Читать книгу Dal - Marcin Kydryński - Страница 8

Prolog. Dziewczynka z kokardą we włosach

Оглавление

Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta,

Ale ich ręce były rzeczywiste,

Spinki, mankiety nad blatem stolika.

Czesław Miłosz, Traktat poetycki, 1957

Spójrz, to początek, jeszcze nic nie wiedzą. Nowe stulecie ledwie się zaczyna. Mawia się często, że będzie szczęśliwe.

Dzień chłodny, chmurny, za piętnaście czwarta. Zamożny Algier na Święcie Muzyki. Są krynoliny, kwiaty w kapeluszach. Futrzany kołnierz, palta, kamizele. Jest wąs przycięty, lśnią mundury, kepi. Koszule zawsze i szczelnie zapięte, czasami zgrabnie zwieńczone kokardą. Szum drogich sukien prawie że słyszalny. Niewykluczone, że będzie padało. Niektórzy nawet wzięli parasole.

Znikąd muzyki.

Pewnie artyści zgubili się w tłumie, w drodze na estradę, której nie widzimy. Na rozległym placu to chyba być musi wielki Merri Franquin – aby ton trąbki, otwarty i lotny, niósł się swobodnie po ostatnie rzędy. Czy tego dnia grano dawny koncert Haydna, nowe dzieło Böhme’a, a może popularne wariacje „Weneckie” w zwinnej aranżacji Jean-Baptiste Arbana, już się nie dowiemy.

W tle tłumu twarzy, gwaru, rojowiska lśni tors meczetu. A przed nim pomnik; bikorn u jeźdźca i rącze pęciny. Ferdynand Filip, książę Orleanu. Walczył o Algierię, by wszyscy ci państwo mogli dziś razem posłuchać muzyki i by im żaden Arab nie przeszkadzał. Książę zginął jednak wcale nie w bitwie, a w durnym wypadku. Narowiste konie poniosły mu bryczkę, kiedy w podparyskim, sielskim wówczas Neuilly spieszył do rodziny. Jechał się pożegnać przed kolejną wojną.

Biała świątynia to Djama’a al-Djedid, zwana niekiedy Meczetem Rybaków. Czego jednak na zdjęciu teraz nie widzimy, to bliskości morza. Jest o krok zaledwie. Gdybyśmy mogli spojrzeć nieco w prawo, dojrzelibyśmy Bulwar Republiki. Na nim dorożki i pierwsze tramwaje. Gwarną ulicę wysoko na skarpie. W dole marinę i Morze Śródziemne.

Mimo wciąż marnych możliwości sprzętu i niewielkiego formatu pocztówki głębia ostrości do dzisiaj zdumiewa. Można bez trudu odprowadzać wzrokiem, jedną po drugiej, nieznajome twarze.

Proszę, pójdź teraz za mną, Czytelniku. Masz dużo czasu, donikąd się nie spiesz. Nie bój się, spojrzyj. Dawno już nie żyją. Niewiele więcej możesz dla nich zrobić; uwierz jedynie, że gdzieś, kiedyś byli.

I tu się wreszcie pojawia pytanie. Czemu bez wyjątku każda z tych postaci, jest tak poważna, może nawet smutna? Czyżby fotograf, który bez wątpienia całe towarzystwo zawołał do zdjęcia, zapomniał dodać: „Teraz uśmiech, proszę”?

Un sourire, s’il vous plaît!

Spójrzmy kolejno na tych dawnych ludzi. Jakby im właśnie, dosłownie przed chwilą, ktoś opowiedział o tym, co ich czeka.

A jednak wiedzą.

Że Algierię stracą. Lecz nim to nastąpi, na tym placu zginą ich dzieci i wnuki. Ta dama w bieli, skryta za woalką, trzecia od lewej, w samym dole zdjęcia, jest od tygodnia dopiero zamężna. Przymyka oczy w niepojętym smutku, jakby już wiedziała, że dla jej rodziny w tym kraju nigdy nie będzie przyszłości.

Kobieta w czerni z prawej strony kadru wydaje się wdową po tym, co się stanie. Obok niej mężczyzna o szczerym spojrzeniu. Wąs podkręcony i świąteczny mundur. Wkrótce zgnije w błocie, w okopie nad Marną. I co doprawdy jest zdumiewające, ten człowiek zdaje się na to gotowy. Patrzy w nas ufnie, pogodzony z losem.

On, lub ktoś bardzo do niego podobny, nim zginie w bitwie nad odległą rzeką, jeszcze się ożeni i zostawi syna, któremu na chrzcie dadzą imię Albert. A chłopak zamiast postąpić rozsądnie, wziąć dobrą pracę w warsztacie lub stoczni, będzie przelewał na papier historie. Jak ta o dżumie w sąsiednim Oranie.

W centrum kadru chłopiec z równo ściętą grzywką. W tył głowy zsunął marynarską czapkę. Brwi ma napięte, zaciśnięte usta. Pięć lat. Z pewnością nie więcej niż siedem. Będzie uciekał z Paryża w czterdziestym. Może na statku dotrze do Sajgonu. Zginie w Wietnamie w pięćdziesiątym czwartym. Przyszedł tu z babcią. Jej twarz w połowie za czernią woalki, a w oczach mądrość, co przychodzi z wiekiem, że nijak nie da się odwrócić losu.

Jeszcze dziewczynka za nimi, na krześle. Przy lewej skroni bieleje kokarda. Twarz ma spokojną, opartą na dłoni. Palcem wskazującym dotyka policzka. Lecz choćbym patrzył na nią długo, długo, długo – to nie odgadnę, co jest jej pisane.


Dal

Подняться наверх