Читать книгу Ruda Sfora - Maja Lidia Kossakowska - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Dyraj Bogoj znowu źle spał. Przewracał się na posłaniu, zapadał w krótkie drzemki i budził się wielokrotnie. W nikłym świetle lampki cienie na ścianach olbrzymiały, wykrzywiały się dziwacznie. Duchy znów tu były. Czuł wyraźnie ich złowrogą obecność.

Skulił się na łóżku.

Nie ma was, myślał rozpaczliwie. Nie ma. Zabobon i choroba głupców. Nic więcej.

Ale byli. Dwaj. Jeden wysoki, o srogiej, nachmurzonej twarzy. A drugi... Święty Mikoło, pomóż! Toż to stary Kitej!

Dyraj zaczął dygotać.

Serken ze złym, okrutnym uśmiechem na bladych starczych ustach schwycił się za włosy i odjął sobie głowę.

Bogoja ogarnęła groza. Wydał stłumiony jęk, szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w straszliwe widmo.

– Czy potrafisz to uczynić, oszukańcze? – spytała głowa.

Dyraj zaskomlał ponownie niczym spanikowany szczeniak. Widział tylko brązowe, sękate palce starego szamana zagłębione w siwe, gęste włosy.

Serken zrobił krok do przodu i położył odjętą głowę na półce obok łóżka. Uśmiechała się drwiąco.

Bogoj zawył ze strachu.

– Nie potrafisz, bękarcie zdychającej krowy, bo nie masz ani odrobiny mocy – powiedział czerep. – Popełniłeś straszną zbrodnię. Pamiętaj, duchy nie wybaczają. Ergis, mój wnuk, zajmie twoje miejsce, które od zawsze mu się należy. Twój czas się skończył, bracie Bogoj. Przeklinam cię i życzę wszystkiego najgorszego. A oto podarek ode mnie.

Splunął na łóżko Bogoja. Plwocina z sykiem spadła na kołdry i skóry, buchnął czerwony na kształt jęzora płomień.

Widmo sięgnęło po głowę i nadziało ją z powrotem na szyję.

– Dobrej nocy, Bogoj – rzucił z pogardą Serken i oba duchy cofnęły się w mrok.

Dyraj trząsł się na posłaniu, a płomień tańczył mu przed oczami, zły i bezlitosny, ogarniając gniewną czerwienią kolejne części pościeli.


Ocknął się, krztusząc od dymu. W bałaganie wisiał siwy, gęsty opar. Bogoj porwał się z łóżka. Pościel płonęła. Rzucił się w kąt izby, potykając się w sinej ciemności, porwał z ławy krowią skórę i zaczął dusić ogień. Uparte pomarańczowe języki wychylały się jednak spod niej niczym grzyby spod nagrobnej płyty. Zrozpaczony Dyraj złapał swoją kurtkę i wojłokowy dywan z podłogi. Ogień parzył go w ręce, pluł w twarz gorącymi snopami iskier.

W końcu samozwańczy szaman zwyciężył. Osmalony, cuchnący dymem klapnął na podłogę.

Byłbym spłonął, pomyślał i przejął go lęk.

Serken nawet po śmierci potrafił się mścić.

Bogoj ukrył twarz w dłoniach i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem podniósł się ciężko, spojrzał na resztki posłania. W srebrnym świetle świtu coś błysnęło w pogorzelisku. Dyraj schylił się, wytężając wzrok. Wyciągnął dłoń i podniósł odłamek szkła, kruchy niczym lodowy sopel.

Lampa, zrozumiał. Musiała spaść z półki i podpalić pościel. Całe szczęście, że była w niej tylko resztka nafty.

Szaman wyprostował plecy, obrócił w palcach przejrzysty okruch, czując, jak ogarnia go fala podbarwionej goryczą złości.

Zginąłbym przez własną głupotę i wiarę w zabobony, pomyślał. Kto to słyszał zostawiać na noc lampę? Durak. Mało brakowało, a spłonąłbym jak trup Serkena.

Wspomnienie o Kiteju nie było przyjemne. Niosło w sobie posmak upokorzenia i złości.

– Masz swoje widma, Dyraj – burknął na głos. – Głupek.

Zamyślił się.

Ergis. Ten szczeniak może się okazać niebezpieczny. A jeśli w starych wierzeniach kryje się cień prawdy i chłopak faktycznie przejdzie inicjację, zyskując moc? Niedobrze.

Postanowił coś z tym zrobić, ale nie miał na razie pojęcia co. Obrzucił pogorzelisko ponurym spojrzeniem, wyszedł przed chatę, usiadł na przyzbie i patrzył, jak wstaje nadąsany, pochmurny świt. Jakoś całkiem odechciało mu się spać.


Chociaż ciemności opadły na las, podobne do końskiej skóry, którą zarzucono żar ogniska, Ergis doskonale wiedział, dokąd iść. Od najmłodszych lat czuł, że tajga go lubi. Otwierała przed nim ramiona, wyciągała naprzeciw kłujące gałęzie świerków, miękkie łapki modrzewi. Gadała głosami ptaków, kwitła wątłymi białymi porostami wiosny, nawoływała wiatrem. Nie bał się cienia zalegającego w lesie. Miał go za przyjaciela i sprzymierzeńca.

Biegł lekko, ani razu nie potknąwszy się o wystający korzeń czy wykrot.

Czasami przez ciemniejące w górze konary prześwitywało blade, zasnute bielmem ślepie księżyca, lecz chłopiec nie potrzebował jego nikłego światła. Na Martwy Kurhan trafiłby nawet z zawiązanymi oczami.

Biegł wytrwale, aż wreszcie wzgórze zamajaczyło w łysinie między wysokimi pniami. Bezdrzewne, porośnięte jedynie zielonkawą mgiełką mchu, w mroku wydawało się czarniejsze niż tron Ułun Tojona, władcy demonów. Powietrze tu sprawiało wrażenie chłodniejszego, pachniało wilgocią i mdłą wonią rozkładu. Wiatr szumiał niespokojnie, drzewa czekały ogarnięte nienaturalną ciszą, jakby nocne ptaki nie śmiały się odezwać.

Zwiewna postać śpiącej księżniczki dziś nie unosiła się ponad bagnami. Mrok wydawał się ciężki niczym kotara, a wrota do drugiego świata zamknięte. Teraz miała się liczyć jedynie rzeczywistość i haniebny czyn oszukańczego szamana, Dyraja Bogoja.

Ergis przypadł do najbliższego modrzewia, objął szorstki pień i poprosił o dar zjednoczenia. Duch drzewa milcząco wyraził zgodę, więc chłopiec zamarł w bezruchu i czekał.

Czas przestał istnieć. Ergis, ukryty w cieniu gałęzi, niewidoczny w ciemności, stał się myślącym, obdarzonym wzrokiem i słuchem modrzewiem. Plecami przywierał do pnia, czerpiąc stamtąd siłę i spokój. Cierpliwość drzewa.

Nie wiedział, jak długo czekał, zanim nie usłyszał chrzęstu kroków, trzasku łamanych gałązek i ciężkiego sapania. Uśmiechnął się leciutko, z pogardą. Dyraj Bogoj lazł przez las niezgrabnie, niczym wielka, na wpół ślepa krowa. Hałas, który czynił, wybijał ze snu duchy i irytował ziemię. Nawet bagno burzyło się nieprzyjaźnie, słysząc odgłos stąpania nowego szamana.

Dojdu Iczczite nic nie przesadziła, pomyślał Ergis. Więcej mocy można znaleźć w końskim łajnie. Może nie mam się czego bać.

W duszy chłopca ocknęła się i zatliła słabym płomykiem odrobina nadziei.

Ale zgasła, gdy tylko ujrzał przemykający między drzewami drobny, skulony cień. Pachniał złem tak silnie, aż Ergis zachłysnął się oddechem. Mroczny, ciężki zapach okrucieństwa ciągnął się za wspólnikiem Bogoja na kształt całunu otulającego ożywionego nieboszczyka. Wasyl szedł śmiało, cicho i spokojnie, jakby posiadł umiejętność widzenia w ciemności. Znalazłszy się na wysokości Ergisowego modrzewia, zatrzymał się nagle, nasłuchując. Obrócił ku niemu bladą plamę twarzy, wąską niczym klinga noża. Lśniła w ciemności fosforycznie, strasznie. Księżycowa, zielonkawa poświata biła od niej, wydobywając zarys widocznej pod skórą czaszki i oczodołów.

Chłopiec zadrżał, mocniej przywarł do pnia.

Jest niebezpieczny, niebezpieczny i zły! – ostrzegało drzewo zielonymi słowami igliwia. Widzi poprzez noc!

Wiem, pomyślał rozpaczliwie chłopiec. Ale nic nie potrafię zrobić.

Powiew wiatru zakołysał gałęziami, gdzieś daleko odezwał się pojedynczy ptak i szybko urwał spłoszony. Ergis tkwił przylepiony plecami do pnia długą, nieskończoną wieczność. Wreszcie Wasyl-upiór odwrócił głowę i ruszył przed siebie. Zwinnie jak łasica wspiął się na wzgórze, stanął niedostrzeżony za plecami samozwańczego szamana. Dyraj Bogoj przytupywał nerwowo, ogarnięty nieprzyjemnym poczuciem niepokoju. W pobliżu kurhanu zawsze czuł się nieswojo.

– Czego tak drepczesz, przyjacielu Bogoj? – spytał niespodziewanie Wasyl. – Buty przyciasne czy co? A może sumienie gryzie?

Dyraj podskoczył w górę, wydawszy stłumiony pisk przestrachu. Przypominał przerażonego psa, którego właściciel zastał w spiżarni z połciem w zębach.

– Wybaczcie, dobre duchy... – zaczął dukać. – Ja nigdy... Ja przecież...

Srebrzystoblady Wasyl roześmiał się głośno, nadspodziewanie serdecznie i wesoło.

– No co ty, Bogoj! To ja. Gębę sobie pomalowałem fosforem, żeby było straszno. Oczy na czarno sadzą i masz upiora. Ty też tak możesz. O, patrz.

Sięgnął do torby i wyciągnął jarzący się zielonkawym blaskiem słoik. Dyraj z trudem się opanował. Sapał głośno ze złości i wstydu. Zachował się jak tchórzliwy głupek i świetnie zdawał sobie z tego sprawę.

Fosforyzujący w mroku Wasyl wyszczerzył zęby.

– Dobra sztuczka, co? Przydatna. Wielki szaman powraca wprost z krainy upiorów. Zesrają się ze strachu, jak cię zobaczą, Bogoj.

Dyraj obracał w palcach słoik.

– Może być – rzucił tak obojętnie jak potrafił. – Masz coś jeszcze czy tylko po to lazłem taki kawał?

– Zaraz, zaraz. Chwilunia. Teraz będziesz rządził błyskawicami. Tylko spójrz.

Wysypał do płaskiej metalowej puszeczki trochę białego proszku.

– Odsuń się – nakazał, bo Bogoj pochylił się ciekawie.

Błysnął słaby płomyk zapałki i niemal w tej samej chwili kurhan zalał potok białego światła. Dyraj odskoczył odruchowo.

– Jak ci się podobał piorun, przyjacielu? – Wasyl pokazał mu wypaloną puszkę. – Wyobraź sobie, że stoję w ukryciu i w odpowiedniej chwili walę w metalową michę. Bam! Dyraj Bogoj, władca grzmotu!

Zaśmiał się wesoło. Szaman skinął sztywno głową, ale jego oczy zapłonęły.

– Co to takiego? – spytał, niby od niechcenia.

– Mangnezja – powiedział z dumą Wasyl. – Taka od fotografa. Prawdziwa.

– Na długo wystarczy? – zainteresował się Bogoj.

– No, na trochę... – mruknął Wasyl, który nie lubił się przyznawać do jakiejkolwiek niewiedzy. – Nie bój się. Zrobię z ciebie czarownika jak się patrzy. Spróbuj sam.

Ponownie napełnił puszkę. Dyraj zerknął niepewnie na biały proszek.

– Zaraz – burknął. – Chcę zobaczyć, co jeszcze przyniosłeś.

– To – uśmiechnął się Wasyl. – Masz, popatrz sobie.

Wsadził szamanowi w dłoń niewielki kawałek metalu. Bogoj podsunął dar pod nos.

– Przecież to miedź – sapnął zawiedziony.

Wasyl skinął głową.


– Czyściutka. Jak wrzucisz niepostrzeżenie do ognia, pali się na niebiesko i sypie zielonymi iskrami. Prawdziwe diabelstwo.

Dyraj podrapał się w ciemię.

– Bo ja wiem. Jeśli się trafi jakiś kowal, od razu się domyśli.

Rosjanin machnął ręką.

– E tam, co się ma domyślać. Jak chcesz, to przed kowalami się nie popisuj, bracie Bogoj. Lepiej pociągnij łyka.

Wydobył zza pazuchy niewielką flaszkę. Nabrał płynu do ust i podał ją towarzyszowi. Szaman powąchał podejrzliwie. W nozdrza uderzył go ostry zapach spirytusu. Przełknął palący płyn i wytrzeszczył oczy, bo ujrzał, jak Wasyl zapala zapałkę i wypluwa fontannę płynu. Spirytus zapłonął jaskrawo, strzelając ogniem wprost z warg Rosjanina.

Wasyl zakaszlał, otarł usta rękawem.

– I tej sztuczki nie znałeś, Bogoj? – zapytał kpiąco. – Oj, kiepski z ciebie szaman. Niczego pożytecznego cię nie nauczyli? Ale nie martw się. Przy mnie nie zginiesz. Zobaczysz, zrobię cię nie tylko tojonem, ale nawet samym kineesem. Będziesz rządził rodem, Dyraj. Tylko pamiętaj o układzie. Dwie trzecie dla mnie, reszta twoja. No jak, pamiętasz?

– Jeszcze by nie – skwitował ze złością Dyraj. – A jeśli się domyślą? Co zrobisz, Wasyl?

Mały nożownik uśmiechnął się szpetnie, a jego zielonkawa twarz rozbłysła niczym brzydki, kaleki księżyc, księżyc złych ludzi.

– To już zostaw mnie, Dyraj – szepnął i przeciągnął palcem po gardle.

Ergis drgnął zdjęty grozą. Niskie gałęzie modrzewia zakołysały się nieznacznie.

Wasyl poderwał głowę.

– Co to? – syknął.

– Nic. – Usta Bogoja wykrzywił drwiący uśmieszek. Wreszcie zdybał wspólnika w chwili słabości. – Tylko wiatr, bracie Wasyl.

Nożownik uciszył go niecierpliwym gestem.

– Zamknij się, durny. Tu ktoś jest – szepnął. – Czuję to.

Serce Ergisa uderzyło na alarm. Chłopiec przywarł mocno plecami do pnia. Bał się. Lęk paraliżował ruchy, zatruwał umysł. Tkwił pod modrzewiem niczym zając w bruździe.

Co mogę zrobić? – myślał gorączkowo, lecz odpowiadała mu pustka.

– E, zdawało mi się, bracie Bogoj – powiedział stłumionym głosem Wasyl i w tej samej chwili srebrne ostrze poszybowało przez mrok.

Ergisa uratował jedynie zwierzęcy, bezmyślny odruch. Drgnął, skulił się, a nóż, chybiwszy ledwie o szerokość palca, wbił się głęboko w korę.

– Dawaj światło! Podpalaj! – krzyknął Wasyl.

Magnezja wybuchła błękitnawym błyskiem w momencie, gdy Ergis oderwał się od pnia, rzuciwszy się do ucieczki. Nożownik skoczył do przodu i na sekundę ich oczy się spotkały. Chłopak ujrzał tuż przed sobą upiorną zielonkawą maskę z płonącymi wściekłością ślepiami. Obrócił się zwinnie i wpadłszy znów w dobroczynną ciemność, puścił się pędem, byle dalej od potwornego Wasyla.

– Ruszaj! Na co czekasz, idioto! – usłyszał jeszcze stłumiony głos Rosjanina, gnając przed siebie niczym wystraszona sarna.

Uciekając, słyszał kroki prześladowców. Lekkie, miękkie stąpanie Wasyla i ciężki tupot Bogoja. Skręcił prosto w bagno, gdzie skacząc po znajomych kępach, zapadając się czasem po kostki w czarną, mętną wodę, oddalał się coraz bardziej od wrogów. Bogoj zatrzymał się tuż przy granicy topieli, lecz Rosjanin nie ustąpił. Do uszu Ergisa dobiegały grząskie cmoknięcia błota. Biegł. Znał drogę, a blada, senna księżniczka czuwała nad jego ucieczką. Wreszcie Wasyl, pogrążywszy się w błocie po kolana, zaprzestał pogoni. Nóż, ciśnięty sprawną ręką, ze świstem przeleciał obok skroni chłopca, niczym osobliwy nocny ptak, i upadł w bagnisku.

Ergis pędził w objęcia przyjaznej, znajomej tajgi.

Gdzieś w głębi lasu złowróżbnym chichotem odezwał się zbudzony hałasem i światłem dudek.


– Czort jebany! – warknął nożownik. Otarł czoło lepką od szlamu ręką. – No, na co czekasz? Pomóż – syknął do Bogoja.

Szaman wlazł niechętnie w błoto, wyciągnął dłoń. Wasyl podciągnął się jednym ruchem, stanął na stałym gruncie.

– Jebany czort – powtórzył wściekle.

Złość buzowała w nim niczym w starym samowarze i tak samo groziła wykipieniem.

– Czego się gapisz? – rzucił gniewnie.

Bogoj wzruszył ramionami.

– To był ten szczeniak Ergis, bodaj go zaraza.

Wasyl opanował się z trudem. Wewnątrz jeszcze trząsł się z wściekłości, ale twarz znów miał kamienną.

Jak mogłem nie trafić? Jak? – pytał sam siebie po raz tysiączny, dygocząc z upokorzenia, gniewu i niedowierzania. Mały powinien skomleć przybity do drzewa niczym królik przed wypatroszeniem.

– Zaraza go nie minie, zobaczysz – powiedział na pozór spokojnie.

– To on miał być szamanem po starym Kiteju – głos Bogoja zabrzmiał ponuro. – Przychodzi się upomnieć o swoje. Chce się mścić, a duchy kierują jego dłonią.

Wasyl parsknął gniewnie.

– Duchy są dla starych bab, Dyraj. A ty co? Wielki chłop i szczeniaka się boi, jak durny.

– To nie taki zwykły szczeniak, tylko wybraniec – nie ustępował Bogoj. – Jak przejdzie inicjację, to zyska moc, a wtedy...

– Będzie pluł ogniem z gęby i strzelał z mangnezji – zadrwił Rosjanin. – Ale nie dojdzie do tego, bracie. O nie. Mogę ci obiecać.

Bogoj zerknął zaniepokojony.

– A jak chcesz powstrzymać duchy? – spytał niepewnie.

– Duchy mam głęboko w zadku, ot co – prychnął pogardliwie Wasyl. – Ale szczeniak nas widział. Opowie swemu tatuńciowi, ten w dyrdy poleci do tojonów, zaczną węszyć i czort zna co z tego wyniknie. Niedobrze, bracie Bogoj.

Szaman drgnął wystraszony.

– To co zrobimy? Może lepiej uciekać.

Wasyl obrzucił towarzysza pełnym pogardy spojrzeniem. Księżycowa, fosforyczna twarz zrobiła się straszna.

– Nawet o tym nie myśl, szamanie Bogoj. Ja dobrze ci radzę. Wrócisz do domu, nauczysz się grzecznie sztuczek, zarobisz trochę i podzielisz się z przyjacielem. Sprawiedliwie. Dwa do jeden. A kłopotu trzeba się pozbyć. Ot co.

Dyraj odruchowo cofnął się o krok.

– Jakim sposobem pozbyć? – spytał. W jego głosie wyraźnie dźwięczał niepokój.

Na usta Wasyla wypłynął paskudny uśmieszek.

– Gadają, że Martwy Kurhan to przeklęte miejsce, trefne. Kiedy kto tu przychodzi, prosi się o nieszczęście. I może go spotkać zły los, jak tych, co leżą teraz pod ziemią. A ja temu losowi tylko trochę dopomogę.

– No co ty? – wymamrotał szaman. – Nie zrobisz chyba nic złego?

Wasyl uśmiechnął się jeszcze szerzej i paskudniej.

– Gdzieżby tam, bracie Bogoj. Ja? Nie, mogę ci zaraz obiecać, że ja niczego złego nie zrobię.

Dyraja przeszedł dreszcz. Popatrzył na lisią, świecącą twarz towarzysza.

– No – mruknął. – Skoro tak mówisz...

– Wracaj do domu, Bogoj – powiedział spokojnie Rosjanin. – Tej nocy nie mam dla ciebie więcej sztuczek.


Ergis uciekał. Stracił poczucie czasu. Chciał być daleko od wrogów. Daleko od ludzi. Choroba szamańska wróciła i uderzyła z podwójną mocą. Chłopiec majaczył. Widział pochylające się nad nim duchy drzew, widział otwarte niebo i wszystkie Górne Światy, potykał się o kręte niczym korzenie ramiona podziemnych kolosów, wpadał w otchłanie Dolnej Krainy, płynął czarną rzeką razem z duszami zmarłych. W każdej mijanej sośnie mieszkał iczczi, w każdym źródle czaił się erilik, a Pan Tajgi, wielki Baaj Bajanaj, przechadzał się po lesie, tupiąc tak głośno, aż trzęsły się konary.

Świat pękał, rozpadał się na nieba i zaświaty, otwierały się bramy do zewnętrznych i wewnętrznych krain, do rzeczywistości i mistyki, a Ergis biegł przez tajgę tak długo, aż upadł z wycieńczenia.


Dżyerdile Kun stała na brzegu rzeki, osłaniając oczy dłonią, i wypatrywała syna. Jeszcze nie zaczęła się niepokoić. Nie nocował w domu dopiero trzy razy, a wielokrotnie przecież przepadał na dłużej. Nie czuła więc lęku, tylko gniew. Ergis okazał się większym utrapieniem, niż sądziła. Gdyby został szamanem, mogłaby zrozumieć jego dziwactwa. Ale okazał się po prostu durny. Syn głupek, niepamiętający o swoich obowiązkach. W zagrodzie było mnóstwo roboty. Trzeba było pomóc przy krowach, obrządzić konie, łowić ryby. Timir się starał, pracował sumiennie, lecz wciąż pozostawał małym dzieckiem. Z Changył na razie nie było wcale pożytku.

Dżyerdile położyła sobie dłoń na brzuchu. Nie miała jeszcze pewności, ale przypuszczała, że święty Mikoła i Dobra Matka Ajysyt, Pani Tworząca, zechcieli podarować jej nowe dziecko. Oby okazało się lepsze niż pierworodny Ergis.

Westchnęła.

– Jejechsit Chotun, Pani Protektorko – szepnęła – spraw, żeby mój nowy syn okazał się zdrowszy i bardziej przydatny od brata.

Nagły ruch za rzeką, daleko na skraju lasu, przyciągnął jej uwagę. Zmrużyła oczy.

Ergis wraca, pomyślała i poczuła gwałtowny przypływ gniewu.

Ale to nie był marnotrawny syn. Dżyerdile dostrzegła brązowe i siwe plamy. Konie i jeźdźców. Co najmniej sześciu.

Zdziwiona przyglądała się przybyszom bez niepokoju. Nie wyglądali na Jakutów. Przewieszone przez ramiona strzelby dawały wyraźną wskazówkę, że są myśliwymi. Matka Ergisa ucieszyła się. Może w zamian za strawę i gościnę zechcą tanio sprzedać dobre skórki.

Odwróciła się, żeby pospieszyć do domu, zawiadomić męża i naszykować posiłek, więc nie zauważyła, że jeden z nadjeżdżających gości unosi strzelbę do oka.

Huk wystrzału zaskoczył ją tak bardzo, że nie zdążyła pojąć, co się stało. Upadła w gęstą nadbrzeżną trawę, nie rozumiejąc, co tak mocno uderzyło ją w plecy. A potem słońce nagle zgasło.


Już na skraju lasu Ergis poczuł, że coś się wydarzyło. Coś złego. Powietrze pachniało żywicą i chłodną wilgocią znad rzeki, lecz w swojskiej mieszance zapachów dawała się wyczuć jeszcze jedna nuta. Słaba, choć ostra woń, żelazista i słona.

Ergis przyspieszył, wpadł zdyszany na rozległe nadbrzeżne łęgi. Serce biło mu szybko i trwożnie. Pierwsze niż oczy wiedziało, że przez zagrodę Erechteja przetoczyło się zło. Urasa w południowym słońcu lata wyglądała ulotnie i pięknie. Spokojnie.

Za bardzo spokojnie.

W powietrzu brzęczała cisza. Żadnych hałasów. Porykiwania krów, łomotu siekiery, śmiechów rodzeństwa. Obozowisko trwało cicho, zawieszone w nienaturalnym spokoju ciepłego dnia.

Chłopiec obrzucił prędkim spojrzeniem łąkę. Nigdzie nie dostrzegł brązowych, płowych i karych grzbietów.

Gdzie są konie? – pomyślał rozpaczliwie.

Tabunu nie było. Zagroda dla bydła stała otworem, pusta. Z komina domu nie sączyła się nawet blada smuga dymu.

Ergis puścił się biegiem przez bród. Zimna woda szybko przemoczyła buty, ukąsiła go chłodem w stopy. Nie zważał jednak na nic. Wdrapał się na wysoki brzeg, brodząc w gęstej, słodkiej trawie pastwiska.

Biegłby dalej, gdyby nie potknął się o miękki, podłużny kształt spoczywający nieruchomo w gęstwie źdźbeł, połyskujący jaskrawo kolorową, starannie wyszywaną tkaniną. Tobół z odzieżą matki. Pewnie stało się coś złego i rodzina postanowiła w pośpiechu opuścić dom. Matka zgarnęła swoje rzeczy w zawiniątko i zgubiła je podczas ucieczki. Ergis pochylił się ostrożnie, niechętnie. W żołądku uczuł gwałtowny ucisk, zbierało mu się na mdłości. Chciał, musiał uwierzyć, że to tylko ubrania.

Zwieńczone długim czarnym warkoczem Dżyerdile, który leżał wśród traw niczym złowrogi wąż. Grobowa żmija.

Ergis zachłysnął się oddechem. Przed oczami zobaczył eksplozję białych i czerwonych iskier. Zachwiał się, ale nie upadł. Jeszcze nie teraz. Przykucnął obok ciała matki. Wyciągnął dłoń, roztarł w palcach brązowiejącą czerwień. To ona pachniała tak ostro, żelaziście.

Wstał i ciężko ruszył w stronę domu. Wlókł niemrawe, nieposłuszne nogi, które zły czar zmienił nagle w kłody drewna. Przeciął łąkę, minął zagrodę dla bydła, wysoki rodowy koniowiąz. Wszedł na podwórze.

I tu mieszkała cisza.

Ergis patrzył. Wirowało mu w głowie, wzrok zdawał się przenikać zgęstniałe powietrze, podobne do roztopionego szkła. Obrazy pojawiały się niespodziewanie, wyraźnie odznaczając się ostrością szczegółów spośród rozmytego, płynnego tła.

Ojciec leżący na wznak, jakby wypatrywał czegoś pilnie na niebie rozwartymi szeroko, nielękającymi się słońca oczami.

Babka Nurułdan z zadartą komicznie spódnicą i nogami podwiniętymi dziwacznie pod siebie, oparta o studnię, jakby próbowała zajrzeć w czeluść cembrowiny.

Brat Timir ściskający w dziecinnej dłoni rękojeść ojcowskiego noża.

A na progu urasy, wywrócona na brzuch, niezgrabna niczym kaczuszka, mała Changył. Lalka z kolorowych szmatek, miękka i wiotka, porzucona niedbale przez bogatą i kapryśną dziewczynkę.

Wszyscy naznaczeni brązowiejącą, lepką czerwienią.

Ergis zatrzymał się przed brzozową ścianą szałasu i stał, kiwając się śmiesznie na boki. Nie miał siły wejść do środka. Po prostu nie potrafił. Nagle nogi-kłody załamały się pod nim niczym spróchniałe konary i chłopiec upadł na ziemię, niemy i nieruchomy, jak cała jego rodzina.


Kyrgyn, mąż Tolomon Ko, przestępował nerwowo z nogi na nogę.

– Takie nieszczęście, wasze błogarodie, takie nieszczęście... – dukał.

Wysoki, odziany w nieskazitelnie biały mundur urzędnik z cyrkułu pod srogą i nieprzystępną miną ukrywał niepewność i niepokój.

Tego mi tylko brakowało, myślał niechętnie. Napad rabunkowy i kilkakrotne morderstwo. Pogratulować fartu. A tak tu zawsze było spokojnie. Czort nadał tych bandytów. Jeśli dalej będą grasować w pobliżu, zrobi się nieprzyjemnie. Naczalstwo się upomni, może i naganę przyśle. Co za pech.

– Widział tu kto kogoś podejrzanego? – spytał, groźnie strosząc wąsy.

Kyrgyn przełknął ślinę.

– U nas w naslegu sami swoi. Ale są osadnicy, myśliwi, poszukiwacze złota. Obcy, wasze błogarodie.

– Tyle sam wiem – burknął urzędnik. – Co ukradli? Tylko konie i bydło?

Kyrgyn skinął głową.

– Tabun kobył z młodymi, wasze błogarodie, karego ogiera, dwa młodziaki, razem będzie z dziesięć sztuk. I bydło. Trzy pstre krowy, brązowych chyba z pięć... i eee... jeszcze szare i cielęta...

Urzędnik machnął niecierpliwie ręką.

– Konie i bydło, rozumiem. Muszą pognać gdzieś na targ, sprzedać. Może ich złapiemy. Co jeszcze? Broń? Pieniądze?

Sąsiad Erechteja wzruszył odruchowo ramionami.

– Kto tam wie, wasze błogarodie. Pewnie tak.

Oficer niecierpliwie klepał końcem szabli o cholewę wysokiego buta.

– A ten tu? – Ruchem podbródka wskazał nieruchomego, skulonego na ławie Ergisa. – Jest dość duży, żeby pamiętać, co ojciec miał w domu.

Kyrgyn zerknął na chłopca ze smutkiem i potrząsnął głową.

– On całkiem zdurniał, wasze błogarodie. Z uma zszedł znaczy. Nie rusza się, nie mówi, nie je, odkąd go znaleźliśmy na podwórzu, między trupami. Daje się prowadzić, sadzać, ubierać jak kukła. Niewiele chyba z niego będzie, wasze błogarodie.

Urzędnik zamyślił się.

Diabli nadali. Kolejny kłopot. Trzeba go będzie do jakiego przytułku oddać albo do domu dla obłąkanych. Potrzebny lekarz, opinia na piśmie, mnóstwo papierów. Co za pech.

Spojrzał na bladą, bezmyślną twarz dzieciaka, w oczy puste niczym dwie dziuple w drzewie.

– Nie ma jakiejś rodziny, co by się nim zajęła? – zagadnął z nadzieją.

Kyrgyn wyprostował się, spojrzał prosto w twarz oficera.

– Ma ród, wasze błogarodie. I cały nasleg.

– No, to dobrze – burknął urzędnik. – Niech więc ród się nim opiekuje. A rabusie zostaną pojmani i przykładnie ukarani. O dziedzictwie i przyszłości chłopca zadecyduje wasz kinees i reszta starszyzny.

Wyszedł przed urasę Erechteja, obojętnym wzrokiem zmierzył leżące na podwórzu ciała.

Dobrze, że chociaż nie muszę się martwić o tego biednego duraka, pomyślał. Skoro ma cały ród do dyspozycji.


Poszukiwania rabusiów okazały się gorliwe i metodyczne, ale tylko na papierze. W cyrkule obawiali się jedynie kolejnych napadów. Skoro nie nastąpiły, liczyli, że z czasem sprawa przycichnie. Zaginionych stad Erechteja nie odnaleziono. Dobytkiem opiekował się na razie Kyrgyn.

Stan chłopca nie poprawiał się. Ergis nie reagował na bodźce, nie chciał jeść, nie spał. Siedział nieruchomo na posłaniu w urasie Kyrgyna, a zapłakana Tolomon Ko próbowała wlać do zaciśniętych, sinych, niechętnych ust trochę mleka.

Nikt już chyba nie wierzył, że Ergis wróci do zdrowia.

Ostatni ocalały potomek Erechteja nie uczestniczył nawet w pogrzebie rodziny. Trwał na granicy rzeczywistości i zaświatów, skamieniały niczym posążek z drewna, a nie istota z ciała i krwi. Jego myśli szybowały przez otwarte przestrzenie siedmiu Nieb, spływały Mroczną Rzeką do bagnisk podziemnego świata. W czasie swej choroby Ergis jak gdyby przestał istnieć, zatracił osobowość, stając się bramą do krain duchów, krain smutku, cienia i śmierci. Tylko te uczucia, odrealnione, lecz silne, uderzały w jego umysł na kształt błyskawic tłukących w metalowy maszt. Chłopiec nie opłakiwał rodziców, gdyż nie wiedział, co to płacz. Nie rozpaczał, bo rozpacz była mu obca. Rozumiał jedynie mrok. A mrok pragnął go ogarnąć i pochłonąć.


Dla Dyraja Bogoja nadeszły ciężkie dni. Śmierć Erechteja i jego bliskich wstrząsnęła samozwańczym szamanem. Nie życzył im przecież takiego zła. Był człowiekiem słabym, chciwym i podłym, ale nie okrutnym. Bał się zemsty bogów i starego Kiteja, który z zaświatów dobrze widział, kto stoi za wymordowaniem jego rodziny. Bał się Ergisa, który mógł się przecież ocknąć niespodziewanie i zacząć oskarżać winowajców, chociaż, trzeba przyznać, szansa na wyzdrowienie chłopca była rzeczywiście znikoma. Ale najbardziej ze wszystkiego bał się swego wspólnika Wasyla. Wąska, upiornie umalowana fosforem twarz małego nożownika unosiła się niczym sierp księżyca nad niebem jego nocnych koszmarów. Dyraj dałby sobie odjąć obie ręce, byleby Wasyl zniknął na zawsze. Umarł, odszedł, przestał istnieć.

Ale chudy Rosjanin nie zamierzał rezygnować ze swego łupu. Pilnował Bogoja niczym dojnej krowy skłonnej do ucieczek z zagrody, a szaman miał wrażenie, że każdy jego krok śledzą zimne otoczaki oczu. Dokądkolwiek by się Dyraj wyprawił, zawsze zauważał gdzieś w tłumie cień małego nożownika. Na targu, w miasteczku, w gospodzie, nawet w cerkwi. Samozwańczy szaman zastanawiał się ponuro, czemu wrota świątyni nie zawrą się diabelskiemu Wasylowi przed nosem, a święci z ikon nie zaczną krzyczeć, kiedy przekracza próg.

Obowiązki szamańskie pełnił z trudem, przerażony, że z nieba spłynie nagły grom i spali go, bluźniercę, na popiół. Półżywy ze strachu odbył swoją pierwszą publiczną ceremonię, podróż po święty bęben. Najbardziej niebezpieczną część obrzędu, trans szamański, udawał bardzo przekonująco, bo z lęku naprawdę był bliski zemdlenia. Trząsł się, przewracał oczami i bełkotał nieskładną opowieść o pokonywanych właśnie niebezpieczeństwach, powtarzając mniej więcej wiernie wszystko, co zdołał zapamiętać z podobnego obrzędu, który odbywał się w odległym naslegu kilka lat wstecz. Drżącym głosem mamrotał, jak przechodzi nad przepaścią po cienkiej niczym włos kładce, a potem przeskakuje między toczącymi się z góry głazami, aby wreszcie ujrzeć święty bęben wiszący na gałęzi drzewa. Kiedy musiał wmówić wszystkim, że oto stary Kitej obejmuje go serdecznie i przekazuje instrument w jego ręce, zakrztusił się i długo nie mógł złapać oddechu.

Przez kilka dni uczył się wymyślonego tekstu na pamięć, żeby w decydującym momencie zapomnieć niemal wszystko, lecz nerwowe zająknięcia i rwana narracja tylko przydawały bluźnierczej historii wiarygodności. Ceremonia przebiegła bez zarzutu. Teraz czekało go publiczne ożywienie bębna, który sporządzili rzemieślnicy z naslegu według wskazówek podanych przez duchy ustami szamana Bogoja.

A tego akurat bał się w sposób zabobonny, bo bęben szamański to nie jakiś tam przedmiot, ale pomocnik, współpracownik i zaczarowany rumak swego pana. Jeśli w podle sprofanowany instrument rzeczywiście wstąpi jakiś duch i rozpozna oszusta, biada mu.

Dyraj ścisnął dłońmi skronie.

Nie ma duchów, głupku, myślał rozpaczliwie, ale moc dawnych wierzeń okazała się silniejsza. Bogoj był bliski załamania.

– Po co to zrobiłem?! – jęknął. – Co za czort mnie podkusił?!

Odpowiedź nasunęła się natychmiast.

– Wasyl – szepnął szaman z odrazą i lękiem.

Nie usłyszał skrzypnięcia zawiasów. Nie usłyszał odgłosu kroków. Tylko kpiący głos ze śpiewnym akcentem.

– Zawsze do usług, przyjacielu Bogoj.

Dyraj poderwał głowę, drgnął. Oczy miał przekrwione, półprzytomne.

– Skąd się wziąłeś? Którędy przyszedłeś?

Rosjanin oparł ręce na biodrach.

– Przez drzwi, bracie. A ty co? Myślałeś, że kominem?

Szaman spojrzał w roześmianą gębę wspólnika i w nagłym przebłysku zrozumiał, że Wasyl jest diabłem. Przerażającym abaasy z podziemnej krainy. Zemstą duchów, która go dopadła.

– Czego chcesz? – spytał cicho, z rezygnacją.

– A... pogadać przyszedłem. O przysługę prosić.

– Ty? O przysługę? Mnie?

Uśmiech zniknął z twarzy nożownika, usta zacisnęły się w cienką kreskę. Usiadł na ławie, a szamanowi zdawało się, że widzi zwiniętego, gotowego do uderzenia węża.

– Przestań głupka stroić – rozzłościł się Wasyl. – Co z tobą? Zdurniałeś? Jest sprawa. Dzieciaka masz leczyć.

– Dzieciaka? – powtórzył oszołomiony Bogoj. – Jakiego?

Sama myśl o tym, że Wasyl mógłby mieć dziecko, którego zdrowie jakoś by go obchodziło, wydawała się absurdalna i niedorzeczna.

Źrenice Rosjanina zalśniły wściekle.

– Nie mojego chyba, nie? Tego tam, szczeniaka z Martwego Kurhanu.

Dyraj wytrzeszczył oczy.

– Po co? – wybełkotał. – Ja... nie umiem. Nie chcę!

– To twoja profesja leczyć, Bogoj – syknął nożownik. – Zabierz chłopaka do siebie, mamrocz nad nim i okadzaj dymami, co tam chcesz. Ale nie waż się brać zapłaty. Niech cię wzruszy jego nieszczęście. Pokaż, jaki z ciebie porządny chłop, Dyraj. Zdobądź zaufanie naslegu.

Szaman wzruszył ramionami.

– Jemu i tak nic nie pomoże. Jest skończony.

Wasyl sięgnął za pazuchę, wyciągnął małą fiolkę z ciemnego szkła.

– Może i prawda. Ale nam potrzebna jest pewność. Zrozumiał?

Dyraj przełknął ślinę. Domyślał się, co się znajduje w buteleczce, ale nie chciał tego przyjąć do wiadomości.

– To... lekarstwo? – spytał niepewnie.

Rosjanin powoli skinął głową. Oczy miał głębokie i złowrogie. Dyraj pomyślał, że zamiast w źrenice wspólnika spogląda w lufę dwururki.

– Ano, lekarstwo – usłyszał zimny, spokojny głos. – A ty dobrze wiesz jakie, Dyraj.

Wzdrygnął się, wyprostował ramiona.

– Nie! – powiedział twardo. – Nie otruję bezbronnego dzieciaka, który i tak niedługo umrze. Nic z tego, Wasyl. Nie mogę.

Przez chwilę zdawało się, że powrócił dawny Bogoj. Silny, stanowczy mężczyzna, o barkach jak niedźwiedź i uporze wołu.

Aż do chwili, gdy Wasyl zerwał się z ławy z twarzą wykrzywioną gniewem.

– Czego nie możesz, bracie Bogoj, co? Skończyć roboty, którą dla ciebie zacząłem? A może masz zamiar mnie wystawić, co? Ej, przyjacielu, chyba się pogniewam. A tego byś nie chciał, prawda? Wierz mi, że byś nie chciał. Rób, co mówię, albo przejedziesz się na dwór samego diabła, zanim zdążysz westchnąć.

Szaman zapadł się w sobie niczym przedziurawiony bukłak. Zamrugał bezradnie. Czuł się zmęczony. Zmęczony, chory i przerażony.

Nożownik przechadzał się długimi krokami po izbie. Wściekłość rozsadzała mu głowę, tłukła boleśnie sercem o żebra. Długo nie mógł przeboleć klęski. Nie po to przekonał bandę Myszkina do opuszczenia kryjówki, nie po to mamił zbója wizją wspaniałych łupów i doborowych stad, nie po to stracił u niego przysługę, żeby mały skurwiel uszedł z życiem. A teraz, kiedy wymyślił cudowną intrygę i już szykował się upiec dwie pieczenie na jednym rożnie, ten szmatławiec Dyraj się stawia.

– Usuń szczeniaka, Bogoj, jak kłodę z drogi, bo inaczej ja będę musiał usunąć ciebie. Zrozumiał?

Diabeł, pomyślał szaman. Czy można sprzeciwiać się diabłu?

Pokiwał ciężko głową. I tak nie ma już nic do stracenia. Jest przeklęty.

Wasyl z trudem uspokoił oddech.

– No, widać, że rozum ci wrócił, Dyraj – warknął. – Jeszcze dziś masz mi tu przynieść chłopaka.

Bogoj podniósł na niego przekrwione, mętne oczy. Przypominał zwierzę schwytane w paści, które opuściła już wszelka nadzieja, a zostało tylko obojętne oczekiwanie końca.

– Nie mam bębna – wymamrotał.

Znowu zdurniał, pomyślał ze złością Rosjanin. Ze strachu we łbie mu się poprzestawiało, szmatławej gnidzie.

– A ja bałałajki – syknął. – Co to za pierdoły, Bogoj? Za głupka mnie masz?

– Muszę ożywić bęben, żeby leczyć – szepnął szaman. – Żeby zabić...

– Jaki bęben, bladź przeklęta?! – wrzasnął Wasyl, którego cierpliwość właśnie się skończyła.

– Nowy bęben dla nowego szamana. – Dyraj kiwał się monotonnie, głos miał słaby, wyprany z emocji. – Inaczej nie przyzwę duchów, nie będę mógł wyruszyć do Górnych i Dolnych Krain w poszukiwaniu duszy chorego. Bęben stanie się moim koniem, przyjacielem i przewodnikiem. Ale dopiero pojutrze. Po wyświęceniu, kiedy ożyje. Wtedy mogę leczyć... chłopca.

Rosjanin uspokoił się nieco.

– Dobra – zgodził się niechętnie. – Poczekam dwa dni na te wasze zabobony. Ale ani chwili dłużej. Masz tu sprowadzić dzieciaka i podawać mu po troszku lekarstwo. Kiedy kiwnie, nikt się nie przyczepi. A my będziemy bezpieczni. Bezpieczni, zrozumiał? Trzeba usunąć zagrożenie. Tak musi być. Słuchaj mnie, Bogoj, a dobrze na tym wyjdziesz. Obiecuję.

Słucham cię, diable, myślał z rozpaczą szaman. Słucham, bo nie mam dokąd uciekać.


Wywar w wielkim kotle wrzał, kawały tłustego mięsa wynurzały się co jakiś czas na powierzchnię, pachniało apetycznie rosołem, ale Bogojowi na ten widok robiło się niedobrze. Gardło miał ściśnięte, usta suche i blade. Gotujące się połcie wyglądały dla niego jak zdechłe ryby kotłujące się w przerębli. Oka tłuszczu mrugały szyderczo, paskudne niczym plwocina.

Trzymaj się, Dyraj, nakazywał sobie szaman, ale i tak był bliski histerii.

Ceremonia trwała. Jeden z tojonów z szacunkiem układał na krowiej skórze lśniące ciemne płaty wątroby, sploty jelit, wielkie, okrwawione serce. Dary dla boskiego rumaka, który zechce wstąpić w bęben. Instrument wisiał na gałęzi powyżej, czarny i złowrogi, przywodząc Bogojowi na myśl czyhający na jego kark stryczek.

Drugi tojon nalewał już do czarek kumysu i wódki, żeby skusić ducha.

Dyraj pocił się w naszywanej brzękadłami kurcie szamana, chociaż dzień był chłodny. Rogata czapka ciążyła, nasuwała się na oczy. Wokół widział jak przez mgłę rozradowane twarze ludzi czekających na ucztę, świętujących ożywienie bębna. Dzieci kręciły się na kształt kolorowych bąków, kopniakami odganiały głodne psy.

Kobiety klaskały rytmicznie, mężczyźni niskimi głosami zawodzili monotonną pieśń.

Ruda Sfora

Подняться наверх