyjesz. Od dwóch tygodni z okładem.

– No to co? – parsknął kupiec. – Skoro nie żyję, to można mną pomiatać, oszukiwać i w ogóle? Niedoczekanie!

– A któż to cię oszukał, bracie Achan? – zdziwił się szaman.

Usun wycelował w niego oskarżycielsko palec.

– Wszyscy. Ty też, szacowny Serkenie.

– Ja? – osłupiał szaman. – A niby kiedy?

– Zawsze! Przez cały czas! Kto gadał o tabunach koni, stadach bydła i sianokośnych łąkach, jakie to niby czekają w zaświatach? Kto opowiadał o czystych strumieniach, wzgórzach jak piersi pięknych kobiet, klaczach z wymionami pełnymi kumysu i tłustym mięsie, co to samo pojawia się w kotle? No?

Kitej rozłożył bezradnie ręce.

– Ano ja, ale to wszystko prawda, drogi przyjacielu. Nieraz odwiedzałem zaświaty i widziałem te wspaniałości. Pewnie zgubiłeś drogę i trafiłeś na przeklętą ziemię demonów, dlatego jesteś taki rozgoryczony. W pełni rozumiem twój gniew. Kraina abaasy to paskudne miejsce. Bardzo paskudne. Jeśli pozwolisz sobie pomóc, to zaprowadzę cię gdzie trzeba, do twojego nowego, zasobnego domu...

– Łżesz jak parszywa sobaka! – syknął wściekle zmarły. – Do nowego domu, powiadasz?! Tu jest jedyny dom, jaki mi został! I stąd się nie ruszę!

Zamachał nogami, jakby chciał tupnąć ze złości, ale zapomniał, że nie ma pod stopami ziemi. Stracił równowagę i zleciałby z gałęzi, gdyby nie trzymał się pnia.

– Uważaj! – ostrzegł Serken i odruchowo wyciągnął ręce.

– Chcesz mnie złapać i zmusić, żebym tam poszedł?! – wrzasnął kupiec. – O nie! Nie dam się! Niedoczekanie!

W przekrwionych oczach błysnęło szaleństwo.

– Gdzieżbym śmiał, bracie Usun! – zawołał szybko Kitej, ale już było za późno.

Achan nadspodziewanie zwinnie zeskoczył z drzewa i puścił się pędem przed siebie. Serken rzucił się za nim w pogoń, ale zmarły gnał jak spłoszona kobyła. Wpadł między białe pnie brzozowego zagajnika i szybko zniknął szamanowi z oczu.

Kitej zatrzymał się zdyszany. Z trudem łapał oddech, przyciskając dłonie do piersi.

Najlepsze lata mam już za sobą, pomyślał ze smutkiem. Pewnie niedługo się przekonam, co takiego wydarzyło się w zaświatach. Wystarczy cierpliwie poczekać.

Zerknął jeszcze raz między brzózki. Po kupcu Achanie nie został nawet ślad.

Szaman pokręcił z niedowierzaniem głową i powoli poczłapał do domu. W końcu dobiegał już siedemdziesiątki, wieku, który dobrzy bogowie wyznaczyli każdemu uczciwemu człowiekowi jako ziemski czas. Ile mu tam jeszcze zostało? Ledwie parę miesięcy. Gdyby żył dłużej, każdy kolejny dzień musiałby ukraść z czasu przeznaczonego dla swoich bliskich, synów i wnuków. A do tego nie chciał za nic dopuścić.

– No, stary – szepnął do siebie. – Ty już stoisz jedną nogą w krainie przodków. Pewnie Sandaar szykuje dla ciebie specjalny poczęstunek.

Uśmiechnął się na wspomnienie zmarłej żony. Najdalej za parę miesięcy znów ją zobaczy. Nie ma się więc co przejmować głupim Usunem Achanem. Skoro tak bardzo chce zostać uorem, jego wola. Wszystkimi takimi problemami będzie się musiał martwić jego następca.

Przystanął, wspierając dłonie o biodra. Przed oczami stanęła mu owalna, jeszcze po dziecięcemu łagodna twarz ciotecznego wnuka.

Ergis, pomyślał. Zdolny chłopak. Tylko bardzo młody. Ma nieledwie trzynaście lat. No nic, będzie musiał sobie poradzić. Kiedy dorośnie, nauczy się wielu rzeczy, może naprawdę daleko zajść. Założę się, że do trzeciego wodospadu Rzeki Umarłych. Zostanie wielkim szamanem, dużo potężniejszym niż ja. Nadzieją swojego naslegu. Nie minie parę wiosen i będą o nim śpiewać pieśni. Na pewno.

Uśmiechnął się ciepło.

Kiedy tylko odejdę do krainy przodków, poproszę duchy, żeby powołały chłopaka do siebie, postanowił. Zgodzą się z pewnością. Przecież same go wybrały. Zanim przejdzie inicjację, dowiem się, dlaczego dusze wracają, i powiem mu, co ma robić, żeby temu zaradzić. Dobrze wiedzieć, że zostawiam bliskim takiego zdolnego młodego następcę.

Usiadł ciężko na przyzbie przed swoją urasą i postanowił nie martwić się na zapas. Bogowie i duchy na pewno wiedzą lepiej, jak postąpić mądrze i właściwie.


– Kitej! – usłyszał szaman tuż nad uchem.

Ocknął się i nasłuchiwał, ale szept się nie powtórzył. Zamknął powieki, żeby znów przywołać sen, i wtedy usłyszał jeszcze wyraźniej:

– Kitej! Obudź się.

Dźwignął się na posłaniu. Wytężył wzrok, lecz wokół widział tylko majaczące w ciemności znajome kształty mebli i sprzętów domowych.

– Kto to? – zapytał cicho.

Mrok poruszył się i szaman dostrzegł wyłaniającą się z ciemności postać. Nie potrafił stłumić okrzyku zdziwienia.

– Czcigodny Bodonczar Bajanaaj! – zawołał. – Cóż cię sprowadza, szacowny dziadku przodku?

Na bladej, księżycowej twarzy widma pojawił się niewesoły uśmiech.

– Nic dobrego, Kitej.

Stary szaman odrzucił skóry i wstał.

– Racz usiąść, czcigodny gościu. Zaraz przyniosę kumysu, przygotuję posiłek...

Duch tylko pokręcił głową.

– Nie mamy czasu, przyjacielu. Przyszedłem po ciebie. Pospiesz się.

Serken sięgnął po ubranie.

– Tak, tak. Zaraz będę gotów. Naciągnę tylko spodnie i kurtę, a potem zaraz zapakuję kilka rzeczy i możemy ruszać.

Na twarzy widmowego szamana wciąż widniał smutny uśmiech.

– Nie będą ci potrzebne tam, dokąd cię zabieram, Kitej.

Stary człowiek zamarł w pół ruchu.

– Więc to już czas? – spytał szeptem.

Bodonczar przytaknął w milczeniu.

Serken z westchnieniem rozejrzał się po izbie.

– Dobrze się tu mieszkało. I dobrze żyło. Przynajmniej zobaczę się z Sandaar. Pewnie się stęskniła, biedaczka.

Bajanaaj spuścił wzrok.

– Pospiesz się – powtórzył. – Powinniśmy jak najszybciej wyruszyć.

Kitej przymrużył powieki i spojrzał uważnie na widmo swego przodka, wielkiego szamana, o którym pieśni śpiewano w Górnych i Dolnych Światach.

– Jestem gotów, czcigodny gościu – powiedział. – Pozwól jednak, że spytam, czemu zawdzięczam twoją wizytę? Dlaczego przyszedłeś po mnie osobiście? Tego nie ma przecież we zwyczaju.

Bodonczar westchnął ciężko.

– Wiem, przyjacielu. Przykro mi, że przychodzę niezapowiedziany. I nie mogę powiedzieć, żebym był zwiastunem dobrych wieści. Jesteś nam potrzebny, braciszku. Źle się dzieje w Górnych i Dolnych Światach. Potrzebujemy dobrych szamanów. Dlatego tu jestem. Pójdziesz ze mną?

Serken spojrzał w pełne troski oczy widma.

– Czy mógłbym postąpić inaczej, czcigodny przodku?

– Już czas, Kitej – powiedział Bodonczar.

Stary szaman ujął wyciągniętą dłoń ducha i obaj weszli w mrok.


Stara siwa klacz ciotecznego dziadka, tak wiekowa, że jej boki pokrywała rudawa hreczka, niosła swego pana w ostatnią drogę w Środkowym Świecie. Błękitny całun sięgał aż do pęcin zwierzęcia. Już niedługo stary szaman przekroczy bramę ognia i pogalopuje w górę, ku koronie świętego modrzewia. W gaju na wzgórzu, tam gdzie rosły trzy stare sosny pokręcone jak węźlaste palce Kiteja, leżał stos z żywicznych bierwion.

Ergis widział wyraźnie czerwoną korę, lśniącą w letnim słońcu niczym świeżo wymalowane wrota cerkwi. Obrócił się i spojrzał na pogrzebowy pochód. Właśnie Dżosoj Dyraj, przewodzący ceremonii szaman z sąsiedniego naslegu, ujmował w dłoń łuk, żeby wysłać w niebo rytualną strzałę. Za chwilę wujowie i starsi rodu zdejmą z grzbietu klaczy zwłoki dziadka, żeby z szacunkiem ułożyć je na wojłokowym dywanie. Kobiety nakryją ustawione w prostokąt bierwiona całunem, mężczyźni przeniosą ciało na przygotowany stos, pod głową umieszczą siodło, obok położą uzdę, najlepszy łuk Serkena i osiem strzał. Brama ognia otworzy się, stary szaman wkroczy do nieba.

A potem duchy przyjdą po Ergisa.

Chłopiec zadrżał. W gardle poczuł przykry ucisk. Nie mógł już dłużej się oszukiwać. Musiał przyznać, że się boi. Boi się okropnie.

Z trudem przełknął ślinę.

Dlaczego nie mogłem urodzić się normalny, pomyślał chyba po raz setny tego ranka.

Czuł na sobie znaczące spojrzenia dorosłych. Krewnych i przyjaciół jego ojca, sąsiadów, tojonów ze starszyzny rodowej, całego naslegu. Nawet sam kinees, Ardży Tygun, z twarzą ostrą i surową niczym skały nad rzeką, obrzucał go ciężkim, taksującym wzrokiem.

Ergis czuł, że zaraz eksploduje mu czaszka. Pęknie niczym stary bukłak. Nie był w stanie znieść napięcia. Chciał uciec do lasu, zaszyć się głęboko w koronie starego modrzewia i zebrać spokojnie myśli. Zostać sam, na chwilę, chociaż na chwilę.

– Nie kręć się – syknęła gniewnie matka.

Chłopiec słyszał jej głos stłumiony, jakby w uszach miał kłaki wełny. Surowe, lepkie owcze runo owijało mu chyba całą głowę. Ledwie widział swego ojca zawieszającego na gałęziach sosen bukłaki z gorzałką, kumysem i herbatą oraz szamański bęben zmarłego. Dżosoj Dyraj recytował śpiewnie, wychwalając czyny dziadka Serkena i pokazywał staremu, martwemu jak śledź człowiekowi dary, które mu przyniesiono. Oto dyndająca na gałęzi owcza tusza, końska skóra, skrzynia pełna podarunków.

Mnóstwo hałasu, korowód kłaniających się żałobników, migających niczym kukiełki na karuzeli w witrynie sklepu Nadii Pawłowny, powolny rytm bębnów, zawodzenie szamana. Tłum.

Chłopcu zawirowało przed oczami. W żołądku przewracało się coś zimnego i twardego, jakby nałykał się naboi. Chyba w życiu nie widział tylu ludzi naraz. Cały świat przybył pożegnać starego Serkena. Byli kupcy z miasteczka z żonami i dziećmi, wszyscy tojonowie, przedstawiciele naslegów tworzących ród, nawet mieszkający na samym krańcu ziemi Tunguzi i jeden Nieniec, sądząc po stroju – ważny szaman. W ciżbie jasną plamą odznaczały się twarze popa i popadii, osadników z rosyjskiej wioski i dwóch ryżych jak lisie kity myśliwych. Wszystkim im Kitej kiedyś pomógł. Uleczył z choroby, poskładał złamane kości, ulżył w połogu, sprowadził zagubione części duszy, doradził, pocieszył, ukoił, komunikując się z ukochanymi zmarłymi.

A teraz wszyscy oczekują, że ja go zastąpię, przebiegło przez myśl Ergisowi. Ja! Nie umiem! Nie chcę! Dziadku, ratuj!

Poczuł, że zalewa go fala popłochu. Przewrócił oczami niczym spłoszony koń. Naboje w żołądku zagrzechotały ciężko. Nic już nie widział. Przed oczami wirowała kolorowa, oszałamiająca mgła. Pod chłopcem ugięły się kolana, był bliski omdlenia.

A wtedy z mgły wyłoniły się dwie postaci.

Wysoki, długowłosy mężczyzna o niezwykle szlachetnych rysach i Kitej Serken. Obaj mieli na sobie szamańskie stroje, w dłoniach dzierżyli kostury, pod pachami ściskali rytualne bębny.

– Szacowny dziadku – szepnął Ergis – to naprawdę ty?

Kitej położył palec na ustach. Twarz miał ściągniętą, surową i smutną. Chłopiec zamilkł i już nie śmiał się odzywać. Drugi szaman uczynił taki gest ręką, jakby chciał kijem odsunąć zasłonę.

Czerwień. Smród krwi. Wypalone, czarne pnie drzew skręcone w niemym wrzasku. Ślepia. Złe, zaciekłe. Wielki zwierz, ni to pies, ni wilk. Zjeżona, posklejana sierść, ruda jak płomień. Z pyska zwisa ochłap okrwawionego mięsa. Szare pustkowie pokryte stertami połamanych gałęzi. Zlituj się, czcigodny Urung Tojonie, Mleczny Panie Stwórco! To kości! Znad horyzontu wstaje szpetne, małe słońce, czerwone niczym żar w zgliszczach. Nie, to nie słońce. Jakaś kometa czy gwiazda. Dziadku, co to znaczy? Czemu pokazujesz mi te okropności?

Długowłosy mężczyzna opuścił kostur. Ergis znów stał na wzgórzu obok płonącego stosu. Ceremonia jeszcze się nie zakończyła. Chłopiec potoczył oszołomionym spojrzeniem po tłumie żałobników. Kitej, przejrzysty teraz, jakby ulepiono go z wody, potrząsnął tylko głową. Na twarzy miał wyraz bezbrzeżnego smutku.

– Dziadku, czy to klątwa? – wymamrotał Ergis, a wtedy obaj widmowi szamani wyciągnęli dłonie i wycelowali w niego palce.

Biegnij! – usłyszał w głowie niewyraźny, jakby rozciągnięty, niezwykle niski głos. Teraz!

O niczym innym nie marzył. Szarpnął się niczym cielak zrywający postronek i rzucił do panicznej ucieczki, byle dalej od zgiełku, stosu, pstrego tłumu i duchów zmarłych. Pędził co tchu w stronę lasu. Bezpiecznego, cichego lasu, który wzywał go już od świtu. Nie widział odwracających się głów, nie słyszał szmeru przebiegającego przez ciżbę. Uciekał.


– Ergis! – krzyknęła ze złością matka. – Wracaj! Co ty wyrabiasz?!

Teściowa, stara Nurułdan, ujęła ją mocno za rękę.

– Daj spokój. Nie widzisz, co się dzieje? On cię nie posłucha. Teraz musi słuchać głosu duchów. Zaczęło się.

W ciemnych, głębokich oczach babki Ergisa jego matka dostrzegła cień współczucia, ale też i wielką dumę.

– Obyś się myliła, czcigodna Nurułdan – powiedziała z westchnieniem.

Stos pogrzebowy Serkena płonął jasno, prawie bez dymu.


Ergis nie wrócił na noc do domu. A już o świcie cały nasleg wiedział, że nastąpiło to, czego oczekiwano. Duchy zawołały chłopca do siebie. Zapadł na szamańską chorobę. Wkrótce powróci do urasy swego ojca, rozgorączkowany, półprzytomny, zawieszony między światem ludzi i bogów, a potem upadnie w drgawkach na ziemię i inicjacja się rozpocznie. Tylko jego ciało zostanie w chacie. Dusza wyfrunie i przez trzy dni będzie odwiedzać górne i dolne poziomy wszechświata, poznając duchowych przewodników, szukając sprzymierzeńców, ucząc się, umierając i zmartwychwstając, zgodnie z tradycją przodków. Zapadnie na wszystkie znane choroby i wyjdzie z nich zwycięsko. Zostanie rozdarta na strzępy przez strażników zaświatów, wygotowana w wielkim kotle, obdarzona mądrością i mocą, a następnie odbudowana z powrotem, wzmocniona dodatkowymi kośćmi, świadectwami szamańskiego powołania. I powróci na Ziemię, do swego naslegu, aby służyć i pomagać wszystkim, aby odbierać należną cześć i szacunek, aby scalić więź między duchami i ludźmi, bogami i ich wyznawcami. Jeśli przeżyje.

Tak miało się stać, więc wszyscy okazywali swoje zadowolenie. Odwiedzali urasę Tujguna Erechteja, wypytywali, czy syn już wrócił z lasu, gratulowali chłopca jemu i matce, urodziwej Dżyerdile Kun, a w duszy odczuwali ulgę, że duchy nie wybrały nikogo z ich bliskich. Szaman w rodzie był bardzo potrzebny, ale jego dola nie należała do lekkich. Musiał wykazać się wielką siłą ducha i odpornością ciała, a i tak rzadko dożywał późnego wieku.

Członkowie naslegu czerpali więc radość i swoiste poczucie spokoju z obrotu zdarzeń. Ergis przeżywał gdzieś w lesie atak szamańskiej choroby, zgodnie z tym, czego od lat się spodziewano, a los toczył się tak, jak powinien. Ta kojąca świadomość zapewniała poczucie bezpieczeństwa. Nie ma bowiem przykrzejszej i bardziej niepokojącej rzeczy niż niespodzianki. Zwłaszcza gdy dotyczą kwestii tak ważnych jak porządek świata.

Kiedy więc sąsiadka, Tolomon Ko, biegła przez łąkę wprost do gospodarstwa Erechteja, przyciskając dłonie do piersi i kołysząc się na boki niczym wystraszona kokosz, Nurułdan poczuła przykre ukłucie niepokoju. Zmrużyła powieki, wytężając wzrok, i przysłoniwszy oczy dłonią, spoglądała na zbliżającą się przyjaciółkę. Zdyszana sąsiadka, gdy tylko ją dostrzegła, zaczęła nerwowo wymachiwać rękami.

Coś się stało z Ergisem, babkę chłopca zmroziła niedobra myśl. Rzuciła wiadro i wybiegła na spotkanie Tolomon.

Przyjaciółka przystanęła, dysząc ciężko i ocierając pot z czoła. Twarz miała purpurową jak indycze korale.

– Co się stało? – wykrzyknęła Nurułdan.

Sąsiadka otworzyła usta i kłapała nimi bezgłośnie niczym ryba.

– No gadajże, siostro! – Babka Ergisa nie wytrzymała i potrząsnęła ją za ramię.

– Nurułdan! – wysapała wreszcie Tolomon. – Czy...Ergis... wrócił?

Kobieta potrząsnęła tylko głową.

– Niedobrze, siostro. – Sąsiadka odzyskała nieco tchu. – Dyraj Bogoj leży w domu zmożony świętą chorobą. Rankiem upadł nagle, rzucał się po podłodze jak wyciągnięty z wody jazgarz, toczył pianę z ust i majaczył. Krzyczał i opędzał się od demonów, które po niego przybyły. Widać to właśnie jego opętały duchy.

Oczy starej Nurułdan zwęziły się niebezpiecznie.

– Co? – syknęła. – Dyraj Bogoj? Ten parszywiec? Ten robaczywy plugawiec? Z pewnością oszukuje, siostro! Chce najlepszą część ziemi, sianokośne łąki, pieniądze i ofiary przeznaczone dla prawdziwego szamana! Jeśli duchy do niego przemówiły, to niech padnę trupem od pioruna, przyjaciółko Tolomon!

Sąsiadka zbladła i trwożnie potoczyła wokół wzrokiem.

– Co też opowiadasz, Nurułdan! Na rozum ci się rzuciło! Nikt nie śmie kwestionować wyboru duchów!

Babka Ergisa zacisnęła usta, aż powstała wąska niczym rzemień kreska.

– Zobaczymy – burknęła gniewnie.

Jednak gdy po trzech dniach Dyraj Bogoj powstał z łoża, a całe jego posłanie okazało się mokre od krwi, nasleg uznał wolę boskich istot. Kiedy wycieńczony, wychudły i majaczący w gorączce Ergis dotarł wreszcie do urasy swego ojca, ród świętował już narodziny nowego szamana.


Sosny na skraju lasu wyciągały wysoko głowy, jakby chciały dotknąć niebieskiego niczym emalia nieba. Rząd białych chmurek nisko nad horyzontem przypominał ornament z macicy perłowej zdobiący koszulkę ikony ze świętym Mikołą, którą babcia Nurułdan zawiesiła nad łóżkiem.

Ergis leżał w cieniu smukłej, rozłożystej brzozy. Wpatrywał się szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami w drobne sercowate listki trzepoczące w lekkich powiewach wiatru. Przywodziły mu na myśl ławice zielonych, ruchliwych rybek pływających w wysokim błękicie nad głową. Pęczki końskiego włosia, wiaderka z kory i namordniki cielęce dyndały na sznurze, którym obwiązano drzewo. W zeszłym roku obrzędu ku czci opiekunki rodu dokonywał tutaj dziadek Kitej. A teraz? Pewnie Dyraj Bogoj. Ponury, chciwy mężczyzna, daleki kuzyn Serkena. Ergis spróbował go sobie wyobrazić w rogatej czapce i kurcie naszywanej brzękadłami, ale i tak zamiast oblicza nowego szamana widział łagodną twarz ciotecznego dziadka.

Nie martwił się. Nie poczuł też specjalnej ulgi, że w końcu duchy wybrały kogoś innego. Wszystko stało się odległe i obojętne. Ergis unosił się na fali czasu i rzeczywistości, bezwolny i nieświadomy. Wciąż wolał spędzać czas w lesie niż z ludźmi. Słuchał, co mają do powiedzenia drzewa. A one szeptały. Cicho, monotonnie powtarzały tajemnicze słowa. Zew tajgi.

Wtem w gałęziach brzozy rozległ się szelest. Ergis przymrużył oczy. Zobaczył w górze brązowawy cień. Zastanowił się przelotnie, co to za ptak, kiedy spośród liści wychynęła gładka, brunatna niczym wyprawiona końska skóra twarz okolona księżycowo srebrnymi włosami. Nie zdziwił się zbytnio, bo widywał już iczczi swojej osady, opiekuńczego ducha pojawiającego się pod postacią siwej staruszki. Powitał ją więc grzecznie, jak zwykle, bo była ważnym i potężnym bóstwem, którego należało odpowiednio uczcić.

– Bądź pozdrowiona, szanowna babko Aan Darchan Chotun, odwieczna ważna pani – powiedział głośno.

Nie spodziewał się odpowiedzi, gdyż Dojdu Iczczite rozmawiała tylko z bohaterami i szamanami. Otworzył więc ze zdumienia usta, kiedy siwa staruszka zmierzyła go czarniejszymi i głębszymi niż studnie oczami i przemówiła zgrzytliwym głosem.


– Ergis, mój synku, czego tak leżysz jak zdechły lis i rozdziawiasz paszczę? Wiele przed tobą, bo czasy idą ciężkie i niebezpieczne, a ty, zamiast pomagać swemu plemieniu i odczyniać zło, śpisz sobie w najlepsze pod brzozą? Stary Kitej pewnie ze wstydu nie wie, gdzie oczy podziać.

Chłopiec przełknął ślinę i spróbował przywołać na usta wymuszony uśmiech.

– Wybacz, czcigodna babko Aan Darchan, ale chyba się pomyliłaś. Ja nie jestem szamanem. Duchy wybrały kogoś innego...

Staruszka na drzewie parsknęła gniewnie.

– Co też ty opowiadasz, Ergis! Nie zamierzam słuchać tych bzdur! Innego szamana! Tfu! – Splunęła siarczyście i łypnęła czarnym okiem niczym rozzłoszczona sroka. – To parszywy oszust, Ergis, a ty dobrze o tym wiesz! Dyraj Bogoj nie wyprawiłby się do nieba, nawet gdyby podskakiwał tak długo, aż świat skułby wieczny lód, a on wytrząsłby sobie wątpia i odgryzł ozór. Nie ma w nim ani krztyny mocy, synku. Igra z ogniem, chłopcze, i doigra się, zobaczysz. A ty nie myśl, że skorzystasz na jego oszustwie. Nie wywiniesz nam się tak łatwo, o nie! Jesteś następcą starego Kiteja, czy tego chcesz czy nie! Rozumiesz?

Ergis skinął niepewnie głową.

– Tak, czcigodna iczczi, ale cały nasleg uznał Dyraja Bogoja i nie wiem, jak teraz...

– To nie ludzie wybierają szamana, tylko duchy, synku – przerwała ostro staruszka. Jej twarz, wystająca spomiędzy gałęzi brzozy na kształt osobliwego gniazda, nie wydawała się jednak zagniewana. – Jeśli chcesz się przekonać, co z niego za człowiek mocy, idź o zmroku na Martwy Kurhan. Zobaczysz wtedy, ile jest wart. Parszywy oszust! Bodaj miał ręce zamiast nóg, jak abaasy! Bodaj oślepł i zapadł po pachy w bagno! Bezczelny typ, powiadam ci, synku. Musisz zdemaskować jego obrzydłe knowania i zająć należne ci miejsce. Jak najszybciej.

Ergis patrzył na ducha i zastanawiał się, co teraz zrobić. Wiedział, że jeśli nie spełni życzenia Darchan, narazi się na jej gniew. I pewnie na gniew pozostałych bóstw. Jeżeli rzeczywiście jest wybrańcem, nie zazna spokoju, póki nie przejdzie inicjacji i nie zostanie pełnoprawnym szamanem. Istoty z zaświatów nie rezygnowały. Nigdy. Można było albo pogodzić się z ich wolą, albo umrzeć. Tak czy tak, nie miał się z czego cieszyć.

Ciężko nabrał powietrza.

– Nie wzdychaj mi tu! – sarknęła staruszka z brzozy. – Wiesz, gdzie jest Martwy Kurhan?

Skinął tylko głową.

– Musisz tam iść o zmroku. Zobaczysz, skąd Dyraj czerpie swoją moc. A potem wróć w to miejsce z ojcem, sąsiadami i najlepiej którymś z tojonów. Tylko nie daj się dostrzec. Pamiętaj. Bo będzie źle. Zrozumiałeś?

– Tak, czcigodna babko – przytaknął. – Zrobię, co kazałaś.

Dobrze znał Martwy Kurhan. I chyba jako jedyny nie bał się tego mrocznego, ponurego miejsca daleko w głębi lasu. Podobno byli tu pochowani wojownicy żyjący w strasznym Wieku Przemocy. W szale zabili kiedyś i zjedli własne dzieci, żony i starych rodziców, aby nie obciążać się zbędnym kłopotem i wszystkie siły poświęcić wojennemu rzemiosłu. Gdy za sprawą Usun Dżurantaja, boga przeznaczenia, zrozumieli swój czyn, pozabijali się nawzajem ze wstydu.

Dyraj Bogoj dobrze wybrał miejsce na swoje tajemne praktyki. Żaden Jakut nie pojawiłby się w pobliżu kurhanu w dzień, a co dopiero nocą. Nawet Rosjanie unikali tego wzgórza. Tylko Ergis wiedział, że pod grubą warstwą ziemi śpi wiecznym snem piękna, młoda dziewczyna, księżniczka z dawnych czasów. Widywał ją czasem w mglistej białej poświacie wstającej wieczorami nad bagnem. Jej łagodną, zawsze uśmiechniętą twarz zdobiły złociste kręgi i spirale wyrysowane na skórze, ale nie takie ostre i brzydkie jak u Ludzi O Pozszywanych Policzkach. Miała na sobie czerwoną szatę i mnóstwo pięknej biżuterii. Ładniejszej niż łańcuchy i bransolety bogacza Mochsogoła, niż najdroższe koszulki ikon w cerkwi. Nikomu nie powiedział o księżniczce. Bał się, że zaraz znalazłby się ktoś, kto zechciałby rozkopać grób, ukraść klejnoty i zakłócić spokój pięknej dziewczyny. A przecież tak słodko spała.

Podniósł wzrok i napotkał czarne, świecące spojrzenie iczczi. Na wąskich wargach ducha opiekuńczego pojawił się cień uśmiechu.

– Wstań, to cię pobłogosławię. Nie na wiele to się pewnie zda, ale i tak lepiej niż nic.

Chłopiec drgnął zaskoczony.

W ten sposób żegna się tylko bohatera wyruszającego na niebezpieczną wyprawę, pomyślał ze zdziwieniem. A ja mam zaledwie trzynaście lat i marne szanse, żeby wygrać w starciu z Dyrajem. Czcigodna opiekunka rodu jest przecież bardzo stara i coś jej się poprzestawiało w głowie. Kiedy zaciska usta, wygląda całkiem jak babcia Nurułdan, gdy się złości, że nie chcę pomagać przy krowach.

Nie śmiał jednak odmówić. Podniósł się na nogi, a boska opiekunka naslegu zaczęła coś mamrotać pod nosem, splunęła na dłonie i dotknęła czoła Ergisa. Palce miała suche i brązowe jak gałązki.

– No, idź teraz do domu. I pamiętaj. O zmroku na Martwym Kurhanie.

Okolone srebrem oblicze cofnęło się w gęstwinę listowia i znikło, jakby Dojdu Iczczite była tylko przywidzeniem, grą światła i cienia między konarami drzewa.


Słońce stało wysoko na jasnym letnim niebie, a Dyrajowi Bogojowi zdawało się, że na świecie panuje mrok. Ciemność wyzierała z kątów chaty, ciemność straszyła w oborze, w karczmie, podstępnie wypełzała z lasu. A z niej wyzierały gniewne twarze duchów. Na próżno nowy szaman powtarzał sobie, że to wszystko bujdy dla starych bab i dzieci. Na próżno ściskał w dłoni wyświechtaną książeczkę z czerwoną okładką. Na próżno wmawiał sobie, że religia to zabobon, który trzeba wytępić. Im bardziej starał się sobie wmówić, że nie wierzy, tym bardziej się bał. Najgorzej było nocą. Wtedy starzy bogowie pojawiali się przed nim, groźni i wściekli. Wygrażali pięściami, przeklinali.

Jesteś przeklęty, Dyraj Bogoj, grzmiało mu w uszach. Przeklęty we wszystkich Dolnych i Górnych Światach. Wiemy, że nie przeszedłeś inicjacji. Wiemy, że udawałeś szamańską chorobę, że spryskałeś posłanie krwią zabitej owcy. Idziemy po ciebie, oszuście. Strzeż się, Dyraj Bogoj! Strzeż się!

We śnie wyciągali ku niemu sękate palce, chwytali za gardło, dusili.

Budził się wtedy zlany potem, przerażony i słaby. Nie pomagała nawet zostawiana na noc lampa. W jej mdłym blasku wydawali się jeszcze potężniejsi, straszniejsi.

Rankami mrok się cofał, ale nie odchodził. Dyraj osiągnął swój cel, wszyscy uwierzyli, że jest wybrańcem. Niedawno musiał odprawić pierwszą ceremonię. Kiedy nakładał strój z brzękadłami, wysoką czapkę i brał kostur szamański w dłoń, był pewien, że kurta zaciśnie mu się na piersi i zgruchocze kości. Mamrotał znane zaklęcia spocony, półprzytomny ze strachu. Ochlapał sobie kumysem spodnie, ale nikt nie ośmielił się roześmiać. Był szamanem. Miał władzę.

Otrzymał z nadziału dobrą, żyzną ziemię i najlepszą sianokośną łąkę. Przynoszono mu mięso i ryby z połowów. Od myśliwych otrzymywał też cenne skórki. Wiedział, że za poważniejsze ceremonie dostanie nawet pieniądze. Łupy cieszyły go przez chwilę, ale zaraz radość zakłócało mdłe poczucie strachu.

A przecież nie tak to miało wyglądać. Nie miał najmniejszych wątpliwości, jak zrealizować plan opracowany jeszcze przed śmiercią starego Kiteja. W bogów, a w szczególności duchy nigdy jakoś mocno nie wierzył. Zawieszony w złocistej przestrzeni płaskiego, wyznaczonego granicami mozaiki świata Bóg o ciemnym obliczu i wilgotnych, sarnich oczach zawsze wydawał mu się odległy i nierzeczywisty. Nawet siwy, suchy niczym oścień Mikoła, sypiący wokół srebrnymi monetami łask, tak podobny do Urung Tojona, Mlecznego Stwórcy, nie budził szacunku. Dyraj Bogoj wierzył tylko w potęgę ziemskiej, całkowicie pojmowalnej prostym rozumem trójcy. Majątku, władzy i poważania. Aż do chwili, gdy samozwańczo okrzyknął się wybrańcem duchów.

Wtedy stał się człowiekiem wielkiej wiary i wielkiego lęku. W chwilach gdy dawni bogowie wyzierali z mroku, gniewni i rządni zemsty, ściskał w dłoni wyświechtaną broszurkę z czerwoną okładką. Niewiele z niej rozumiał, ale zawsze nosił przy sobie jako tajemny, przynoszący ulgę talizman. Kiedy zostawał sam, przewracał strony i gapił się na pełne buntowniczego żaru rosyjskie słowa. Były niczym głos w głowie, dodający odwagi, potwierdzający to, czemu nauczył się ufać. Poważanie, władza i pieniądze nie należą się jakimś tam bogaczom, tylko wszystkim. A jeśli wszystkim, to czemu nie jemu? Zatem może łatwo po nie sięgnąć, nie popełniając bluźnierstwa, bo wiara to choroba nieświadomych, zatrutych zabobonem umysłów. Świat składa się z ziemi do przejęcia, przywilejów i zaszczytów do osiągnięcia oraz majątku, który można mieć. Nic więcej się nie liczy. A Dyraj Bogoj właśnie tak myślał i tak pragnął myśleć.

Przewracanie stron broszurki uspokajało go. Było przyzwoleniem na złamanie tabu. Było aktem buntu i wyrazem mądrości samozwańczego szamana. Bo duchy nie istniały. Wymyślili je głupcy i tylko głupcy się ich bali.

A mimo to Dyraj trząsł się ze strachu. Raz jeden ośmielił się wstać z posłania i groźnie pomachać starym bogom czerwoną broszurą. I nadal nocami, w pełnej przerażenia ciemności, pamiętał każdy szczegół wykrzywionych szaleńczym gniewem i pogardą twarzy.

Zacisnął usta w buńczucznym postanowieniu, że już więcej nie da się nabierać. Duchy nie istniały, a on bał się tylko własnych obsesji.

Pociągnął serdeczny łyk gorzałki. Wódka też pomagała. Była czasem nawet lepszą przyjaciółką niż mała, pełna ostrych słów książeczka, ponieważ potrafiła uśpić lęki.

Ale tym razem jej pomoc okazała się niewystarczająca. Przeciągłe skrzypnięcie drzwi poderwało Dyraja w górę niczym uderzenie pioruna. Serce zabiło mu wściekle, z rąk wypadła butelka.

W progu pojawiła się ciemna, drobna sylwetka.

– Odprawiasz jakieś obrzędy, szanowny szamanie Bogoj? – zapytał gość. – Jeśli nie, to szkoda dobrej gorzałki.

W głosie przybysza dźwięczała wyraźnie drwina.

Dyraj powstał, postawny i barczysty, zmierzył intruza pełnym wściekłości spojrzeniem. Rysy wykrzywił mu gniew, sprawiając, że wyglądał naprawdę groźnie.

– Po coś tu przylazł? – warknął. – Mówiłem, żebyś nigdy nie ośmielał się przychodzić do mojego domu, Wasyl.

Imię wypowiedział z pogardą, jakby to była obelga. Szczupły, jasnowłosy Rosjanin o wąskiej twarzy szczura uśmiechnął się krzywo.

– To tak witasz przyjaciela, bracie Bogoj? – odezwał się spokojnym, łagodnym z pozoru głosem, w którym gdzieś głęboko na dnie mieszkał przeraźliwy, nieludzki chłód. – A ja ci podarek przynoszę. Myślałem, że się ucieszysz, braciszku. Nie to nie. Twoja wola. Ale czy na pewno chcesz, żebym wyszedł?

Szaman zagryzł wargę, z trudem hamując złość. Dobrze wiedział, jak bardzo Wasyl potrafi być niebezpieczny. Zastanawiał się nieraz ponuro, czy nie popełnił strasznego błędu, dopuszczając tego małego nożownika do sekretu cudownego powołania. Jednak Wasyl był mu potrzebny. Bez niego plan nie miał szans powodzenia.

– Wybacz, bracie – powiedział z udaną serdecznością. – Siadaj, proszę. Oślepiło mnie światło padające od otwartych drzwi i nie poznałem cię od razu.

Uśmiech gościa wyglądał jak szrama od noża.

– To nic, przyjacielu – odpowiedział ze śpiewnym, rozwlekłym akcentem. – Głupstwo. Każdy się może pomylić. A tu pewnie wielu nosi imię Wasyl, co? Taki kraj, bracie.

Szaman nerwowo przełknął ślinę.

– Aaaa... siadajże, wódki poleję.

– Polej, Bogoj – zgodził się Rosjanin, usadowiwszy się wygodnie na ławie. – Na wódkę zawsze dobra pora.

Dyraj chciał się schylić, podnieść upuszczoną butelkę i sprawdzić, czy chociaż część płynu nie ocalała, ale zamarł pod zimnym, szyderczym spojrzeniem gościa. Szare jak woda w kałuży oczy zdawały się całkowicie wyprane z emocji, a jednak potrafiły patrzeć tak jadowicie i władczo, że szaman nie śmiał podnieść flaszki. Udał, że poprawia coś przy cholewach butów, a potem odwrócił się, żeby sięgnąć po nową butelkę i czarki.

Nóż pojawił się w wąskiej, długiej dłoni Wasyla po prostu znikąd, jakby mężczyzna stworzył go z powietrza.

Bogoj rozdziawił usta i zatrzymał się w pół ruchu. Szkło zabrzęczało w drżących palcach.

Już po mnie, pomyślał rozpaczliwie.

Wiedział, że nie zdąży sięgnąć po jakąkolwiek broń. Wasyl z nożem w dłoni był groźniejszy niż niedźwiedź. Groźniejszy niż morowa zaraza.

Patrzył na szamana bezlitośnie szarymi otoczakami oczu. Na wąskich wargach wciąż błąkał mu się krzywy, drwiący uśmieszek.

– No co ty, bracie... – wymamrotał Dyraj.

Usta miał sine i zimne. W tej chwili bał się przybysza bardziej niż duchów z Górnego i Dolnego Świata razem wziętych.

Wasyl odsłonił zęby w brzydkim, wilczym grymasie. Stal błysnęła w jego dłoni, gdy błyskawicznym ruchem wbił sobie ostrze w brzuch.

Bogoj oniemiał. Gapił się bezmyślnie na towarzysza, który w konwulsjach stoczył się z ławy na podłogę. Opadł skulony, podkurczywszy nogi, plecy drgały mu spazmatycznie, a z ust wydobywał się przedśmiertny charkot, podobny do upiornego chichotu.

– Wasyl, co ty? – zdołał tylko wyszeptać przerażony Dyraj.

Dopiero gdy Rosjanin przetoczył się na plecy, gospodarz ze zdumieniem stwierdził, że nożownik zanosi się od śmiechu.

– O, ulecz mnie, ulecz, wielki cudotwórco, szacowny szamanie Bogoj – jęczał Wasyl, nie przestając chichotać. – Uratuj moją duszę i zabierz ode mnie chorobę. Tylko tobie ufam, czcigodny, wielki szamanie Bogoj! Pomóż mi, błagam!

Patrząc na to przydługie przedstawienie, Dyraj zaczął odczuwać coraz większą irytację, ale nie miał odwagi strofować gościa. Wreszcie Wasyl przestał się tarzać, siadł na podłodze, ocierając z oczu łzy śmiechu.

– No i jak się podobało, Dyraj? – spytał, gdy odzyskał oddech.

Szaman przykucnął obok.

– Niezła sztuczka – przyznał. – Nauczysz mnie, bracie?

– Bracie – powtórzył drwiącym tonem gość. – A po co innego bym przyszedł?

Morowa zaraza cię wie, pomyślał ponuro Bogoj. Bał się Wasyla, ale bardziej bał się, że ludzie odkryją jego sekret. Nie chciał, żeby mały nożownik go odwiedzał, wolał spotykać się głęboko w lesie, na uroczysku. Tam było co prawda strasznie, ale chociaż bezpiecznie.

Przywołał na twarz przymilny uśmiech.

– Jak to zrobiłeś, przyjacielu? – spytał.

Wasyl niespodziewanie chwycił szamana za rękę, przytrzymał tak silnym i sprawnym chwytem, że Dyraj nie zdołał się wyrwać i z rozmachem wbił ostrze w bezbronną dłoń. Bogoj krzyknął, ale z zaskoczenia, nie z bólu. Nie poczuł nic prócz leciutkiego ukłucia.

– Czary! – Rosjanin wyszczerzył zęby, rozluźniając uchwyt. – Nóż jest zaczarowany. Patrz dobrze, Dyraj.

Szaman rozcierał nadgarstek.

Skąd ten niewydarzony karzeł ma tyle siły, pomyślał z niechęcią.

Wasyl uniósł dłoń i powoli zaczął wbijać klingę w skórę. Nie pojawiła się ani kropla krwi. Bogoj wytrzeszczył oczy. Minęła dobra chwila, nim zorientował się, że ostrze chowa się po prostu wewnątrz rękojeści.

Rosjanin dostrzegł błysk pożądania w źrenicach szamana i opuścił dłoń.

– Piękna rzecz, co? – zagadnął. – A jaka przydatna. Bardzo by to było przykre, gdybyś musiał naprawdę upuścić sobie krwi podczas ceremonii uzdrawiania. Prawdziwy nóż mógłby przebić się przez warstwę ubrania, nawet gdybyś wepchnął pod koszulę zwinięte szmaty, i mocno cię skrzywdzić, przyjacielu. Ale nie zaczarowany.

Mrugnął porozumiewawczo.

– Ile za niego chcesz? – spytał Bogoj.

Wasyl zignorował pytanie.

– Popatrz dobrze – ciągnął. – A zauważysz malutki guziczek u nasady rękojeści. Naciskasz i proszę! Czary!

Klinga posłusznie wsunęła się do środka.

– A teraz naciskasz znowu i masz w ręku broń. O tak.

Ruch wąskiej, długiej dłoni był niemal niezauważalny. Ostrze błysnęło, powietrze przeciął świst i klinga, drżąc lekko, utkwiła w modrzewiowej ścianie chaty, przeleciawszy tuż obok ucha Dyraja. Szaman zbladł.

Wasyl rozparł się znowu na ławie, klepnął po kolanach.

– Polej wreszcie, bracie, bo gość czeka – ponaglił, mrużąc powieki. – A o cenie pogadamy jutro, po zmierzchu, na Martwym Kurhanie. Przyniosę więcej zaczarowanych śliczności. W sam raz dla wielkiego szamana.

Mrugnął znów, zdając się nie zauważać, jak mięśnie szczęk Bogoja zaczynają drgać ze złości.


Ergis dotknął miękkich, ciepłych chrap konia. Wielki kary ogier, ulubieniec ojca, uszczypnął go lekko wargami w palce. Chłopiec poczochrał grzywę między uszami zwierzęcia. Odwrócił się, żeby spojrzeć na rodzinną urasę. W blasku zachodzącego słońca wyglądała ulotnie i pięknie.

Ściany uszyte z płatów brzozowej kory przepuszczały do wnętrza domu miękkie, ciepłe światło. Naturalne, ciemne przebarwienia układały się w miły dla oka wzór. Babka Nurułdan pamiętała jeszcze starą sztukę dobierania właściwych kawałków kory.

Przed szałasem tkwił wysoki rzeźbiony koniowiąz, żerdzie w zagrodzie dla bydła lśniły jasnym drewnem świeżo okorowanych pni. Timir, młodszy brat Ergisa, uganiał się po podwórzu z patykiem, strasząc cielaki. Za nim plątała się niczym niezgrabna kaczuszka mała Changył.

Srebrzysta bielą brzozowej kory urasa powoli zmieniała barwę wyzłocona zachodzącym słońcem. Niedługo miał nadejść sinawy, fioletowy zmierzch, charakterystyczny dla krótkiego, chłodnego lata tajgi. Podwórze już powoli zagarniały w posiadanie niebieskie cienie wieczoru.

Dalej, otulona zieloną miękkością nadwodnych łęgów, połyskiwała bystra rzeka, rwąca jak tabun źrebaków. Konie skubały spokojnie trawę, stłoczone w zagrodzie bydło porykiwało przeciągle.

Erechtej szanował tradycję, dlatego z początkiem każdego maja, kiedy stopniała już większość śniegu, przeprowadzał się z rodziną i dobytkiem do letniego szałasu, choć niektórzy członkowie naslegu zarzucili ten stary obyczaj. Jednak nawet oni wznosili obok rodowej zagrody i modrzewiowego, przypominającego ściętą piramidę domu zwanego bałaganem drugie, letnie mieszkanie.

Choć minął już ponad miesiąc, odkąd Erechtej przeniósł się wraz z żoną, matką, dziećmi i stadami na rozległy, otoczony wzgórzami płaskowyż, w gospodarstwie zostało jeszcze wiele do zrobienia.

Ale Ergis, choć był najstarszym synem, nie miał ochoty wypełniać obowiązków i pomagać w pracy. Najchętniej zapadłby się pod ziemię, zniknął albo zaszył na zawsze w lesie. Przebywanie w towarzystwie ludzi, rozmowa z nimi, zwykłe domowe czynności urastały do rangi straszliwych męczarni. Chłopak nie chciał nikogo widzieć i przez nikogo być zauważanym. A w szczególności przez duchy.

Westchnął. W piersi leżał mu dziwny ciężar, jakiego dotąd nigdy nie odczuwał. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mieszkańcy zaświatów upodobali sobie akurat jego. Ale musiał posłuchać ich rozkazów, chociaż bał się stawić czoła samozwańczemu szamanowi.

Moja pierwsza walka, pomyślał niewesoło. Z Dyrajem Bogojem. Rosłym mężczyzną w sile wieku. To będzie dopiero widowisko.

Wiedział, że ojciec nie uwierzy w jego wizję i nie zechce pójść nocą na kurhan, jeśli syn nie będzie w stanie wytłumaczyć, co się tam dzieje. Erechtej, choć się do tego nie przyznawał, był rozczarowany i nieco rozzłoszczony na syna. W głębi duszy miał go chyba za histeryka przez lata mamiącego wszystkich mrzonkami. Kiedy duchy wybrały nowego szamana, którym okazał się ktoś inny niż Ergis, Erechtej uznał, że stracił twarz. A winę za to ponosił jego dziwaczny, niezrównoważony syn.

Blask słońca nabrał już złotawej, płomienistej barwy zachodu. Koń trącił ramię chłopca miękkim nosem. Daleko za rzeką miarowo pohukiwał dudek, zwiastun złych zdarzeń.

Ergis zacisnął usta.

Jutro, postanowił. Po zmroku na Martwym Kurhanie.

Ruda Sfora

Подняться наверх