Читать книгу Dal - Marcin Kydryński - Страница 10

Kundle

Оглавление

Cóż za monstrum jest tedy człowiek? Cóż za osobliwość? Co za potwór, co za chaos, co za zbieg sprzeczności, co za dziw! Sędzia wszechmocny, bezrozumny robak ziemny; piastun prawdy – zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata.

Blaise Pascal, Myśli, połowa XVII wieku

Tego dnia, jak każdego z wielu poprzednich, w okopach Europy miliony szczurów walczą ze sobą o porozrywane fragmenty ciał młodych mężczyzn. Huk, dym, ból, wrzask, fetor.

„Jakże tu jest inaczej” – myśli, próbując zapomnieć krzykliwe nagłówki gazet, które czytuje wprawdzie z wielotygodniowym opóźnieniem, ale to nie osłabia ogromniejącej w nim grozy.

Tu jest późne popołudnie. Światło gasnącego słońca ma barwę miedzi. Zaczyna gadać ptactwo, wcześniej zamilkłe na długie godziny skwaru. Zieleń jest bujna, bezczelna. Spiętrza się nad nieruchomą wodą zatoki wokół przylądka Cap Lopez, mnoży w jej lustrze. Wśród liści brązowieją strzechy lepianek wioski. O tej porze kobiety zwykły wychodzić na brzeg. Dzieciarnia, ośmielona pierwszym tchnieniem wieczornego chłodu, już roi się i broi w zaroślach. Mężczyźni lubią o tej godzinie naprawiać sieci. Wyglądają, jakby dziergali na drutach płaszcz dla olbrzyma.

Dziś jednak zmierzch spływa w pustkę, a powietrze stoi w milczeniu, zamiast mierzwić się od wszechobecnego tu zwykle ruchu.

Jedynie dzioborożec, przysiadły na gałęzi wciąż rozkołysanej jego ciężarem, uważnie przygląda się postaci ubranego w długie lniane spodnie i jasną koszulę mężczyzny, który niespiesznie uchyla kolejne drzwi, otwiera opuszczone domy.

Jest sam. Wybrał się na wieczorny spacer z pobliskiego obejścia, gdzie odpoczywa w towarzystwie żony po z górą czterech latach wytężonej pracy w szpitalu.

Nazywa się Albert Schweitzer. Młode lata spędził na czytaniu Biblii. Studiował tajemnice medycyny i grał Bacha na organach w kościele z dzwonnicą o spiczastym dachu, w rodzinnym miasteczku w Wogezach. Jak nieliczni przed nim i tak wielu idących za jego przykładem, któregoś dnia uznał, że to nie wystarczy. Przegadał swój pomysł z żoną. Zgodziła się. Wsiadł z nią do pociągu do Bordeaux. W pobliskim Pouillac znaleźli statek płynący do Afryki środkowej.

Schweitzer postanawia zbudować szpital w środku wilgotnej puszczy. Chce ulżyć drugiemu człowiekowi. Ma rzadką w owym czasie świadomość, że praca tam to nie dobrodziejstwo ani łaska, ale pokuta. „Za każdą jednostkę, która przyniosła niewinnym ludziom cierpienie, niech inna pospieszy z pomocą” – mówi. Sądzi, zapewne niebezpodstawnie, że pomóc powinien nie tylko ciałom, lecz i duszom swych braci, zatem w jednej z trzydziestu trzech solidnych skrzyń wiezie specjalnie dla niego zbudowane organy. Lubię myśleć o tych nocach w dżungli, gdy zdumione zwierzęta leśne milkną, po raz pierwszy obcując z preludiami Jana Sebastiana Bacha.

Na pokładzie statku w drodze do Afryki spotkamy go w tej książce ponownie, lecz teraz, lata później, spaceruje już w wiosce nad zatoką i otwiera kolejne drzwi chat.

Wnętrza są puste. Tylko w jednej z lepianek na klepisku leży mężczyzna. Jeszcze oddycha, choć jego wnętrzności szarpią wielkie drapieżne mrówki. Widziałem takie mrówki w Kamerunie. Potrafią w ciągu jednej nocy zjeść całego królika. Ile czasu zajmuje im zjedzenie człowieka, wówczas się nie zastanawiałem. Ten mężczyzna jest chory na śpiączkę, został porzucony przez swoją rodzinę. To ostatnie stadium choroby i Schweitzer ma pewność, że nie może już pomóc.

Śpiączka była w Afryce od zawsze, lecz nie rozprzestrzeniała się, bo uniemożliwiał to brak komunikacji między wioskami w głębi dżungli. Gdy pojawili się Europejczycy i rzeki stały się traktem handlowym, a wśród tragarzy czy wioślarzy był choć jeden chory, zaraza wędrowała momentalnie. Dotarła i tu, wyludniła wioskę. Pozostał tylko ten jeden mężczyzna, konający w trudnych do wyobrażenia cierpieniach, zjadany żywcem. Mrówki to nie lwy. Taka uczta trwa długo. Myślę o jego najbliższych, którzy zostawili go i odeszli, nie oglądając się za siebie.

Nie wiemy, co stało się później, w kolejnych minutach dogasającego dnia i gasnącego życia. Schweitzer, człowiek głębokiej wiary, zapewne powierzył Bogu los konającego. I to nie jest miejsce, by rozważać słuszność decyzji, choć Ty, Czytelniku, możesz poświęcić chwilę na zastanowienie, jak byś postąpił w takiej sytuacji.

Schweitzer wychodzi z chaty i patrzy na fale zatoki rdzewiejące w opadającym słońcu. Wspomni ten moment: „Jednym spojrzeniem ogarnąłem w tej chwili raj ziemski i beznadziejną nędzę, a świadomość tych krańcowych różnic wstrząsnęła mną do głębi”.

Jego późniejsze refleksje wydają się fascynujące przez dwoistość swej natury. „Czy kolorowego człowieka powinienem uważać za równego sobie? – zastanawia się luterański teolog, badacz preludiów i fug. […] Murzyn jest dzieckiem, a z dzieckiem nic zrobić nie można bez autorytetu. Formy naszych stosunków z krajowcami musimy zatem wybrać takie, aby uwidocznił się w nich autorytet wrodzony naszej rasie. Wpajam więc w Murzynów przekonanie, że jestem ich bratem, lecz bratem starszym”.

Trudno z dzisiejszej perspektywy oprzeć się wrażeniu, że pobrzmiewa w tych słowach echo dzieł siedemnastowiecznego anatoma Edwarda Tysona, który w Orang-Outang, sive Homo Sylvestris: or, the Anatomy of a Pygmie Compared with that of a Monkey, an Ape, and a Man (1699) poszukiwał brakującego ogniwa między małpą a człowiekiem i znajdował je w głębi afrykańskiej dżungli.

„Murzyn – kontynuuje Schweitzer w swej, wydanej w Polsce w latach trzydziestych, książce Wśród czarnych na równiku – to prymitywne dziecię natury, nie jest tak wyrafinowany, jak my, operuje tylko najelementarniejszymi pojęciami i posługuje się w życiu najprostszą miarą, miarą moralną. Ugnie się i podda przewadze każdego, w kim znajdzie dobroć, sprawiedliwość i prawość oraz wewnętrzną godność. Gdy cech tych nie ujrzy, pozostanie oporny i krnąbrny, nie bacząc na pozorną uległość i pokorę, bo tłumaczy sobie w duszy, że ten biały jest taki sam jak ja i nie jest w niczem ode mnie lepszy.

[…] Im większa odpowiedzialność spoczywa na białym, tym większe istnieją dane, że stanie się on z biegiem czasu twardy dla krajowców […]. Nie osądzam nikogo. Zrozumiałem, że ludzie, którzy nie wykazują obecnie nawet najmniejszej iskierki uczucia dla krajowców, przybyli niegdyś do Afryki pełni ideowego zapału i najlepszych chęci, jednak stopniowo, w codziennych zatargach zniechęcili się i zmęczyli, tracąc z wolna całą swą duchową siłę”.

Jednocześnie myśl Schweitzera podąża ścieżką w przeciwnym kierunku: „Cóż biali ludzie wszystkich narodowości uczynili od chwili odkrycia nowych lądów z kolorowymi ludami? Dlaczego wszędzie, gdzie pojawiła się biała rasa, występująca z imieniem Chrystusa na ustach, wymarło tak wiele plemion, a liczba pozostałych maleje z dnia na dzień? Któż zdoła opisać okrucieństwa i niesprawiedliwości, jakie kolorowi wycierpieli w ciągu wieków od ludów Europy? Któż oceni nędzę i rozpacz wywołane przez wódkę i wstrętne choroby, które Europejczycy przywieźli ludom pierwotnym? […] Wielka wina ciąży na nas i na naszej kulturze”.

To słowa mocne i ważne. W 1952 roku za swoją pracę w Afryce Albert Schweitzer otrzyma Pokojową Nagrodę Nobla. A nam, wpatrzonym w twarze unieśmiertelnione na pocztówkach słanych przed stuleciem, pozostaje namysł: jak to się stało, jakiej trzeba było pychy, by w palecie barw postawić biel przed innymi kolorami?

Pozostaje też zadawać sobie pytania odwieczne, które zadaje sobie być może lekarz-teolog, przyszły noblista, gdy pochyla się wieczorem nad Biblią i przenosi wzrok znad jej kart na gazety z wieściami z Wielkiej Wojny. Jeżeli Bóg istnieje, to skąd pochodzi zło? Jeśli zaś Boga nie ma, skąd w świecie dobro? Czy Bóg jest zmuszony pozwolić na zło? Nie byłby wówczas wszechmogący. Czy zatem pozwala z własnej woli? Wtedy brak mu dobroci.


Takich pocztówek w mojej kolekcji jest kilka. Spoglądają z nich oczy zdumiewająco spokojne. Nie znać na twarzach skurczu cierpienia. Podobne fotografie zdarza się nam oglądać w muzeach Holocaustu.

13 maja, rok 1912. Panna Marie Guyot otwiera drzwi swojego mieszkania przy rue Thimonnier w dziewiątej dzielnicy Paryża. Trawnik przed domem cały w konwaliach, pobliski platan wypuszcza pierwsze liście. Słodka woń końskiego łajna z ruchliwej już o poranku ulicy nie drażni panienki. Paryż pachnie tak cały rok. Spójrzmy na fotografię dworca Saint-Lazare, gdzie u progu wieku wciąż jeszcze konie, zaprzęgi, dorożki.

Może panna Marie spodziewa się kogoś innego, ale to listonosz. Wręcza jej kartkę napisaną z górą dwa miesiące wcześniej w Dongou. Pocztówka nie zawiera zwyczajowych pozdrowień, krótkiej anegdoty z ostatniej przygody w terenie, nawet życzeń wielkanocnych, których Marie mogłaby oczekiwać. Zachował się podpis, skreślony kobiecą, zdaje się, ręką. Siostry? Przyjaciółki? Nieoficjalny, samo imię. Marie bierze w wypielęgnowaną dłoń kartkę, którą i ja trzymam – ponad wiekiem wojen, tęsknot i miłości – jakbym swoją dłonią dotykał skóry tej odległej w czasie, dalekiej dziewczyny. I Marie patrzy w te oczy, w które i ja patrzę. I Ty, jeśli masz w rękach tę książkę.

Oto mężczyzna, może dwudziestoparoletni, siedzi na worku nad rozległą rzeką. To Ubangi, obecna granica między Kongiem-Brazzaville a Demokratyczną Republiką Konga. Wioska istnieje do dzisiaj, nazywa się Bétou i leży o dzień drogi czółnem w górę rzeki od miejsca, w którym napisano kartkę. Miniemy ją lewą burtą łodzi, płynąc w stronę stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej.

Mężczyzna, skuty u nadgarstków i kostek w stalowe pręty owinięte miłosiernie szmatą, by nie raniły ciała, jest ponadto schwytany w sieć, jak wielka ryba, choć w tej sytuacji lgnie do mnie porównanie z syreną. Patrzę w jego oczy i nie widzę w nich lęku. Ani wściekłości. Próżno doszukuję się spazmów bólu, udręki, wyczerpania. Ciekaw jestem, czy zgodzisz się, Czytelniku, że jest w tych oczach jedynie spokój, spleciony z pogardą.


Potrzeba władzy nad drugim człowiekiem często rodzi się z lęku przed nim. Lęk zaś – bywa, że wynika z niewiedzy. Jak uważał Ryszard Kapuściński, jeden z orędowników dialogu między kulturami, zło bierze się stąd, że wszyscy o sobie nawzajem za mało wiemy.

Tę myśl autor Hebanu zanotował, czytając Herodota. Pierwszy w historii reporter, ciekawy nieznanego mu świata, chłonny wiedzy, ale i wobec uzyskiwanych informacji krytyczny, opowiadał głównie historie zasłyszane. W wielu opisywanych miejscach nigdy nie był. Nie mógł zatem osobiście zweryfikować, czy Etiopowie długowieczni (wyobraźnia starożytnych umiejscawiała ich gdzieś w okolicach dzisiejszego rogu Afryki) istotnie żyją sto dwadzieścia lat i kąpią się w źródłach o wodzie tak lekkiej, że na jej powierzchni nic się nie unosi. Czy w rzeczywistości mają czarne nasienie i mieszkają pod ziemią.

Jeszcze w XVIII wieku na europejskich mapach Etiopia sięga od dzisiejszego Sudanu do Senegalu. Za czasów Herodota Etiopami zwano wszystkich czarnoskórych mieszkańców Afryki. Rozróżniano ich wedle zwyczajów i urody. Autor Dziejów opowiada, jak przeciw Etiopom długowiecznym wyprawił się Kambizes, władca Persji, ale pustynia pokonała jego armię. W połowie drogi skończyły się zapasy, żołnierze jedli korzenie i zioła, aż wreszcie, notuje Herodot, losowo „wybrali co dziesiątego spośród siebie i zjedli”. Że przypadki rytualnego kanibalizmu przetrwały w afrykańskiej tradycji do dziś, wiemy choćby z obserwacji konfliktu w Liberii u schyłku ubiegłego stulecia. Ale już opowieści Herodota zasiały w czytelnikach antyku ten niepokój, jakoby na nieznanym, wrzącym kontynencie ludzie zjadali się nawzajem.

Te historie musiały sycić wyobraźnię mieszkańców starego kontynentu przez blisko dwa tysiące lat. Pierwszy opis podróży Europejczyka do wnętrza Afryki to notatki Włocha, Antonia Malfante, dopiero z roku 1447 z oazy Tuat na Saharze. Pisał on do przyjaciela z Genui, mową zależną nawiązując do stylu swego antycznego poprzednika, że słyszy o wielkich i bogatych miastach kontynentu, ale ludy tam mieszkające są plugawe: „[…] w cielesnych stosunkach niby zwierzęta: ojciec żyje z córką, brat z siostrą. Są bardzo płodni, jako że kobieta rodzi do pięciorga dzieci naraz. Nie ma też wątpliwości, że jedzą ludzkie mięso”. Afrykę od początku mitologizowano, przypisując jej nie tylko katalog potworności, lecz nieodmiennie lekceważąc jej naukę i kulturę.


Jak zwykle bywa, prawda jest bardziej skomplikowana, niejednoznaczna, złożona. Gdyby Malfante czytał (etiopską, nawiasem mówiąc) świętą księgę Kebra Nagast, poznałby światłą królową Makedę. Ta, wędrując do biblijnego króla Salomona, nie liczyła bynajmniej na harce w alkowie, a przynajmniej nie jedynie. „Pożądam mądrości – mówiła – a umysł mój poszukuje wiedzy. Gdyż lepsza jest mądrość od skarbów złota i srebra… Rozweselająca serca, rozjaśniająca oczy, uskrzydlająca nogi, pancerz na piersi, hełm dla głowy, naszyjnik dla szyi, pas dla lędźwi, nakazująca posłuch uszom, mistrzyni serc, nauka dla uczonych, pocieszycielka rozsądnych, dająca sławę poszukującym. Żadne królestwo nie może się utrzymać bez mądrości”.

Z kronikarskiego obowiązku warto dodać, że Malfante musiałby czytać tę księgę w czternastowiecznym oryginale. Pierwsze tłumaczenia są współczesne podróżom Stanleya i Livingstone’a. Nie karćmy go zatem za te braki w erudycji. Mógł nawet nie mieć świadomości, że wiedza – na przykład starożytnych Egipcjan z dziedziny matematyki, fizyki, chemii, geologii, zoologii, chirurgii, medycyny, farmakologii czy astronomii – znacznie przewyższała poziom wiedzy europejskiej w jego czasach. Ba, obowiązywać będzie na świecie do XIX wieku.

Przy okazji: gdy niejaki Edwin Smith, amerykański egiptolog, nabył w 1886 roku w Luksorze zwój papirusu, olśniony był głównie jego urodą. Przetłumaczony w latach trzydziestych XX wieku dokument pochodzi z połowy III tysiąclecia przed Chrystusem. Wojskowi lekarze szczegółowo opisują i analizują w nim czterdzieści osiem problemów ortopedycznych, stawiają diagnozy i sugerują formy leczenia stosowane częstokroć w światowej medycynie do dzisiaj.

Malfante w pewnym sensie złożył rewizytę. Trzy lata przed chwilą, w której pisze do przyjaciela z Afryki, przed portugalskim księciem Henrique staje czterech jeńców, Gwinejczyków, pojmanych u brzegów Afryki na południe od Maroka. To pierwsi czarnoskórzy przywiezieni do Europy przez żołnierzy księcia. Papież przyzna odpusty tym, którzy walczą na ziemiach niewiernych. Pytanie, czy bardzo się w tym różni od mułłów współczesnego wojującego islamu, niech pozostanie otwarte.

Skoro zawędrowaliśmy, wspominając nasze pierwsze spotkania z Afrykanami, aż do starożytnego Egiptu, na chwilę zostańmy w tej dali.

Podróż z Morza Śródziemnego na Bałtyk i z powrotem w starożytności mogła trwać półtora roku. Co nie znaczy, że nikt nie podejmował prób takich wędrówek. Czekano na sprzyjające warunki. Zimne morza były jednak nie do przebycia przez znaczną część roku. Handel kwitł więc głównie na południu.

Przynajmniej pół tysiąca lat przed Chrystusem Luzytanie robili już interesy z Kartagińczykami. Nawiasem mówiąc, to mieszkańcy Kartaginy jako pierwsi statkami okrążyli Afrykę. Od strony Morza Czerwonego dopłynęli aż do Słupów Heraklesa. Poznali Wyspy Szczęśliwe (dzisiejsze Kanaryjskie), Maderę, Wyspy Zielonego Przylądka, nawet Azory na środku Atlantyku. Europejskie damy dworu ceniły sobie łabędzie i pawie w swoich ogrodach. Opowiadano o nieprzebranych bogactwach, które „pochodzą z ziemskiego raju, gdzie wiatr skręca drzewa”, gdzie żyją potwory i ludzie bez głowy, z pojedynczym okiem pośrodku piersi, z długimi ogonami.

Już wtedy handlowano niewolnikami i kością słoniową, cennymi gatunkami drewna, egzotycznymi zwierzętami. Afrykańskie bestie i rośli czarnoskórzy niewolnicy zapełniali areny rzymskich cyrków. Czy chłopak z fotografii posłanej pannie Marie do Paryża w roku 1912 nie przypomina nubijskiego gladiatora pojmanego w sieć na arenie?

Gdybyż pokojowe współistnienie było rzeczą ludzką… Kartagińczycy – a więc z geograficznej perspektywy Afrykanie – nie zadowalają się jednak uczciwą wymianą handlową i w 237 roku p.n.e podbijają dzisiejszą Andaluzję, fortyfikując dla siebie Gades, zwany dziś Kadyksem.

Czemu o tym wspominam? To dzieje tak dawne, nikt wówczas nie słał do domu pocztówek, z rzadka nawet pisano listy.

Otóż chcąc choć odrobinę poprawić sobie samopoczucie, można zaryzykować tezę, że pierwsza kolonizacja przebiegła w kierunku odwrotnym. W ślad za Kartagińczykami poszli wszak Maurowie, okupując tereny półwyspu Iberyjskiego przez prawie osiemset lat! Tymczasem lata panowania kolonialnego Europejczyków w Afryce objęły życie zaledwie dwóch pokoleń.

To oczywiście uproszczenie. Byliśmy tam przecież od zawsze. Od Herodota i wcześniej.

Po odebraniu Iberii z rąk Maurów powtarzają się w kolejnych stuleciach próby krwawego rewanżu. Hasło walki z islamem ma jednak, podobnie jak w przypadku krucjat, w znacznym stopniu podłoże handlowe, wynika nie z pobożności, ale z chciwości. Nie ma bowiem tak pięknych haseł, z których nie można by zrobić narzędzia opresji, zbrodni i ludobójstwa.

Ówcześni Europejczycy z pewnością nie znali ksiąg starobuddyjskich. A szkoda, mogliby, przed wyruszeniem w podróż do kraju, którego nie znają, wynotować choćby takie zdanie: „Jak pszczoła, zebrawszy z kwiatu nektar, odlatuje, nie naruszając jego barwy ani zapachu, tak też mędrzec niechaj zachowuje się we wsi”. Nie zabieraj niczego prócz wspomnień, nie zostawiaj niczego oprócz śladów stóp, powiedzielibyśmy dzisiaj.

Zgoda, że mogli również nie czytać Pitagorasa, który bodaj pierwszy przeniósł na europejski grunt myśl Wschodu, że wszystkie żywe istoty są ze sobą spokrewnione. Mogli jednak wędrowcy z krzyżem na piersiach otworzyć swą świętą księgę choćby na fragmencie z Mądrości Syracha:

„Miej dar łaskawy dla każdego, kto żyje, nawet umarłemu nie odmawiaj oznak przywiązania! Nie odsuwaj się od płaczących i smuć się ze smucącymi!”.

Tymczasem kolejne ekspedycje w imię boże porywały, mordowały, gwałciły i zniewalały. Koncepcja brania drugiego człowieka w niewolę nie była zresztą ani nowa, ani o ściśle europejskim rodowodzie, choć na starym kontynencie proceder ten ujęto w sieć praw. Już Arystoteles uważał, że niektórzy ludzie są niewolnikami z natury. Niewolnictwo uznawane było przez systemy religijne zarówno chrześcijaństwa, jak i islamu. Rzadko, jeśli kiedykolwiek, sprzeciwiał się mu ktoś z grona teologów. Piotr Klawer (Pedro Claver y Corberó) – kataloński jezuita w XVII wieku pracował wśród niewolników w obecnej Kolumbii. Część kościelnych hierarchów w Watykanie potępiała go publicznie, wskazując, że kolorowi niewolnicy są pozbawieni duszy.

Pisał wszak Święty Paweł w 1 Liście do Koryntian: „Każdy przeto niech pozostanie w takim stanie, w jakim został powołany. Zostałeś powołany jako niewolnik? Nie martw się!”. Zaś w Liście do Kolosan pouczał: „Niewolnicy, bądźcie we wszystkim posłuszni doczesnym panom, nie służąc tylko dla oka, jak gdyby dla przypodobania się ludziom, lecz ze szczerego serca, jak bojący się Pana”.

Na Biblię powoływano się chętnie, jak zawsze czytając ją wybiórczo, uznając zniewolenie drugiego człowieka za część bożych planów. Myśliciele XVII wieku, jak Thomas Hobbes czy John Locke, uważali, że niewolnictwo jest naturalną konsekwencją wojen sprawiedliwych. Nie kwestionowali go ani Luter, ani Kalwin.

Myśl abolicjonistyczną powołała dopiero Rewolucja Francuska i encyklopedyści z ich ideałami wolności, równości i braterstwa. Przeczytali Pismo Święte dokładniej niż poprzednicy i zrozumieli, że Chrystus oddał życie na krzyżu za wszystkich ludzi. Tę myśl podkreślał też w swym dziele O duchu praw Monteskiusz w połowie XVIII wieku.

Jeśli Thomas Jefferson, trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych, prawnik, wielki humanista, legendarny koneser i kolekcjoner wina czytał Monteskiusza, to niewiele z jego myśli uznał za swoje, do tego trzeba było dopiero Lincolna. W powadze swego urzędu Jefferson wypowiada się autorytatywnie: „Porównując Murzynów pod względem pamięci, zdolności rozumowania i wyobraźni, widzę, że jeśli idzie o pamięć, nie ustępują białym; w zdolności rozumowania stoją znacznie niżej, sądzę bowiem, że trudno by znaleźć choćby jednego, który zdołałby zrozumieć dowody Euklidesa; jeśli zaś idzie o wyobraźnię – są tępi, pozbawieni smaku i anormalni”.

W pierwszym wydaniu amerykańskim Encyklopedii Britannica w 1798 roku pod hasłem „Murzyn” – Homo pelli nigra – czytano: „[…] odznacza się szpetotą i nieregularnością kształtów. Murzynki mają znacznie obwisłe biodra i pokaźne pośladki, wyglądające jak siodła. Zdaje się, że największe przywary są przeznaczone właśnie tej rasie; wielu mówi, iż lenistwo, wiarołomstwo, mściwość, okrucieństwo, bezwstydność, upodobanie do cudzego mienia i kłamstwa, wulgarny język, rozwiązłość, ciasnota umysłu i brak umiaru zastąpiły u tych ludzi zasady naturalnych praw i uciszyły wszelkie wyrzuty sumienia. Obce im jest współczucie i stanowią straszliwy przykład zepsucia człowieka, pozostawionego samemu sobie”.

Na przeciwległej półkuli swój Wiśniowy sad Antoni Czechow pisze w 1903 roku, może więc być adresatem wielu pocztówek przywołanych w tej książce, jest wszak dzieckiem epoki. Stworzony przez pisarza student Trofimow dostrzega:

„Wszyscy prawią tylko o sprawach doniosłych, filozofują, a tymczasem wszyscy patrzą spokojnie na to, że robotnicy jedzą obrzydliwie, śpią bez poduszek, po trzydziestu, czterdziestu w jednej izbie, wszędzie pluskwy, smród, wilgoć, plugastwo moralne…”. Mówi o tym, jak przodkowie właścicieli majątku, w którym uczy, wykorzystywali chłopów; jak mienili się władcami dusz, jak z każdego listka i pnia spoglądają teraz istoty ludzkie i słychać głosy. W finale dramatu kupiec Łopachin kupuje majątek, gdzie jego dziad i ojciec byli niewolnikami; gdzie nie wolno im było wejść do kuchni. Trofimow podsumowuje, że pokolenia Rosjan żyły na kredyt ludzi, których nie wpuszczano nawet za próg. Zniewalano bowiem nie tylko człowieka sprowadzonego z tropiku.

W samej Afryce niewolnictwo istniało od granic ludzkiej pamięci. I tylko część ze zniewolonych straciła swe prawa w uczciwej walce lub w wyniku grabieżczej napaści. Jakże często wynędzniali rodzice w czas głodu sprzedawali dzieci w niewolę, by choć tak zapewnić im przetrwanie. Wspomina o tym szkocki podróżnik Mungo Park w pismach z osiemnastowiecznej Gambii.

Kupcy przegrywali własną wolność w ryzykownych interesach. Niewolą – a więc względnie łagodnie – karano w wielu regionach Afryki morderstwo i cudzołóstwo, a nawet czary.

„Niewolnicy domowi – relacjonuje Mungo Park – urodzeni w domu właściciela, są traktowani łagodniej niż kupieni za pieniądze. […] wartość niewolnika dla afrykańskiego kupca wzrasta wraz z odległością od królestwa, w którym go pojmano. Ta odległość zniechęca bowiem do ucieczki. Kupcy wolą też tych, którzy byli w niewoli od dzieciństwa, przyzwyczajonych do trudów i głodu”.

W samej Afryce prawa człowieka zniewolonego są różne. U Aszantów, na terenie dzisiejszej Ghany, niewolnik mógł się żenić, posiadać mienie, sam mieć niewolnika, składać przysięgę, występować w charakterze świadka, a nawet dziedziczyć po swoim panu. Nieomal zawsze opiekun adoptował niewolnika, a jego potomkowie żenili się z krewnymi właściciela.

Taką historię, wieki późniejszą, u V.S. Naipaula opowiada narrator Zakrętu rzeki. Jest Afrykaninem z terenów dzisiejszej Demokratycznej Republiki Konga. Sięga pamięcią do czasów, gdy w jego domu mieszkały dwie rodziny niewolników. Ci zniewoleni ludzie chcieli, by wszystkim było wiadomo, że należą do tak świetnej społeczności: „Z pogardą odnosili się do ludzi należących do rodzin mniej poważanych niż rodzina ich pana”.

W Hiszpanii i Portugalii niewolnicy asymilują się ze społecznością już w XV wieku. Jeśli jeńcy chcą nawrócić się na chrześcijaństwo, Portugalczycy przyjmują ich do swego grona, kształcą w rzemiośle. Szczególnie zdolnych uwalniają i zezwalają na małżeństwa mieszane, co w znacznym stopniu zaważyło później na formie portugalskiej kolonizacji, a także obecnej, otwartej społeczności Lizbony.

Ciekawe, że dwóch niewolników przywiezionych w 1448 roku z Afryki saharyjskiej kupił w Setúbal, pod Lizboną, Mikołaj z Popiełowa. Polak, szlachcic, pielgrzym do Santiago de Compostela. Nie widział sprzeczności między chrześcijańską miłością bliźniego a posiadaniem niewolników, co było zresztą w owych czasach nie tylko nagminne, ale i pochwalane przez papieża. Więcej, w stylu właściwym dziś raczej fanatycznym wyznawcom islamu, papież Sykstus IV przyznał odpust zupełny dla wszystkich chrześcijan, którzy stracą życie w handlu gwinejskim.

A pan Mikołaj był prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który posiadał na własność Afrykanów.


Jeszcze trzy fotografie. Pierwsza z Madagaskaru. Gliniany dom, w drzwiach siedzi czarnoskóry policjant w służbie administracji kolonialnej. Waśnie międzyplemienne są od pradziejów znacznie silniejszą namiętnością niż solidarność wynikająca z przynależności do afrykańskiej rodziny i podobnego koloru skóry. Środek dnia. Mężczyzna jest w ciemnym mundurze, szuka zbawiennego cienia. Przed nim, niczym ludzkie precle, zasupłani, spętani, wygięci i nawleczeni jak szaszłyki na wspólny drąg klęczą trzej mężczyźni. Dwaj pierwsi, wyraźnie starsi, patrzą na fotografa z nienawiścią. Podpis pod zdjęciem nazywa ich powstańcami. Nie jest więc trudno nad Wisłą i Bugiem zidentyfikować się z ich wściekłym spojrzeniem. Trzeci wszelako, młodszy (może być synem jednego z nich), spogląda na nas z otchłani czasu ze zdumiewającą łagodnością.

Drugą pocztówkę wysłano piętnastego maja roku 1904 z miasta Boma. To port Wolnego Państwa Kongo, co w epoce króla Leopolda, prywatnego właściciela folwarku większego z górą siedemdziesięciokrotnie od kraju jego rodaków, było nazwą równie niezamierzenie sarkastyczną, co dzisiejsze miano tego samego terytorium: Demokratyczna Republika.

Kilkudziesięciu mężczyzn, nagich od pasa w górę, stoi jak na szkolnym apelu, zbiórce harcerzy, wojskowej defiladzie. Zdaje się, że ruszą za chwilę dziarskim krokiem, z radosną pieśnią na ustach. Jest środek pogodnego dnia, w tle mglą się eleganckie tarasy, werandy. Koloryzator zadbał, by zieleń robiła wrażenie przyjemne i nic nie burzyło spokoju tej sceny. Kartka jest niewielka, ledwie czternaście na dziewięć centymetrów, więc trzeba chwili, by skupić wzrok i dostrzec, że każdy z półnagich mężczyzn ma u szyi łańcuch, którym wszyscy są do siebie przykuci.

Lokalnego strażnika wyróżnia nieskazitelnie biała koszula i pręt w dłoni. Uderzenie tym narzędziem bez trudu rozbija czaszkę.

Patrzę na tę fotografię i przypomina mi się notatka Tadeusza Dębickiego z sąsiedniego Matadi, z tamtej epoki:

„Przechodzi obok statku grupa Murzynów będących w trakcie »cywilizowania«, mają pozakładane na szyję mocne żelazne obroże i poskuwani są za nie łańcuchami po dwóch lub trzech razem. To więźniowie. Co zawinili? Nie wiem. Ale sądząc z tego, co dotychczas widziałem, myślę, że raczej niewiele.

[…] Wstyd mi było, że należę do rasy białej”.

Wreszcie kartka trzecia. Wysłano ją z Dakaru, 28 marca 1906 roku. Patrzę w nią dłużej niż w inne. Zacząłbym od tego, że mamy przed sobą znakomite zdjęcie. Jeżeli powinnością fotografii jest komunikacja i opowiadanie historii, to czytamy z tego kadru, jak z książki.

Oto dziedziniec więzienia. Wczesny poranek, jak się zdaje. Słońce jest na tyle nisko, że postacie nie rzucają cienia, osłonięte wysokim murem instytucji. Piaszczysty podwórzec, kilka wątłych, jak na wilgotny tropik, młodych drzew, z których jedno, to na pierwszym planie, jest martwe. Nikt go nie ściął. Być może ogrodnik był przejęty ponurą symboliką. Drzewo to bowiem towarzyszy w ostatniej drodze skazanych. Podobnie jak oni, jest już po drugiej stronie. Dziedziniec to miejsce egzekucji. Jesteśmy jej świadkami.

Sprawa wydaje się poważna. To nie pospolity przestępca kończy właśnie swą ziemską drogę. Nikt nie ukradł tu sąsiadowi kury. Na placu zebrał się bodaj cały regiment policji. Szeregowi czarni żandarmi i ich biali zwierzchnicy, każdy z obowiązkowym dla epoki bujnym wąsem. Nie wyróżnia ich strój, rangę znać po kolorze skóry. Brak im nawet pagonów na ramionach. Wszyscy w jednakich mundurach, zapewne ciemnogranatowych i w smukłych białych kaskach. Z dzisiejszej perspektywy wyglądają raczej na drużynę strażaków. Stoją ściśnięci w kręgu; wśród mundurów mignie gdzieniegdzie drelich posługacza, ale i ubranie cywila. Łatwo dostrzec ich kilku dzięki swobodnym nakryciom głowy. Jest ciemny kapelusz z rondem i parę lekkich, słomkowych.


Żadnych kobiet. Nigdzie wokół ciekawej dzieciarni. Drobiazg nie obsiadł gałęzi drzew. A przecież trwa egzekucja, ulubiona rozrywka wszystkich warstw społecznych. To jednak uroczystość zamknięta, wejście za zaproszeniami. W środku placu przenośna gilotyna. Pomysłowe to urządzenie zapewniało śmierć szybką i względnie bezbolesną, gdyby porównać jego walory z tradycją wieszania, ścinania mieczem, nie zawsze skutkującego natychmiast rozstrzelania, a zwłaszcza popularnej na Półwyspie Iberyjskim do połowy dwudziestego wieku, szczególnie okrutnej garoty.

Przy okazji dodajmy, bo ta wiadomość może wywołać u niektórych błogi skurcz patriotycznego wzmożenia: jakkolwiek gilotynę wprowadzili na arystokratyczne salony francuscy lekarze w latach Rewolucji, a wykonał ją niemiecki producent klawesynów, to najprawdopodobniej wymyślono ją w Polsce. Piętnastowieczna płaskorzeźba w Kaliszu przedstawia identyczne urządzenie w użyciu.

Obok gilotyny czeka przygotowana już skrzynia na zwłoki, a pod drzewem dwa wiadra z wodą, do zmywania krwi z placu.

To, jak sądzimy, więzień nadzwyczajny. Na pierwszym planie, odwrócony do nas plecami, nieomal tuż przy twarzy ofiary, na decydujący moment czeka fotograf, pochylony nad korpusem wielkiego aparatu. Egzekucja pospolitego rzezimieszka nie wzbudziłaby takiego zainteresowania.

Skazaniec musi być nie tylko ważny, lecz i rosły, pięciu ludzi w białych mundurach potrzeba, by unieruchomić go w ramie. Więzień jest czarnoskóry. Wszyscy jego oprawcy to Afrykanie. Z prawej strony kadru obserwuje podniosłą chwilę zadawania śmierci lokalny przywódca. Szef wioski, wódz plemienia, na tę okazję przywdział strój do ceremonii, szeroką togę zwaną boubou, z barwnym szalem przerzuconym przez lewe ramię. Wątpliwe, by zaproszono go na śmierć białego.

Czy wezwany do pierwszego rzędu fotograf uchwyci niedoskonałym, ciężkim aparatem mgnienie decydującego momentu, spazm śmierci, najpewniej nie dowiemy się nigdy. Zrobi to jednak fotograf, którego zdjęcie oglądamy. To niespełna sekunda, w której jeden z pięciu ubranych na biało katów (jak za chwilę wyglądać będą ich stroje, zbryzgane posoką?) zwalnia napiętą linę i skośne, ciężkie ostrze z westchnieniem spada w dół.

Prawie wszystkie oczy zwrócone są w stronę śmigającej właśnie stali. Tylko afrykański policjant samotnie stojący pod drzewem, ten, którego obowiązkiem będzie obmycie narzędzia kaźni z krwi, w decydującym momencie odwraca wzrok.

Jedna jeszcze postać zdaje się kompletnie niezainteresowana wydarzeniem o tak ostatecznym ciężarze. To wkomponowany idealnie w prawy dolny róg kadru łaciaty piesek wodza. Kundel. Obojętny wobec majestatu śmierci.

Te dwie istoty wskazują nam wreszcie drugi powód, dla którego zdjęcie wydaje mi się tak znakomite. Stawia nam bowiem pytanie, a przecież dobra fotografia powinna rozmawiać z widzem, prowokować do rozmyślań.

Kim zatem w tej scenie jesteśmy my, którzy wzięliśmy właśnie do ręki dowód na gwałtownie przerwane istnienie, tę śmierć zabalsamowaną na wieczność, to ostatnie tchnienie, któremu nadano przestrzenną, papierową formę? Wpatrujemy się w tę chwilę, zahipnotyzowani obecnością tajemnicy, trwożliwie wyczekując własnego końca? Świadomie, jak ten jedyny policjant, odwracamy wzrok? Z lęku, obrzydzenia, a może z wrodzonego taktu, który każe nam wierzyć, że są chwile tak intymne, w które nie powinniśmy ingerować?

Czy może mijamy tę fotografię, odwracamy stronę, nagle, niczym piesek wodza, rozproszeni detalem, który wydaje nam się ważniejszy? Przechodzimy obok najgłębszej tajemnicy nieświadomi, niezainteresowani, pozbawieni wyobraźni?

Patrzę na te kadry, na ten kwartet cierpienia z dumą, jak się zdaje, rozesłany z Afryki do najbliższych w starym kraju: Odczłowieczenie, Upokorzenie, Wykorzystanie, Zatracenie. Cztery fotografie, każda z nich wynikła ze zdumiewającej, ale jakże typowej dla wszystkich oprawców skłonności, by dokumentować własne zbrodnie. Wydają się idealnym, lapidarnym podsumowaniem historii relacji Europy i Afryki.

Szwedzki pisarz Sven Lindqvist zwraca uwagę, że od niepamiętnych czasów kwintesencją myśli europejskiej, naszej postawy wobec Afryki było zdanie conradowskiego Kurtza: „Wytępić całe to bydło!”.

Choć to wcale nie o Afryce, przychodzą mi na myśl fragmenty Ziemi obiecanej, gdzie fabrykant Bucholc do swojego służącego zwraca się: „Kundel!”.


Bucholc uważa, że ludźmi w fabryce Borowiecki powinien kierować batem i cuglami. Mówi o „czarnej roboczej masie”. Co znamienne, właśnie czarnej. „I ta robocza masa to ludzie” – zauważa ostrożnie Borowiecki. „Bydło! bydło!” – krzyczy Bucholc i bije kijem w taboret.

Reymont pisze to we Francji na przełomie lat 1897 i 1898.

W 1898 roku wysłano z Afryki pierwszą pocztówkę z fotografią.

Posłuchajmy jeszcze głosów epoki.

W broszurze opublikowanej w Liverpoolu w roku 1792 czytamy: „Jako że Afrykanie to najbardziej lubieżne z wszystkich istot ludzkich, czyż nie jest rozsądne mniemanie, że krzyki, jakie wydają, kiedy odrywa się ich od ich żon, płyną ze strachu, iż nie będą mieli sposobności folgować swej chuci w kraju, dokąd się ich wysyła?”.

David Hume w końcu wieku XVIII pisze w swoim eseju O charakterze narodowym, że nigdy w dziejach nie znano narodu murzyńskiego, który objawiłby cechy cywilizacyjne, a nawet nigdy nie spotkano pojedynczych postaci Afrykanów jakkolwiek uzdolnionych w technice, sztuce czy naukach ścisłych.

Geolog Charles Lyell w 1832 roku w swoim dziele Pryncypia geologii dowodzi, że gatunki wymierają, nie umiejąc się przystosować do nowych warunków na Ziemi, są nieelastyczne. Dotyczy to także ludzi nieumiejących się dostosować do przemian epoki przemysłowej. Lyell uważa też, iż człowiek, podobnie jak wszystkie inne gatunki roślin i zwierząt, ma prawo do ekspansji poprzez zniszczenie i wyeliminowanie innych, słabszych gatunków.

Po lekturze książki Karol Darwin pisze do Lyella zadumany, że taki sam proces odbywa się także wśród ludzkich ras i w jego wyniku rasy mniej rozumne muszą zostać wytępione. Jak to powinno się odbyć, podpowiada Eduard von Hartmann w Filozofii nieświadomego opublikowanej w roku 1869. Doczekała się wielu wydań, również w językach angielskim i francuskim i musiała być znana uczestnikom rozpoczętej w przełomowym roku 1884 konferencji berlińskiej, na której europejskie mocarstwa sankcjonują swoje strefy wpływów: „Jeśli musimy obciąć psu ogon, to nie przysłużymy się zwierzęciu, obcinając go stopniowo, cal po calu. Równie nieludzkie jest przedłużanie sztucznymi metodami walki ze śmiercią dzikiego ludu i tak stojącego na skraju zagłady”.

Europa starała się, trzeba przyznać uczciwie, nie postępować nieludzko. Miłosiernie umożliwiała szybką zagładę kolejnych ludów: Zulusów, Masajów, Herero, tak wielu innych po drodze.

Skąd zło, przez wieki obecne w spotkaniach Europy z Afryką? Zadaniem tej książki nie jest odpowiedź na to pytanie, lecz jest nim, wraz z napotkaniem na fotografii spojrzenia zawieszonego w otchłani czasu, próba zachowania w pamięci wyrazu tych oczu.

Na tak popularne w drugiej połowie XX stulecia pytanie: gdzie w Auschwitz był Bóg, papież Franciszek w wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Dominika Woltona odpowiada: „Gdzie był człowiek? Człowiek bez Boga, człowiek uzurpujący sobie bycie Bogiem, człowiek, który zapomina, że ma żyć na boskie podobieństwo”.

Lubię myśl, która ma swoje korzenie w Kabale. Tam Szechina, boża obecność, udaje się dobrowolnie na wygnanie. Bóg ukrywa się, tworzy przestrzeń dla ludzkiej wolności. Jak z niej skorzystamy, pozostaje w sferze wyłącznie naszych decyzji. Świat – powiadają stare mądrości żydowskie, gdy wokół groza, potworność, zniszczenie – ten świat wciąż pachnie Bogiem. Jak beczka, choć dawno już opróżniona, wciąż pachnie winem.

POST SCRIPTUM

Ten rozdział był już napisany, gdy pracowałem w Paryżu nad dokumentacją Dali. Tam, w czytelni Musée du quai Branly, poznałem historię mężczyzny spod gilotyny. Nazywał się Biram-Kandé. Pochodził z francuskiej Gwinei. Miał dwadzieścia lat. Mniej niż dzisiaj mój syn. Został skazany za zabójstwo swojego pracodawcy, francuskiego sklepikarza nazwiskiem Albert Palmade. Zbrodnia, której okoliczności nie zostały dokładnie wyjaśnione, wydarzyła się w miasteczku Podor, w Senegalu. Sąd w Saint-Louis wydał wyrok śmierci. Człowiek, którego brałem za fotografa spod szafotu, to w rzeczywistości ksiądz Charles Guérin, kapelan więzienny, a przedmiot w jego ręku nie jest bynajmniej aparatem, lecz nakryciem głowy. Zdjął je do modlitwy. Klęczy. Jest poranek, 25 lutego 1899 roku. Sobota. Plac de la Geôle w Saint-Louis. Fotograf stoi na szczycie schodów pobliskiego kościoła. Choć karta, wznawiana wielokrotnie od roku 1902, przywołuje znakomite nazwisko Edmonda Fortiera, jest nieomal pewne, że – skoro mistrz nie otworzył jeszcze wówczas swego atelier w Dakarze – autorem był ktoś z jego poprzedników. Najprawdopodobniej jeden z braci Noal: Émile lub Théodore. Nie było wówczas niczym niezwykłym, że gdy zamykano pracownię, następca przejmował nie tylko nieruchomość, lecz także negatywy i pieczętował je własnym nazwiskiem.

Tę historię przyjąłem z ulgą. Jakkolwiek dramatyczna, jest jedną z niewielu, po których pozostały data, imię i nazwisko.

Na koniec zatem jeszcze jedna fotografia. Niesłychanie rzadki portret opatrzony imieniem. Podpis pod anonimowym zdjęciem głosi: esclave „Jacoma”. Czyli, jak zdaje się sugerować cudzysłów, niewolnik, na którego mawiano „Jacoma”. Ten szczególny przypadek, kiedy „podczłowieka” postanowiono, niczym Spartakusa, zapamiętać z imienia, warto odnotować z wdzięcznością.


Dal

Подняться наверх