Читать книгу Dal - Marcin Kydryński - Страница 9

Cień Jaskółki

Оглавление

Żeby przez krótką chwilę nie było śmierci

I czas nie rozwijał się jak nitka z kłębka rzuconego w przepaść

Czesław Miłosz, Ogród Ziemskich Rozkoszy, 1984

Ta książka będzie głównie o miłości, bo o niej mówi każda fotografia. Będzie o rozkoszy, odwadze i lęku. Ale i okrucieństwie, bo najbardziej ludzkie. Powstała z żalu za tym, co minione. Teraz bądź cierpliwy. Wszystko w swoim czasie.

Z pewnością nie Ty, czujny Czytelniku. Ten dzień mógłby nazwać zwykłym jedynie znużony pracownik urzędu pocztowego przy bocznej ulicy Freetown. Mężczyzna gasł powoli, nerw po nerwie, w obezwładniającym upale. Jeśli zatem, co życzliwie zakładam, wykazywał uprzednio żywe zainteresowanie otaczającym go światem, tracił je teraz pod strużkami potu. Gdybyśmy podeszli do jego biurka na tyle blisko, by wręczyć naszą kartę pocztową, zauważylibyśmy, jak tęgie krople spływają ze szczytu czoła. Znajdują na moment schronienie w wypielęgnowanych bokobrodach. Wślizgują się niespiesznie pod ciasno zapięty kołnierzyk i łączą z potokiem wilgoci na otulonym w lniane warstwy torsie.

W środku skwarnego południa nie ma jednak wielu chętnych do nadania przesyłek. I nas więc tam nie było. Poza tym statek odpływa dopiero pojutrze.

Louis Ferdinand Céline w Podróży do kresu nocy kolonialnych urzędników pocztowych w Afryce zachodniej wspomina bez entuzjazmu. Byli wynędzniali, bezzębni. Wszyscy, bez wyjątku, cierpieli na marskość wątroby. „Poważnie chorzy, widać było objawy malarii, ale też rzecz jasna alkoholizm, zapewne również syfilis […]. Komary zajęły się wysysaniem i pompowaniem w nich takich trucizn, które pozostają już na zawsze… Krętki, które tam się już zagnieździły, mocno pracowały nad tętnicami… Alkohol wyżerał im wątroby… Słońce dobijało nerki… Mendy wczepiały się we włosy łonowe, a egzema rozkwitała na skórze brzucha”.

Już w dzień po wylądowaniu francuski pisarz spostrzega, że „całe ich wnętrze roiło się od robactwa”. Stanowili „worki na larwy”.

Nasz urzędnik pocztowy jest wszelako Anglikiem. Pija z umiarem, jedynie po zachodzie słońca i nigdy w pracy. Teraz jest po prostu umęczony skwarem. Dzień wydaje mu się pospolity, niewart uwagi. Znużony, przekłada papiery. Zawsze to jakiś ruch powietrza, złudzenie przewiewu. Lecz gdyby choć na chwilę wyjrzał przez okno, jego wyobraźnia zatrzepotałaby gwałtownie i niczym lśniący, błękitny zimorodek, który przysiadł właśnie na framudze, poderwała się do lotu.

Ulica jest sucha, bez choćby śladu kałuży, w tym najbardziej wilgotnym mieście kontynentu. Zatem może być grudzień. Kto wie, czy nie trzynasty dzień miesiąca. I jeśli chcę tę datę teraz przywołać, to nie w nagłym napadzie patriotycznego wzmożenia.

Trzynastego grudnia, bynajmniej nie u progu lat osiemdziesiątych, lecz w roku 1968, rumuński filozof Emil Cioran notuje w swoim zeszycie: „Pomyśleć, że w nieskończoności czasu nigdy nie będzie drugiego trzynastego grudnia, identycznego z tym. Wieczny Powrót to dziecinada. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Ostatnie zdanie warto zapamiętać. Jest ważnym powodem powstania tej książki. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze.


Odległego grudniowego dnia zatem, na ulicy we Freetown fotograf ustawia sporą skrzynię aparatu na masywnym trójnogu. Każdy mosiężny bolec musi być mocno wbity w rozpalony piach. To środek dnia, cienie są krótkie. Mężczyzna przykrywa głowę ciemnym suknem. Opływa go lepka wilgoć, okulary parują. Ulica jest boczna. Nie ścisłe centrum, ale też nie peryferia, nie slumsy. Te pojawią się dopiero za sto lat, gdy mieszkańcy dżungli będą uciekać do miasta przed okrucieństwem nieletnich, znarkotyzowanych partyzantów. W perspektywie bieleją gmachy urzędów. Domy są jeszcze solidne. Parter z kamienia. Drewniane piętra kryte falistą blachą. Okna w stylu angielskim, otwierane do góry, próbują wpuścić do wnętrza smużkę chłodu, gdy na chwilę zbudzi się wiatr od morza. Przed budynkiem, po lewej stronie, w aluminiowej misie ustawionej na skrzyni, jaśnieje stożek manioku.

Dwaj policjanci z afrykańskiego regimentu – tropikalne mundury i fezy na głowach – oddalają się właśnie od naszych oczu. Patrolują tę ulicę. Ich krok jest precyzyjny, marszowy. Choć nie idą obok siebie, to równo podnoszą prawe nogi w bezwiednym, bliźniaczym geście. Minęły ich, w dziecięcym rozgadaniu, dwie dziewczynki. Jasne zawoje chronią ich głowy przed „płomienną miotłą upału”, jak by powiedział Bruno Szulc.

Trzech wyrostków spogląda nieufnie w naszym kierunku. Dziś nazwalibyśmy ich bayaye: młodzi, mocni, zbędni. Zdają się zaniepokojeni, spłoszeni obecnością władzy. Stoją zbici w ciasną grupę, jakby ta wątła gromadka miała zapewnić im bezpieczeństwo. Zdumiewa nas ich współczesny strój: szorty, luźne koszule w kropy, w paski; są niczym dzisiejsi mieszkańcy Afryki zapatrzeni w mistrzów mundialu.

Żołnierze idą w tym kierunku, niejako na spotkanie, lecz ich spojrzenie omija młokosów. Rozglądają się. Postać lokalnego eleganta przyciąga wzrok jednego z nich. I my zatem spoglądamy w tę stronę. Może to być zamożny kupiec, właściciel sklepu. Wyłożył właśnie towary na ulicznym straganie. Nieskazitelna biel jego marynarki i szykowny kapelusz w stylu panama rozświetlają cień marnego, krytego strzechą obejścia.

Nagle kleks, cień, cierń w piasku, plamka czerni na świetlistym negatywie, jak zabłąkana jaskółka. Dziewczyna błyska na krawędzi czasu i znika. Nieoczekiwana, niezamierzona. Gdy fotograf zwalnia migawkę, by zachować w pamięci pokoleń to pojedyncze, senne popołudnie tropikalnego miasta, ona w ostatniej chwili wbiega na ulicę.

Chcę myśleć, że mistrzem naszego fotografa był wielki Alfred Stieglitz. Ten sam, który stał trzy godziny, nieomal bez ruchu, w śnieżycy 22 lutego 1893 roku, żeby zrobić słynne zdjęcie: Piąta Aleja. Zima. Nasz afrykański rzemieślnik trwa w słońcu tropikalnego południa i, jak jego mistrz, wyczekuje momentu idealnej równowagi. Widzi, że dwaj mundurowi idą niczym lustrzane odbicia, ich ciała tworzą idealną symetrię. Podejmuje decyzję. I wtedy właśnie – tu jakże szczęśliwy byłby Robert Frank, który uważał, że fotografia powinna raczej przyłapywać świat na braku równowagi – wtedy pojawia się dziewczyna.

Jest rok 1912, choć niewykluczone, że znacznie wcześniejszy. Pracownik poczty sumiennie przybił na znaczku pieczęć z datą 19 czerwca 1912. Lecz sytuacja, której się przyglądamy, już się przecież zdarzyła. Fotograf musiał wywołać zdjęcia, posłać monochromatyczne negatywy do Europy, gdzie z mnisią cierpliwością misternie je pokolorowano. Odbite na sporych kartonach obrazy pocięto następnie na kartki pocztowe, wdrukowano podpisy i odesłano – jakżeby inaczej – niespiesznym parowcem do Afryki. Tam, w budynku poczty, zazwyczaj przy porcie, przechodzień stęskniony za domem w chłodnym starym kraju dostrzegł tę pocztówkę, uznał za interesującą, kupił i na odwrocie skreślił kilka czułych zdań. Dopiero wówczas pan na poczcie palcem wskazującym poprawił zsunięte z nosa binokle i wziął do ręki pieczęć.

To musiało trwać.

W tej samej chwili, gdy bezimienna Jaskółka wbiega na piasek ulicy we Freetown, niemiecki inżynier Oskar Barnack w swojej pracowni w Wetzlarze ssie w zamyśleniu koniec ołówka, robi pierwsze szkice. Aparat fotograficzny, który zmieni na zawsze nasze postrzeganie rzeczywistości, zdynamizuje ją, a reporterów uwolni od kilogramów bagażu, Barnack zbuduje w rok po wysłaniu tej pocztówki z Sierra Leone. Sfotografuje nim dzień mobilizacji. Praca nad kolejnymi prototypami Leiki, nim aparat zadebiutuje na wiosennych targach w Lipsku w 1925, zajmie jednak wizjonerowi dekadę. Henri Cartier Bresson, największy z reporterów, swoją leikę kupi dopiero w latach trzydziestych.

Tymczasem na ulicy we Freetown fotograf mozolnie pakuje tęgie skrzynie sprzętu. Lubię myśleć, że nie zauważył dziewczyny i spostrzegł ją dopiero jakiś czas później, w ciemni, gdy w chemicznym procesie wywoływania negatywu, niczym smużka ektoplazmy, powoli zaznaczała swoje istnienie.

Piszę te słowa na ukwieconym dachu riadu w średniowiecznym świętym mieście Fez. Płowe kamienne kaskady wtulonych w siebie domostw spływają z zielonych wzgórz. Głosy muezinów z minaretów mediny splatają się w jednostajny szum; jeden z nich się wyróżnia, ze szczególną siłą głosi wielkość Boga. Kobiety na sąsiednich dachach wieszają pranie. Tak niewiele umiejscawia mnie w epoce: ledwie sieć kabli, pojedyncze księżyce anten satelitarnych, daleki pomruk nielicznych samochodów, którym nie wolno wjechać do starej części miasta. U moich stóp, w dole, w gęstwinie krzyżujących się stromych uliczek, tak wąskich, że osły i muły mają oba boki obtarte, trwa świat zawieszony w czasie, niezmienny. Oglądam na ekranie komputera stare fotografie z Afryki i przypomina mi się Czesław Miłosz, wpatrzony w pejzaże siedemnastowiecznego holenderskiego malarza Fransa Posta.

Krajobrazy, a także ludzkie postacie – pisze Miłosz – łagodnieją i pięknieją, przenika je szczególne światło, nawet miniony gniew zmienia się w litość i współczucie. Opowieść o ludziach dawno umarłych ma od razu „barwę wieczności”. Gdzie indziej zauważa, że jednym z naszych ludzkich przywilejów jest „nie dająca się wyplenić wiara w inny wymiar minionego czasu, tak że cokolwiek raz minęło, zostanie przeniesione w ten inny wymiar i trwa tam na zawsze”. Cioran, jak pamiętamy, pomysł ten wyśmiewa.

I jeszcze to zdanie, czy raczej kilka oddechów, tak bardzo mi bliskich, z wiersza Trytony: „Czego chcę? Żeby było. Co? Czego już nie ma”.

Jest wreszcie jego zaduma nad dziewczynką na Portrecie z kotem. Lubię o niej myśleć jak o swoistej bliźniaczce mojej Jaskółki z piaszczystej ulicy wrzącego miasta po przeciwnej stronie oceanu. Wszak i u niego „dzieje się to w 1910 albo 1912, obraz nie ma daty”. Dziewczynki nie ma – zauważa Miłosz – „choć jest tutaj, przede mną, nie utracona nigdy”.

Jeżeli przeszłość, jak sądzi Leslie Poles Hartley w jednym z piękniejszych otwierających zdań w dziejach literatury, jest obcym krajem, to chcę, by ta książka stała się Twoim, Czytelniku, paszportem. I chcę, by dziewczyna w szczelinie czasu, w tej jednej setnej części sekundy, trwała. Pojedyncza i wieczna.

Jeśli też, jak w dawnej przypowieści, ludzkie życie jest niczym lot wróbla zimą przez ciepły pokój, chcę ten ruch ciała, ten furkot ni to dziewczęcy, ni ptasi, tę wilgoć i skwar, zatrzymać.

Dal jest też nieuchronnie rozmową o śmierci. Ale i o rzuconym jej wyzwaniu. Nikogo z nich nie ma już wśród żywych: ani postaci z fotografii, ani wczesnych mistrzów rzemiosła, którzy wykonali zdjęcia. Nie ma ludzi piszących pospieszne słowa do swoich bliskich na kartkach, które, ich zdaniem, najlepiej opowiadały o rzeczywistości w dalekim kraju. I nie ma stęsknionych adresatów. Oni z pojedynczych kadrów i kilku wyczekiwanych miesiącami zdań musieli układać sobie historie o nowym życiu drogich im osób.

Nie ma ich, ale jakby wciąż jeszcze chwiejnie trwają, póki gdzieś na strychu ostatnia z tych pocztówek nie sparcieje i nie zgnije, osierocona i zapomniana przez rodziny dawnych epistolografów. Pamiętasz, Czytelniku, tę scenę z Amatora Krzysztofa Kieślowskiego? Bohater Stuhra chwali w uniesieniu ekipę filmową podczas zdjęć dokumentalnych: „To jest piękne, co robicie chłopcy. Człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest, piękne…”.

Ilekroć przez ćwierć wieku sam fotografowałem w Afryce, miałem w pamięci kilka zdań, drogowskazów. Pochodziły od mistrzów, którzy byli przede mną. Ale też od pisarzy, a wśród nich tego, który jeśli sam brał aparat do ręki, to chyba jedynie po to, by uwiecznić motyle: „Cokolwiek raz zostało zobaczone, już nigdy nie może powrócić do chaosu”.

Czy ta myśl nie przynosi nadziei?

A Jaskółka? Czy ziarna piasku, których dotykała nagimi palcami tamtego popołudnia, uwierały i moje stopy, wiek później? Przecież według nieubłaganych praw przyrody znikamy, ale drobinki piasku gdzieś pozostają, pojedyncze jak ta dziewczyna, lecz o ile bardziej trwałe. Czy spotkałem jej prawnuki na dusznych ulicach Freetown? Czy ktokolwiek z jej potomków przetrwał jedną z najokrutniejszych wojen w dziejach kontynentu? Czy przeżył potem największą epidemię eboli?

Przychodzą do mnie, zlatują się z wielu stron świata, niczym na szczególny obrzęd Dziadów te twarze, postacie, grupy ludzkie; oczy wpatrzone w nas zza granicy tego, co poznane. Być może niektórzy z nich spotkali się kiedyś. Może płynęli razem parowcem do Zatoki Gwinejskiej? Może ich razem – „Kobiety i dzieci najpierw!” – wyciągano w koszach na niespokojnych wodach wokół Lomé? Może odwiedzali nawzajem swoje farmy, w woni zmierzchu i naftowych lamp gawędząc o małych troskach i wielkich dramatach? A może spotkały się zaledwie ich spojrzenia, z przeciwnych stron ulicy, gdy w zawstydzeniu – lub z poczuciem świętej sprawiedliwości – patrzyli na zakutych w łańcuchy niewolników pędzonych przez miasto? Może w lupanarach Biskry kochali tę samą dziewczynę, a ona połączyła ich, nieświadomych swoistego przymierza, trwałym węzłem syfilisu?

Nie ma już nikogo z nich, a wspomnienia ich losów i rysów twarzy rozpierzchły się po wszystkich kontynentach. Gasły powoli, wraz z odchodzeniem ze świata ich dzieci, wnuków, najbliższych przyjaciół.

W powieści Milana Kundery Żart Ludwik Jahn mówi: „Już dzisiaj historia jest wątłą nicią tego, co zapamiętane, nad oceanem tego, co zapomniane. Ludzie łudzą się dwiema błędnymi wiarami: w wieczną pamięć i w możność naprawy. Obie te wiary są fałszywe. Jest na odwrót: wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu”.

Tli się we mnie inna wiara. Taka mianowicie, że przywołanie tych fotografii przyniesie skutek odwrotny. Ci ludzie wrócą. Wrócą ich codzienne sprawy, ale i wielkie katastrofy. Krzywdy zostaną nazwane, wyznane i przez to niejako naprawione.

Dawne pocztówki z Afryki. Skupuję je na aukcjach i targach staroci, w antykwariatach. U bukinistów na brzegu Sekwany, ilekroć mieszkam obok, przy ulicy Saint-Séverin. Kolekcjonuję spojrzenia i milczenie; kolejne nadzieje na trwanie, na ponowne spotkanie po wieku, na lichą, jaką bądź nieśmiertelność, choćby na kartach książki. W naszych oczach, póki my jeszcze trwamy.

Pojedynczość tych kart jest dwojaka. Po pierwsze to, co z definicji fotografia powiela w nieskończoność, nastąpiło tylko jeden raz. Wszystko jest bowiem jedyne i przepada na zawsze. Choć serie liczyły kilkadziesiąt, może czasem i kilkaset identycznych pocztówek, to ten rysunek ciała, cień na ulicy, kształt chmury – zdarzyły się raz tylko. Odmienną kwestią jest pojedyncze istnienie kroju liter, nazwisk nadawców i adresatów. Nie tylko zatem nieśmiertelność chwil na kliszy, ale i trwałość momentów nadania, skreślenia tych paru czułych, lecz bywa, że zaskakująco obojętnych zdań. Ta więź między dwojgiem ludzi dawno już minionych; jedyna, ulotna.

Kolonizatorzy Afryki, biali Europejczycy, zawsze zostawiali po sobie ślad. Niech to będzie kwit z pralni, podpis na rachunku, skrycie prowadzony dziennik albo wspólna rodzinna fotografia wykonana w szanowanym zakładzie na rynku w starym kraju. Afrykanie znikali bez śladu. Te karty są dziś jedynym świadectwem, że byli. Jedynym „dowodem na istnienie”. Lubię patrzeć w ich oczy, ilekroć to możliwe.

„Dosłownie rzecz biorąc – pisze Roland Barthes w Uwagach o fotografii – zdjęcie jest emanacją przedmiotu odniesienia. Od rzeczywistego ciała, które tu było, przebiegły promienie, które dotykają mnie, mnie, który tu jestem. Nieistotna jest długość trwania przekazu; zdjęcie osoby, której już nie ma, dociera do mnie jak zbłąkane promienie gwiazdy”.

Susan Sontag w Fotograficznych ewangeliach przypomina za Barthes’em, że tak naprawdę wszystkie fotografie stają się ciekawe i wzruszające, jak tylko się zestarzeją. To jedynie kwestia czasu. Fotograf zaś „zarazem ratuje i przechowuje, denuncjuje i uświęca”.

Przypominają się dwie książki pozornie niezwiązane z historią dawnej Afryki, ale muszę zdania z nich przywołać.

We wstępie do albumu I ciągle widzę ich twarze z fotografiami żydowskich rodzin sprzed Zagłady Gołda Tencer pisze: „Na kliszach pamięci ocalały ich postacie. Przetrwały przedmioty i sprzęty. To, co filozof nazwał kiedyś »łzami rzeczy«. Jest to płacz nie tylko po garnuszku z obtłuczonym uszkiem, krzywym płocie galicyjskiego miasteczka, butach wędrowca, czapce wiejskiego handlarza. Jest to płacz – po tamtym świecie, który wraca dziś jedynie w starych fotografiach”.

A Ryszard Kiersnowski w książce o mieszkańcach średniowiecznego Śląska zwraca uwagę, że: „Byli to ludzie nie tylko ogromnie nam podobni, ale też ogromnie od nas różni. Patrząc na nich z daleka […] o obu tych okolicznościach powinniśmy zawsze pamiętać. Wtedy będziemy się im jednocześnie dziwić i nie dziwić, współczuć i nie współczuć, wyśmiewać ich i nie wyśmiewać, a przede wszystkim będziemy ich rozumieć i nie rozumieć zarazem”.

Na tarasie domu w starym marokańskim mieście wynotowuję z biblijnej Księgi Mądrości: „A imię nasze z czasem będzie zapomniane / i nikt nie będzie miał w pamięci uczynków naszych”.

Cioran w zeszycie z połowy lat sześćdziesiątych z właściwym sobie pesymizmem wyrokuje: „Każda istota ludzka pojawia się nie wiadomo skąd, wydaje słaby krzyk i znika, nie pozostawiając śladu”.

Otóż o ten ślad, o ten znak, wzrok, twarz mi chodzi. Dal mogłaby właściwie mieć taki tytuł: Ślad. Ale nie lubię w tytułach znaków diakrytycznych.

Muszę przyznać się do pewnej, jeśli chcecie, wstydliwej nerwicy. Robię to od lat. Wpisuję do książek daty i miejsca, w których sięgnąłem po lekturę. Podpisuję się. Wiem, że ołówek przetrwa. Znaczę ślad. Kilkanaście lat temu kupiłem na wiejskim targu drewnianą skrzynię. Gdy otworzyłem wieko, znalazłem tam zapisane ołówkiem daty. Sam środek wojny. Rok 1940, 1943. Wokół śmierć, wielkie znikanie. A tu sprzedana krowa, prosięta w miocie, rachunki, zakupy, cyfry. Giną miliony istnień, a pozostaje ślad ołówka na drewnie. Dal jest także o tym.

Andrzej Mularczyk w rozmowie z Justyną Dąbrowską w „Tygodniku Powszechnym” zwraca uwagę: „Tybetańska Księga Umarłych mówi, że »nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest tylko teraz«. Ja mówię, że jest tylko przeszłość, ponieważ tylko o niej coś wiemy i tylko ona może dać nam szansę wzbogacenia się o jakąś prawdę, jakąś refleksję”.

Biel była nieustannym wołaniem: ja, ja, ja; Dal oddaje głos świadkom tamtych czasów. Jest też, nieuchronnie, swoistym „wypisem z ksiąg użytecznych”.

Edward Hallett Carr w What is History? zwraca uwagę, że niegdyś utrzymywano, iż fakty mówią same za siebie. „Jest to – twierdzi Carr – oczywiście nieprawda. Fakty przemawiają jedynie wtedy, gdy historyk je do tego wezwie: to właśnie w jego gestii leży decyzja, które fakty dopuścić do głosu i w jakim porządku kontekstu”.

Nie jestem historykiem, lecz i ja z konieczności, wybierając z moich zbiorów do tej książki zaledwie sto kilkadziesiąt z bodaj tysiąca archiwalnych zdjęć, dokonuję selekcji. Zawiedzie się, kto czeka, że Dal opowie mu całą historię Afryki, dotknie każdej kwestii, wyczerpie każdy wątek. Nie. Chciałbym jedynie, żebyś, Czytelniku, patrzył w oczy kolejnych postaci, wiedząc, że każda z nich jest wyjątkowa, pojedyncza, zaistniała raz tylko.

Chodźcie zatem do mnie. Przyjdźcie, którzyście żyli dawno i daleko. Którzyście kochali, cierpieli, marzyli. Przybądźcie na to ostatnie spotkanie. Ono, z braku innej przestrzeni, zdarzy się we mnie. Dam wam czas i miejsce. I czułość.

FEZ, RIAD RCIF, 1 MARCA 2019

Dal

Подняться наверх