Читать книгу Dal - Marcin Kydryński - Страница 12

Człowiek znad rzeki Ouémé

Оглавление

The truth is the best picture.

Robert Capa

Komisarz do spraw tubylców w Sekretariacie Generalnym w Dakarze nosi nazwisko Bouteille. Mało prawdopodobne, by w parowej łaźni swego miasta żył wstrzemięźliwie. Można zatem pokusić się o niewyszukany, lecz niewinny żarcik w stylu: „Życzę ci, mój drogi Flaszo, byś doświadczał błogiego chłodu, niczym nasz ulubiony rocznik Kruga, gdyśmy ostatnio raczyli się nim u Maxima. I obyśmy jak najszybciej znów się tam spotkali”. Lecz nadawca, pan Boffereau, nie śmie zażartować ze swojego zwierzchnika. Trzynastego stycznia, a więc jednak niestosownie spóźniony, wysyła z Porto-Novo lakoniczne „najlepsze życzenia na nowy rok” 1907.

Na fotografii urwisty brzeg rzeki Ouémé, być może jej wschodnia odnoga, która znajduje ujście do laguny akurat w pobliżu miasta, z którego wysłano kartę. Gdy jestem tam w roku 2013, wokół tłoczą się chaotyczne, rozpaczliwe slumsy. Na fotografii tymczasem jeszcze sielskość, Arkadia. Afrykańskie kobiety kąpią się i piorą w płytkiej, nieruchomej wodzie. Jedna z nich, z tobołem upranych już barwnych chust, zbiera się do powrotu w stronę swojej wsi. Ciężar kładzie na głowie i podtrzymuje go lewą ręką. Nieliczne dzieci, jakby na żądanie nagle zaskakująco grzeczne, nie pętają się bezładnie, a stoją jak pomniki.

Grupa lokalnych mężczyzn wydaje się oczekiwać na łódź. Mają towar przygotowany do transportu, około tuzina sporych worków. Dziś byłby w nich węgiel drzewny. Mógł być i wówczas. Podpis zuchwale sugeruje, że cała grupa wygląda nadejścia przemytnika. Mężczyźni są w większości półnadzy. Ich szczupłe, umięśnione torsy lśnią w wilgotnym powietrzu. Tylko jeden z nich ubrany jest w jasny, luźny mundur hotelowego boya. Ma na głowie czarną czapkę, co tego dnia nie stanowi problemu; słońce pozostaje za gęstymi chmurami. Postacie nie rzucają cienia. Ten umundurowany młodzieniec stoi na baczność w tle głównej postaci kadru. Wydaje się asystentem bohatera.

Jest nim zawadiacko wsparty pod boki brodaty Europejczyk w białym, swobodnym stroju i w kapeluszu o szczodrze skrojonym rondzie. Główna postać tej sceny. Fotograf. U jego stóp leży spora skrzynia z napisem: fragile. Mamy więc z jej zawartością obchodzić się możliwie delikatnie. Przed nim, na wysokim trójnogu, okryte ciemnym suknem, piętrzy się pudło aparatu. Może to być popularny model amerykański Anthony Clifton & Co., choć prędzej francuski Gaumont, mahoniowy, z negatywem dziesięć na dwanaście centymetrów. Nie jest wykluczone, że brodaty mężczyzna jeszcze przed chwilą wykonywał portrety kobiet. Być może tej właśnie, która zastygła, z odsłoniętą nagą pachą, w geście przytrzymywania ciężaru na głowie. To częsta, atrakcyjna pozycja modelki na zdjęciach z Afryki owych czasów, gdy w Europie podniecał błysk skóry nadgarstka.

Aparaty są ciężkie, zwaliste. Muszą być przynajmniej dwa, skoro oglądamy tę scenę. I dwóch zatem przyzwoitej klasy fachowców. W owych czasach fotografia wymagała nie tylko tężyzny i znacznej ilości gotówki. Wymagała też wiedzy. Kim byli ci dwaj, bezimienni dziś mistrzowie swej sztuki? Jaka była ich droga na odległy brzeg tropikalnej rzeki?

Postarajmy się zbliżyć do odpowiedzi na to pytanie.

Andrzej Stasiuk w Dzienniku pisanym później próbuje wyobrazić sobie świat przed fotografią i wyznaje, że nie potrafi. „Prawdopodobnie w ogóle nie istniał, nieustannie przepadał, pochłonięty przez ruchliwe, nienasycone zmysły, nic z niego nie zostawało”.


Nie mogę wykluczyć, że po tę książkę sięgnie rówieśnik moich synów, przekonany, że zarówno fotografia, jak i smartfon jako jej jedyne narzędzie, istniały od zawsze. Zmuszony jestem zaproponować inną wersję wydarzeń. W formie skróconej stosownie do rozmiarów jednego ledwie rozdziału.

Pierwsze obrazy Afryki docierały do nas z drugiej ręki. Wracając do portu w Lizbonie, portugalscy żeglarze opowiadali historie o ludziach, których spotkali na swojej drodze, o zwierzętach i potworach czyhających na śmiałków po drugiej stronie Ziemi. Ksiądz i encyklopedysta Benedykt Chmielowski w naszej osiemnastowiecznej ojczyźnie taką oto wizją przerażał swych czytelników, pisząc o ludzie Lemnios: „Wszystkę naszyńców ludzi maiąc figurę y symmetryę, głowy wcale nie maią, tylko twarz pośrodku piersi. […] Pliniusz zaś, wielki rzeczy naturalnych badacz, nie tylko tenże sentyment de Acephalis alias bezgłownych ludziach potwierdza, ale też ich niedaleko Troglodytów lokuie w Etyopii, albo w Murzyńskim państwie”.

Podobne bezgłowe postacie widzimy na pierwszej mapie całego kontynentu afrykańskiego w szesnastowiecznej Kosmografii Sebastiana Münstera. Na marginesie warto dodać, że Chmielowski zaskakująco nam współcześnie patrzy na kwestię życia wiecznego tych istot. Powołując się na Świętego Augustyna, który w Afryce jako biskup Hippony „wiary rozsiewał semina”, uważa, że „człowiek gdziekolwiek się rodzący, byle był prawdziwy człowiek, rozumne stworzenie, rozumną maiący duszę, luboby miał inną postać od nas, kolor, głos, chodzenie, nie trzeba wątpić, że iest z pierwszego ludzkiego Rodzica Adama pochodzący, a zatym capax zbawienia”.

Chyba dopiero Sobór Watykański II w połowie lat sześćdziesiątych XX stulecia wróci do tak otwartej koncepcji Kościoła.

Czesław Miłosz, w autobiograficznej Dolinie Issy pisząc o Tomaszu, wspomina własne pierwsze olśnienia Afryką. Mogła trwać Wielka Wojna, gdy w dworku ukrytym w zieleni wonnych lip brał do ręki książki o podróżach.


„W nich Murzyni, goli, stali z łukami na łódkach z trzciny, albo ciągnęli na sznurach hipopotama, takiego jak w historii naturalnej. Ich ciała pokrywały prążki i zastanawiał się, czy ich skóra jest w rzeczywistości pełna linii, czy tylko tak ich narysowano. Śniło mu się często, że jedzie z Murzynami wodą w coraz bardziej niedostępne zatoki wśród papirusów wyższych od człowieka i tam buduje sobie wioskę, do której nie trafi nigdy żaden obcy. Dwie z tych książek, ponieważ polskie, przeczytał (na nich właściwie czytać się nauczył, bo go porywały) i wtedy wkroczył w zupełnie nową fazę. Zaczął robić łuki z leszczyny i wymyślał sobie zwierzynę, udawał, że okrągła kępa agrestu jest egzotyczną afrykańską zwierzyną”. Dziś myślę, że Tomasz – mały Czesław – oglądał tom Livingstone’a Missionary Travels and Researches in South Africa. Mój egzemplarz pochodzi z pierwszego wydania w 1857 roku i znajduję w nim taką ilustrację:


Graficy i malarze sprzed wypraw Livingstone’a i Stanleya, sami nie wędrując dalej niż do sąsiedniego miasta, dają upust wyobraźni. Zmieni to szkocki twórca scenografii objazdowych cyrków David Roberts. Jeszcze spotkamy go na naszej drodze.

Rok 1816 jest wyjątkowo zimny. Mroczne niebo nie przepuszcza słońca. Ten czas nazwą później „rokiem bez lata”. Choć wulkan Tambora wybuchł wcześniej w odległej Indonezji, pył zatruwa niebo całej Europy, a i w Nowym Świecie zbiory są wyjątkowo liche. Pragnąc zatrzymać na dłużej choćby najwęższą wiązkę światła, francuski fizyk Joseph Nicéphore Niépce rozpoczyna próby utrwalenia obrazu otrzymywanego za pomocą camera obscura, urządzenia znanego już Euklidesowi, a później tak pomocnego w pracowniach Leonarda czy Vermeera.

Usiłuje zachować odbite obrazy na papierze, te jednak nie tylko okazują się negatywami rzeczywistości, ale na jego oczach dosłownie rozpływają się w nicość.

Dziesięć lat eksperymentów wiedzie go przez asfalt syryjski – warstwę ochronną służącą do pokrywania płyt drukarskich, która twardnieje wystawiona na działanie światła, a miejsca nienaświetlone można zmyć olejem z lawendy – do płyty ze stopu cyny i ołowiu.

Najpewniej w 1826 roku fotografuje widok z okna swej pracowni w rodzinnej posiadłości Le Gras w Saint-Loup-de-Varennes. Dziś spoglądamy na tę pierwszą w dziejach fotografię jak na monochromatyczny obraz wczesnego kubisty. Niépce nie notuje czasu naświetlania. Badacze będą się spierać, czy naświetlał jedynie osiem godzin, czy aż trzy dni.

Nazywa swą metodę heliografią i spieszy do Londynu, by olśnić imperium nowym wynalazkiem. Po drodze zatrzymuje się w Paryżu u poznanego korespondencyjnie malarza nazwiskiem Daguerre. Londyńczycy wzruszają ramionami bez entuzjazmu. Francuz dostrzega w nowej idei wielkie możliwości i proponuje natchnionemu fizykowi spółkę.

W tym miejscu można zacząć spekulacje z kryminalnym podtekstem lub choćby przywołać porzekadło o tym, jakie nieszczęścia przynieść mogą wszelkie spółki, lecz sumienie każe pozostać przy faktach: Niépce umiera wkrótce potem, a Daguerre wynalazek ogłasza jako własny. Nim to się stanie, panowie dochodzą do wniosku, że jodowane płytki srebrne można wywoływać za pomocą rtęci, co pozwala na uzyskanie obrazu pozytywowego. W 1838 roku Daguerre fotografuje bulwar du Temple w Paryżu.

Pamiętasz, Czytelniku, ten rozległy, z pozoru martwy pejzaż opustoszałej ulicy? Przy uważnym spojrzeniu okazuje się, że w lewym rogu zdjęcia, zwanego wówczas od nazwiska wynalazcy dagerotypem, klęczy pucybut. Pastuje buty dżentelmena w surducie i, jak się wydaje, słomkowym kapeluszu. Pierwsi dwaj ludzie utrwaleni w fotografii. Pierwsi niczym Armstrong, Aldrin i odciski ich butów na Księżycu. To także pierwsze zdjęcie reporterskie. W swobodnie uniesionej nodze przechodnia można doszukiwać się pierwowzoru Bressonowskiego „decydującego momentu”. Można też zaryzykować śmiałą tezę, że był to zwiastun stylu zwanego dziś fotografią uliczną.

Zaledwie kilka tygodni po objawieniu nowej metody utrwalania obrazu, jeszcze w 1839 roku, artyści ruszają w świat i zaczynają opisywać go za pomocą dagerotypii. Jest jednak pewien problem. Brak negatywu czyni każdą płytkę oryginałem; w pewnym sensie impresjonistycznym, pojedynczym obrazem. Nikt nie widzi jeszcze możliwości powielania zdjęć.

Gdy Louis-Jacques Daguerre tworzy swoje pierwsze fotografie, na wyprawę do Arabii i Ziemi Świętej, wciąż błogo nieświadomy nadchodzącej rewolucji w świecie obrazu, wyrusza Szkot David Roberts. Jest z zawodu scenografem, z początku – wstyd się przyznać – cyrkowym, później teatralnym, ale o szczególnym talencie i pasji pejzażysty. Anglia, a wraz z nią i Nowy Świat, poznaje najpiękniejsze regiony ziemi oczami romantycznego rysownika. Nim stanie pod piramidami, Roberts obrysuje Francję, Niemcy, Holandię, Hiszpanię i Maroko. Szkice z Hiszpanii sprzeda w tysiącu dwustu egzemplarzach. To wynik rzadki nawet jak na dzisiejsze nakłady albumów fotograficznych.

Roberts jest pierwszym zachodnim podróżnikiem, któremu pozwolono wejść do wnętrza meczetu sułtana Al-Ghuriego w Kairze, by je naszkicować. Uzyskał pozwolenie od Muhammada Alego, pod warunkiem, że wejdzie w stroju muzułmańskim.

Na topograficznie mistrzowskich rysunkach często umieszcza autentyczne postacie. Pokazuje im potem wynik swojej pracy, co nieodmiennie sprawia przyjemność portretowanym. Czy mają oni wówczas refleksję, że przechodzą do wieczności, czy jedynie ich próżność jest mile połechtana, nie wiemy.

U początku afrykańskiej wędrówki, w lutym 1839 roku, Roberts rysuje grupę tańczących dziewcząt. Wybiegając w niedaleką przyszłość, musimy zauważyć, że podobne sceny w erze fotografii będą ustawiane na pocztówkach. Zostaną zaaranżowane częstokroć na wzór kompozycji Robertsa: dwóch lub trzech muzyków z instrumentami strunowymi, kobieta z tamburynem. Tańczące dziewczyny. Spotkanie w arabskiej kafejce. Sceny uliczne.

Przy okazji anegdota, poniekąd z naszego kręgu kulturowego, do dziś bowiem nie umiemy oprzeć się pokusie smarowania po ścianach zabytków i szaletów: „Tu byłem”. David Roberts notuje mianowicie w dzienniku z 9 listopada 1838 roku: „Wzdrygam się z oburzenia na widok tych pięknych dzieł starożytnej sztuki nie tylko zniszczonych przez łowców pamiątek, lecz jeszcze pokrytych podpisami różnych Tomkinsów, Smithów i Hopkinsów. Ręka najlepiej zachowanej figury została odłamana przez wandali, którzy nie zadowalając się palcem wielkiej rzeźby – żałosną pamiątką ich dokonań, mieli czelność wyryć swe nazwiska nawet na czole bóstwa”.

A ja patrzę na fotografię Franka Masona Gooda: świątynia w Abu Simbel, koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku. Na bezgłowym kolosie, z lewej strony cokołu, widnieje wydrapany podpis: „Tyszkiewicz 1852”.

Jak na ironię, także pod wpływem niedościgłych rysunków mistrza, tą samą trasą wyruszy wkrótce Gustaw Flaubert z przyjacielem fotografem, by cały sens życia Davida Robertsa niejako unieważnić. Amerykański fotograf Edward Weston powie wiele lat później: „Malarz zawsze próbował poprawiać naturę. Fotograf dowiódł, że natura oferuje nieskończoną liczbę doskonałych kompozycji. Porządek panuje wszędzie”.





Maxime Du Camp towarzyszy późniejszemu autorowi Madame Bovary w podróży do Egiptu i na Bliski Wschód. Fotografuje głównie starożytne ruiny naszkicowane wcześniej przez Robertsa, lecz zachowały się też pojedyncze zdjęcia, na których można rozpoznać mgliste ludzkie postacie. Jego fotografie z 1849 roku, wykonane metodą Louisa Blanquarta-Evrarda, z odbitkami odpornymi na działanie bezlitosnego upału Egiptu, należą do pierwszych, jakie wykonano na kontynencie afrykańskim. A Du Camp i Flaubert są jednymi z ostatnich, którzy podróżują romantycznie, samotnie, bez planu.

Pierwsza scena z filmu Pod osłoną nieba. Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają.

„– Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.

– Nie jesteśmy turystami, tylko podróżnikami.

– Co za różnica?

– Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci”.

Latem 1841 roku baptysta, wielebny Thomas Cook, który z ambony gwałtownie zwalcza alkoholizm, uznaje, że jego parafianom przyda się krótka zorganizowana wycieczka, by nie myśleli wciąż o kieliszku. Zabiera ich zatem koleją z Leicester do Longborough. To raptem osiemnaście kilometrów. Goście są jednak oczarowani, co zachęca Cooka do zorganizowania dalszych wypraw. Najpierw w Anglii, potem aż w dalekiej Szkocji.

Mija dekada. Pan Thomas nie próżnuje. Zaledwie w pół roku transportuje sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi na wielką ekspozycję sztuki w londyńskim Crystal Palace, a potem w 1855 roku na wystawę do Paryża. Ćwierć wieku później kieruje już swoich podróżnych do Ameryki, Egiptu, Palestyny i wkrótce wpada na pomysł 222-dniowego rejsu dookoła świata. Wraz z synem Johnem tworzy zaczątek, by tak rzec, masowej turystyki.

W połowie XIX wieku podróż przez Atlantyk trwa od piętnastu do osiemnastu dni. Wnętrza niektórych statków, jak na przykład Kronprinzessin Cecilie firmy North German Lloyd, wyglądają jak najbardziej elegancki pałac.

W taką podróż rusza między innymi Mark Twain i jest, jak wiek później Paul Bowles, zachwycony pierwszym oddechem Afryki: Tangerem. W roku 1869 w książce Prostaczkowie za granicą wyznaje: „Czekaliśmy na coś bezkompromisowego, ostatecznie odmiennego, Tanger nam to dał”. Pisze, że choć wszyscy wokół fotografują, a i on sam widział już tyle zdjęć z regionu, to żadne zdjęcia nie są w stanie przygotować nas na spotkanie z Orientem. Bo też jak sfotografować zgiełk placu Dżemma el-Fna w Marrakeszu? Jak zatrzymać na kliszy arabski suk, który dzieje się w czasie w równym stopniu, co w przestrzeni? Jakim zaklęciem przenieść do papierowej wieczności zapach rynsztoków i przypraw?

Powstają pierwsze hotele dostosowane do oczekiwań najbardziej wyrafinowanych gości: Hotel des Anglais, a potem Mena w Kairze w 1886 roku. W Algierze, trzy lata później, Saint George. W 1899 bajecznie położony Cataract w Asuanie, gdzie jesienią 1992 roku stać mnie było jedynie na tonik. Wreszcie niezrównany Cecil w Aleksandrii, w końcu lat dwudziestych.

Ośmielony odwagą Gustawa Flauberta, Aleksander Dumas bawi w Tunisie w roku 1855. Jego śladami podąża Guy de Maupassant. W tej książce spotkamy jeszcze na afrykańskich ścieżkach Oscara Wilde’a i André Gide’a. Afryka północna inspiruje, mami, kusi, podnieca, mąci w głowach. Otwiera się już nie na śmiałych odkrywców, a na wyrafinowanych artystów. Gdy ci ostatni opiszą ją w poezji i prozie, otworzy się nieuchronnie i na zblazowanych turystów z aparatami fotograficznymi, którzy „gdzieś coś słyszeli” i sami chętnie doświadczyliby przygody. Jakże często spotyka się ich też dzisiaj. Bywa, że w najodleglejszych rejonach kontynentu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dal

Подняться наверх