Читать книгу Ruda Sfora - Maja Lidia Kossakowska - Страница 8

W zimne kraje zawędrujemy,
po zimnych szlakach stąpać będziemy,
do upragnionych miejsc dotrzemy.
Z pomocą śpiesz okulałemu,
Gospodarzowi wierz swojemu,
Na siebie też uważaj w biegu...

Оглавление

Niechże to się już skończy, myślał z udręką.

Wodził rozpaczliwym wzrokiem po twarzach zebranych, wypatrując najmniejszego śladu znużenia, ale wszyscy świetnie się bawili. Wtem dostrzegł wąską, wyszczerzoną w uśmiechu gębę i lodowe oczy, w których nie znalazł ani śladu wesołości. Drgnął ze strachu, potknął się i o mało nie runął, a tłum skwitował wydarzenie wybuchem śmiechu, przekonany, że Bogoj tak udatnie naśladuje brykanie niewidzialnego zwierzęcia.


Minęła wieczność, nim tojonowie usunęli skórę z darami i podpalili snop szczap leżących pod drzewem, żeby przydymić i rozgrzać bęben. Musiał powisieć chwilę nad ogniem, inaczej szaman nie wydobyłby charakterystycznych dźwięków przyzywających duchy.

Bogoj mógł wreszcie zakończyć spektakl. Zdyszany rozglądał się nerwowo, lecz Wasyl zniknął niczym diabelskie widmo.

Najstarszy z tojonów podał Dyrajowi obciągnięte skórą pałeczki. Drugi już niósł płaski, okrągły bęben.

– Zwierzę, które mnie niesie, to szlachetny rumak – wyjąkał szaman.

Bęben zadrżał mu w dłoniach, jakby wzdrygnął się przed dotknięciem samozwańca.

Teraz, pomyślał Bogoj.

Uderzył pałeczkami w membranę. Instrument odpowiedział przeciągłym jękiem, a czarna, przydymiona skóra pękła pośrodku.

Zgromadzeni zaszemrali, cofnęli się odruchowo. Zły znak, słyszał zewsząd Dyraj. Bogowie się gniewają. Nie znalazł łaski w ich oczach.

Nie znalazł łaski, tłukło się w głowie szamana. Pewnie, że nie. Przeklętnicy rzadko cieszą się uznaniem bogów.

Zimnej krwi nie stracił tylko najstarszy tojon. Szybko zaintonował kolejną pieśń.

– Oto wznosi się nad drzewami, ponad chmurami...

– Oto unosi się ponad chmury, aż pod niebo – odpowiedzieli obecni.

Kobiety zaczęły klaskać, najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej rytmicznie.

Na ceremonialnej uczcie wszyscy śmiali się, weselili i śpiewali, jakby nic się nie wydarzyło. Tylko nowy szaman siedział ponury, nie przełknąwszy nawet kęsa pysznego mięsa.


Ergis płynął przez czas i przestrzeń. Czuł, że ktoś dotyka jego ciała, przenosi go, ubiera, myje. Suchymi, spękanymi niczym stara skóra ustami przełykał posłusznie zimną wodę i tłuste mleko. Widział pochylające się nad nim zamazane plamy twarzy, lecz ich nie rozpoznawał. Istniał, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Słabł z każdym dniem, odchodził powoli pojony zabójczą miksturą Wasyla, sączącą się wolniutko niby jad z zatrutego drzewa.

Aż do chwili, gdy nagle, bez ostrzeżenia, posłanie otworzyło się i chłopiec wpadł do czarnej na kształt nocy rzeki. Rwący nurt uniósł go natychmiast, a przenikliwy chłód otrzeźwił. Zakrztusił się, wypluł wodę z ust i przez chwilę próbował bezskutecznie walczyć z żywiołem. Ale prąd był tak silny, że musiał się poddać. Nie tonął jednak, tylko płynął przed siebie, hen po mroczną kreskę horyzontu.

Rzeka płynęła wartko przez czarny, pusty step, a nad przestworem pociemniałych źdźbeł niczym bańka unosiła się wysoka, bezksiężycowa noc. Wtem Ergis poczuł, że jego ciało zaczyna się rozpuszczać, jakby woda stała się nagle żrącym kwasem. Nie czuł jednak żadnego bólu. Ze zdziwieniem patrzył na mięśnie oddzielające się od kręgosłupa, na własne kości płynące obok w wodzie, podobne do patyków porwanych prądem.

Nie bał się, tylko mętnie zastanawiał, gdzie się znajduje.

Stojący na brzegu olbrzym był samym mrokiem. Pochylił się i zagarnął Ergisa do ogromnego wiadra, które trzymał w dłoni. Chłopiec mógł w nim pływać niczym w stawie. Kolos przybliżył twarz i do wnętrza zajrzało blade księżycowe oko.

Hmm, tak usłyszał Ergis w umyśle głęboki, niski głos. Co my tu mamy? Dwie dodatkowe kości. To dobrze. Bardzo dobrze. A teraz czyń, co do ciebie należy, wybrany przez duchy.

To mówiąc, chlusnął wodą z wiadra wprost w czarną gęstwinę trawy.

Ruda Sfora

Подняться наверх