Читать книгу Głębia. Skokowiec - Marcin Podlewski - Страница 14

Оглавление

Walter Dinge, Kontroler Zjednoczenia, zdobywca odznaczenia Błękitnej Perły, urzędnik trzeciego stopnia, dyplomowany specjalista w zakresie Gospodarki Systemowej i jeden z sześciu najbardziej zaufanych pracowników KZ, pocił się pod pachami.

Rzecz jasna było to złudzenie. Ponad piętnaście standardowych, a więc błękitnych lat temu Dinge poddał się prostej, legalnej genotransformacji i jego ciało nie wydzielało już żadnych zbytecznych płynów. Uczucie cieknącego potu wszakże pozostało. Niczym ból fantomowy pojawiało się nawet tam, gdzie skóra była sucha i dokładnie wyszorowana środkiem dezynfekującym. Przeklęty brud i biologiczne wyziewy; Walter niemal widział, jak atmosfera Gatlarku usiłuje otoczyć go oparami i naruszyć jego ukochaną czystość. Nawet w miejscu, które wyglądało na najczystsze ze wszystkich. Nawet na kamiennych Pustkowiach.

Gatlark, tak jak większość zamieszkanych światów, posiadał aglomeracje miejskie. Były to jednak aglomeracje o tyle dziwaczne, że tkwiące korzeniami w pradawnym Średniowieczu, o którym Walter wiedział tylko tyle, że rozgrywało się w czasach PEI. Pierwsi imperialni osadnicy musieli stanowić jakiś ciekawy odłam historyczno-religijny, bo zrezygnowali z wielu udogodnień oferowanych przez Stare Imperium i po zakończeniu terraformowania zdecydowali się na postawienie kamiennych budowli, wykorzystując do tego celu lokalną odmianę wapienia i utwardzanego szarobiałego piaskowca.

Nieważne. Ryzyko należało zminimalizować, podał zatem koordynaty na granicy tkwiących za stolicą Pustkowi. Za nimi był, jak Walter zdążył się zorientować, jedynie Mroczny Las – miejscowi nazywali tak olbrzymi bór pełen dziwacznie skręconych, grubych drzew. Miejsce spotkania wydawało się zatem świetne, oddalone i przede wszystkim puste. Wspaniały wybór, dopóki nie zrozumiał, że nie ma się jak tam dostać.

Zależało mu na dyskrecji, zatem nie skorzystał z oferowanych przez zamek Gatlark skuterów antygrawitacyjnych. W końcu, gdy tracił już nadzieję, w budynku oznaczonym szyldem „Gutfin i Synowie” znalazł chodzacze: wywodzące się chyba z Ery Imperialnej metaliczne urządzenia kroczące, o prostej, jedynkowej, a więc niezakazanej specyfikacji maszynowej. Pełne pokręteł, kół zębatych i ciśnieniowych rur, wyglądały tak, jakby zaraz miały się rozpaść.

Właściciel, wyposażony w pożółkłe od brudu zęby, poinformował radośnie, że to „autoryzowane przez samego księcia Ybessena parówki”. Dopiero po dłuższym tłumaczeniu wyszło na jaw, że metaliczne ustrojstwa wykorzystują jakąś technologię parowo-ciśnieniową i nie są wyposażone choćby w podstawowe antygrawitony, co oznaczało, że w momencie upadku Walter może skręcić sobie kark.

– Tu se pan przekręci i będzie – informował zadowolony handlarz, pokazując na pokrętła kursowe wetknięte w zardzewiałą deskę rozdzielczą. – Wajcha do ustawiania prędkości, autopilot na skobel...

Chodzacz sapał i klekotał, a zamontowane na jego szczycie siedziska, sterujące i pasażera, wyglądały na pocerowane i wyłaziła z nich gąbka. Walter uznał, że przy maksymalnej prędkości powinien dotrzeć na miejsce w przeciągu standardowych pięćdziesięciu minut.

Podróż była potworna. Mechanizm kiwał się, trząsł, puszczał z sykiem parę i zgrzytał. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, obolały Dinge ledwo zwlókł się z fotela. Musiał poczekać dobrą minutę, zanim udało mu się w pełni wyprostować. W odróżnieniu od stanu fizycznego, psychicznie czuł się jednak znacznie lepiej. Pustkowia, zdecydował, nie były takie złe. Kamienna płaszczyzna popękana nielicznymi kraterami i upstrzona garścią białych krzaków działała uspokajająco. Bez wątpienia było tu czysto i ta myśl przyniosła mu ulgę. Może mógłby o wszystkim zapomnieć? Choć na jedną chwilę... Nie. To niemożliwe. Wszystko przez Mamę Kość.

Sygnalizator na płytce od personala już piszczał, Walter zerknął więc w niebo, na powiększający się z wolna czarny punkcik, i z dziwną rezygnacją wyciągnął niewielkie puzderko z tabletką jonizującą. Zażywał je od momentu pojawienia się na orbicie tego marnego systemu i zostało mu jeszcze osiem. Nie chciał myśleć, co będzie czuł, jeśli ich zabraknie.

Niewielki stateczek, skoczek głębinowy „Igła”, już lądował. Niedostrzegalnie zadrżał, schładzając swoją powierzchnię, i otworzył pionowy właz, ukazując Gatlarkowi pasażera – zaplątaną w mechanizmy sterujące Madellę Nox, zaufanego psa gończego Rady Zjednoczenia, znaną powszechnie jako Mama Kość. Mówiono o niej Bicz na Kontrolerów i nie było w tym przesady, choć nazwa oficjalnego stanowiska brzmiała jeszcze bardziej lodowato: Nadzorczyni Sektora Kontroli. Ale określenia „Nadzorczyni” używano rzadko. Nox – co Walter uważał za bezsensowne – wolała swoje przezwisko. Przynajmniej do niej pasowało. Była bardzo chuda i bardzo blada, a przy zaciętej twarzy i zaciśniętych ustach naprawdę przypominała szkielet, na który ktoś naciągnął napiętą skórę.

– Systemy Zewnętrzne – powiedziała teraz, odpinając się od mrugających błękitnymi lampkami kontrolek. – A żeby było gorzej, jakieś zapomniane Księstwo Graniczne. Lepiej niech to będzie prawda, Dinge.

– To prawda, Mamo.

– Zobaczymy. Musisz być tego plagowo pewny, skoro mnie ściągnąłeś. Tak, tak... – Machnęła niechętnie ręką. – Wiem, że nie myślałeś akurat o mnie. Przykra niespodzianka, co, Dinge? Spodziewałeś się jakiegoś szaraka z KZ? Kogoś, komu wciśniesz każdą bzdurę i poklepiesz na pożegnanie po plecach, po podpisaniu zezwoleń na interwencję? Nie, przepraszam, nie o to ci chodziło... – Tylko niezdający sobie sprawy z groźby nowicjusz odebrałby uśmiech Mamy Kość jako zapowiedź obniżenia napięcia. – Nie chciałeś żadnych zezwoleń. Puściłeś tę informację, wiedząc, że dojdzie na Błękit w czasie, kiedy dawno sam wszystko załatwisz. A będziesz miał na to pokrycie, prawda?

– Kontrola? – spytał sucho Dinge.

– Kontrola – przyznała niechętnie Nox. – Znów plotki o Powrocie i tym podobne bzdury. Elohim latają przy Granicy Galaktycznej jak szaleni, Zbiór wygłasza jakieś durne przepowiednie... Co tak stoisz? Pomóż mi wyjść. Trzeba rzucić lokalizację „Igły” do „Niani”. Jeśli to, co masz, jest coś naprawdę warte, może poproszę o zezwolenie na oficjalne naruszenie atmosfery i spuszczą nam transport.

– „Niania” jest tutaj?

– Nie myślisz chyba, że przyleciałam na to zadupie skoczkiem głębinowym? Jestem w podróży kontrolnej od prawie roku. Czym ty tu przyleciałeś? Nie chcesz chyba powiedzieć, że tym czymś? Czy to staroimperialny chodzacz?

– Przybyłem TransLinią... Ale jednostka o klasie niszczyciela... Nie wzbudzi to niepokojów? Wyraźnie sugerowałem, że zależy mi na dyskrecji...

Madella skrzywiła usta.

– Nie gadaj bzdur, Dinge. „Niania” to nie krążownik. Jest tylko nieco większa od typowej fregaty. Nikt tu z tej racji nie popuści w kombinezon. To nie ten rząd wielkości.

– Gatlark ma satelity skanujące, Mamo. I własną flotę. Nie jest może duża, ale...

– Tego, że „Niania” jest mocno zaawansowana technicznie, łatwo wykryć się nie da. Dla postronnego obserwatora to tylko niewielki niszczyciel. Na Plagę, mam cię uczyć klasyfikacji okrętowej? Podaj mi rękę albo zostawię cię na tej zapyziałej planetce, żebyś kontrolował coroczny przyrost czyraków na jednego mieszkańca.

Walter westchnął w duchu i niechętnie podał dłoń Mamie Kość.


Nat nigdy nie wiedział, dlaczego nie pozbył się Aro – swojej mechanicznej opiekunki. Być może z powodu atawistycznego lęku, który odczuwano, widząc Maszynę, lęku przyjemnie podobnego do obaw związanych z psychofizją.

Potrzeba było trzystu lat po Wojnie Maszynowej, by ludzkość zdecydowała się na pierwsze półinteligentne mechanizmy, i kolejnych trzystu, by zaczęła tworzyć nową, choć zubożoną technicznie generację Maszyn. Owe nowe Maszyny podzielono z grubsza na trzy stopnie. Stopień pierwszy oznaczał urządzenia o SI na poziomie owadów, drugi zwierząt. Poziom trzeci zbliżał się już niebezpiecznie do inteligencji ludzkiej i był najeżony wszelkimi możliwymi zabezpieczeniami.

Rzekomo istniały i Maszyny o podwyższonym stopniu trzecim, zwanym także poziomem trzy i pół, niemal odpowiadającym ludzkiej inteligencji, ale były tak rzadkie, że spotykane jedynie w Systemach Wewnętrznych i w ilościach ograniczonych przez żelazne protokoły Rady Zjednoczenia. Mityczny poziom czwarty był całkowicie zakazany pod karą śmierci. Ale już na Maszyny stopnia trzeciego patrzono w Systemach Zewnętrznych jak na demony z dawnych legend, obleczone w metalowe ciała.

Natrium Gatlark nie przejmował się demonami. W końcu i tak podejrzewano, że był jednym z nich.

Teraz liczył się już tylko czas. Po otrzymaniu informacji od Kirke Nat niemal natychmiast puścił wiadomość w zabezpieczonej sondzie głębinowej. Szybszego sposobu nie było, zatem pozostawało mu tylko czekać na odpowiedź. Liczył, że jeśli zostanie nagrana szybko, sonda powinna pokonać drogę powrotną w około pięćdziesiąt sześć standardowych minut.

Problem komunikacji galaktycznej rozwiązywano trojako. Można było zdecydować się na kontakt poprzez Strumień, przesyłający informację od jednego stacjonarnego satelity do drugiego – co samo w sobie oznaczało, że informacja puszczona przez emiter głębinowy danego satelity docierała ze znacznym opóźnieniem. Tak zresztą funkcjonował Strumień, opierający się na elektronicznym szumie wysyłanym przez każdy zamieszkały system i oplatający Wypaloną Galaktykę misterną siecią wciąż aktualizowanych połączeń. Takiego strumieniowego satelity użył wcześniej Dinge.

Sposób drugi był równie oczywisty co prosty. Informacje zabierały ze sobą statki, najczęściej należące do powszechnej w całej Wypalonej Galaktyce TransLinii Zjednoczenia. Szybsze od przesyłanych metodą strumieniową informacji, trafiały do określonego systemu i zaczynały nadawanie do wszystkich znajdujących się w jego obszarze satelitów.

Sposób trzeci i ostatni był najszybszy, ale i najbardziej kosztowny. Korzystano z sond głębinowych.

Sondy głębinowe nie były niczym innym jak bezzałogowymi stateczkami, dostosowanymi już na poziomie konstrukcyjnym do pokonywania wyznaczonych odległości w ściśle określonym kierunku. Nie mogła to być odległość zbyt duża – wraz z jej wzrostem wzrastał też koszt sondy i stopień jej skomplikowania, co po przekroczeniu pewnego poziomu stawiało pod znakiem zapytania opłacalność ich produkcji. Była to jednak wielkość przekraczająca piętnaście lat świetlnych; w końcu sondy nie były statkami posiadającymi dużą masę. Trudno było określić, jaką maksymalną odległość mogły pokonać – prace nad wciąż udoskonalonymi ich wersjami otwierały nowe możliwości i już mówiło się o sondach potrafiących przebyć ponadtrzykrotną odległość, na którą mogły pozwolić sobie zwykłe skokowce.

Niestety, precyzyjne ustawienie sondy w celu jej skutecznego – a zatem jak najszybszego – lotu wymuszało konieczność jej budowy z uwzględnieniem stałych wytycznych: startu i miejsca docelowego. Słowem, sprawdzały się one jedynie na utartym szlaku transportowym.

Nie chodziło tu o kwestie ewentualnego przeprogramowania – w fizyczną budowę napędu trudno było ingerować. Dodatkowo około piętnaście procent z nich nigdy nie powracało – miały zbyt małą masę, by taki komar mógł za każdym razem bezpiecznie przebyć Głębię. Stąd brała się ich cena i nic nie wskazywało na to, by najbliższe dziesięciolecia mogły coś w tej sprawie zmienić. Nawet Strażnicy Granicy korzystali głównie z rozproszonych wokół Granicy satelitów podpiętych pod Strumień.

– Nat.

Aro zatrzeszczał, otwierając łącze głosowe. Przez wbudowany głośnik przedostała się najpierw fluktuacja białego szumu, by nagle ustąpić pełnemu napięcia głosowi Kirke Bloom.

– Nat? – odezwała się ponownie. – Słyszysz mnie? Nie będę puszczała holo. Kanał może być inwigilowany. Mało kto sprawdza samo audio.

– Słyszę cię – odpowiedział dziwnie martwym głosem.

– Puściłeś już informację?

– Tak.

– Plaga... No nic. Skoro musiałeś...

Natrium przestał pukać palcami o poręcz. Znalazła coś? Plagowa Kirke! Nie mogła poinformować go szybciej?

– Co się stało? – spytał, usiłując zachować spokój. Odpowiedziała mu cisza. Bloom wstrzymała oddech na jakieś pięć długich sekund. Dopiero po ich upływie przez głośnik Aro doleciało ponure westchnienie.

– Nie będziesz miał oczywiście bezpośredniego łącza?

– Bezpośredniego? On jest poza układem! Puściłem informację sondą głębinową. To najbardziej bezpośredni kontakt, jaki mogłem uzyskać. Co się tam urodziło, Bloom?

– Nic takiego – oznajmiła. – Kontroler, nie licząc dialogu, puścił pęk zakodowanych plików. Skopiowałam je już wcześniej, ale były zaszyfrowane jego personalem. Dopiero przed kilkoma minutami udało mi się je rozkodować.

– I?

– Mamy współrzędne, o których mówił. Dokładne, co do jakiegoś tysiąca kilometrów. Zaledwie!

– W wiadomości do Zjednoczenia zastrzegał, że to nadal spekulacje. Skąd tak dokładne dane? – zdziwił się Nat.

– Wydaje się, że ten cały Dinge lubi historię. Nie włamałam się do jego personala... wiesz, że to prawie niewykonalne i na pewno łatwo da się wykryć, ale podejrzałam nazwy kilkuset zawartych w nim paczek danych. Była tam masa danych historycznych, między innymi o martwych skokach, zagubionych w Głębi statkach i tak dalej. Jeszcze więcej o Widmach. Zerknęłam w miarę ostrożnie. Wszystko bez bezpośredniej ingerencji. Tylko prześlizgnięcie – głos Bloom nabierał rozpędu. – I one tam były, Nat. Plagowe współrzędne.

– Zrzuć mi je – powiedział Natrium suchym z emocji głosem, wyjmując płytkę personala i wtykając ją w port szczelinowy Aro. Zatrzeszczało, Aro zapiszczał, a Kirke zaczęła nadawać.

Do powrotu sondy głębinowej pozostawało jeszcze około trzydziestu błękitnych minut.


Kirke Bloom czuła znajomy dreszcz.

Jakąś błękitną dekadę temu wybrała się do Centrum Zbioru – wysokiego, szarego budynku sekty na obrzeżach Prim, miasta, w którym mieszkała, wybudowanego przez Zjednoczenie około stu dwudziestu kilometrów na południowy wschód od stolicy Gatlarku. Prim, nazywane przez Zjednoczenie „technologiczną szansą” planety, z wolna chyliło się ku upadkowi: opustoszałe place i autonomiczne domy nie wzbudzały sympatii mieszkańców starożytnego księstwa i Bloom, tak jak wielu jej rówieśników, mieszkała tam niczym w technologicznym skansenie. Życie było ciężkie, ale powszechne w całej Wypalonej Galaktyce Centra Zbiorów obiecywały konkretne, kredytowe sumy za możliwość przeprowadzenia przesiewowych badań pod kątem ewentualnych zdolności parapsychicznych mieszkańców. Kirke była bardzo młoda i ciekawa, czy nie posiada jakichkolwiek nadnaturalnych zdolności. Była także na tyle naiwna, by wierzyć, że odkrycie u niej telepatii, telekinezy czy innej umiejętności parapsychicznej przez Zbiór pozostanie bez echa. Sekta nie miała w zwyczaju rezygnować z potencjalnych nabytków.

Szanse na pozytywny wynik testu były spore. W tamtym czasie dziewczyna miała już za sobą kilka udanych genopołączeń z zestawami genokomputerowymi, które znacznie wykraczały poza zwykłe wpięcie w system.

Budynek Zbioru wydał jej się zimny i martwy. Stał w średnio zabudowanym sektorze, który wyglądał na tyle przygnębiająco, by Bloom ogarnęło zniechęcenie do przeprowadzania jakichkolwiek badań. Doszła jednak do wniosku, że obszar zajmowany przez Centrum nie różni się zbytnio od reszty szarawego Prim, pełnego poskładanych byle jak bloków i wymarłych placów.

Kirke zostawiła skuter antygrawitacyjny na parkingu pod Centrum i dała zeskanować sobie geny przy drzwiach, które rozsunęły się po chwili z cichym sykiem, kojarzącym się z odgłosem otwieranej grodzi na stacji kosmicznej. Bloom wzruszyła ramionami i weszła do środka, stąpając po lśniącym bielą korytarzu, zapewne obserwowanym przez holokamery Zbioru. Nie wiedziała, gdzie odbywają się testy i czy ktokolwiek jest zainteresowany jej przybyciem, do momentu kiedy część korytarza zaczęła lekko pulsować zieloną linią, kierującą ją do jednego z pomieszczeń. Ruszyła szybko, chcąc mieć już za sobą nieprzyjemną część badania.

– Kirke Bloom – powitała ją siedząca w środku adeptka sekty. Odziana w biały, nieco przybrudzony habit wyglądała staro i odpychająco. – Spodziewaliśmy się ciebie.

To ją rozbawiło. Zbiór miał tendencję do wygłaszania podobnych twierdzeń, niemających, jak zakładała Kirke, żadnego poparcia w rzeczywistości. Zasłona dymna przysłaniająca niewiedzę, ściema dla naiwniaków. Kobieta nie była jednak zainteresowana reakcją Kirke na wyuczoną formułkę. Zamiast tego poprawiła się na krześle, stojącym za długim, cienkim biurkiem, i przejechała palcami po stercie czegoś, co wyglądało na dokumenty wydrukowane na średniowiecznym papierze.

– To na twój temat – oznajmiła, klepiąc z zadowoleniem jedną z napakowanych dokumentami teczek. – Zawsze sprawdzamy potencjalnych kandydatów. Usiądź. – Wskazała jej krzesło. Kirke wzruszyła ramionami.

– Chciałam tylko zrobić badania – oznajmiła.

– Oczywiście – zgodziła się kobieta, schylając się i wyciągając coś, co wyglądało na końcówkę maszyny testującej. – Interesuje nas twoja przyszłość. Prognozy wyglądają naprawdę ciekawie. To, co widzisz, to PsychoCyfer. – Położyła na biurku rozgałęziacz, kończący się kilkoma kabelkami i szydłem kontaktowym. – Modyfikowany dla potrzeb Zbioru. Do jego prawidłowego działania potrzebne jest wpięcie.

Podpięcie pod program analityczny? Byłby to chyba pierwszy PsychoCyfer, który wymagał bezpośredniego połączenia z mózgiem. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Kirke nie miała obaw, by podpiąć się pod cokolwiek, pod warunkiem że sama decyduje o tym, co to jest i jak będzie gmerać przy jej neuronach.

– Mam obowiązek poinformować cię, że badanie może być bolesne – dodała kobieta.

– Świetnie – skrzywiła się Bloom. – Jak bardzo?

– To zależy – powiedziała adeptka. – Ból to droga. Droga to poznanie.

– Ja plaguję – zaklęła Kirke. O bólu nie było mowy. Jak i o wariatce w habicie, z rozwianym siwym włosem, wyglądającej na kogoś z przepalonym międzymózgowiem. – W porządku, będziemy się żegnać. – Wstała, nie patrząc na kobietę. Przybycie tutaj to plagowy błąd, tego była pewna. Dreszcz, który odczuwała już wcześniej, zaczął ogarniać coraz większe obszary jej ciała. – Pa. Droga to poznanie, kibelek to sranie, i tak dalej. Miłego życia.

– Bloom.

Kirke nie wiedziała, dlaczego stanęła, ale głos kobiety przyszpilił ją w połowie drogi do drzwi. Niemal wbrew sobie odwróciła się. Adeptka wsparła podbródek na ręce niedbale opartej o blat biurka. Uśmiechnęła się.

– Czujesz to, dziewczyno – powiedziała. – Nie wiem, co to jest dla ciebie, ale to czujesz. Jest w tobie. Ogarnia cię. Twoja przyszłość. Jeśli stąd wyjdziesz, nigdy nie dowiesz się, jaka ona jest. To coś więcej niż twoje komputery, więcej niż brak nakładek. Więcej niż genopołączenie ze Strumieniem. Twoja przyszłość cię wzywa.

Plaga, pomyślała Kirke. Skąd? Dreszcz zaczął docierać coraz bliżej i bliżej jej serca. Wciąż stała bez ruchu, zastanawiając się, czy w ogóle wyjdzie z Centrum.

– Zbiór da ci coś, czego nie da nikt inny – kontynuowała kobieta, owijając ją głosem niczym lepką nicią. – Możesz stać się jego częścią. Możesz poznać go tak, jak pragnie być poznany. Możesz go wzmocnić swoją siłą. Możesz – dodała, i chyba to brzmiało najbardziej przerażająco – możesz być mną.

Właśnie wtedy coś pękło. Dreszcz ogarnął serce Bloom, a potem wypełnił ją stanem, który czuła tak wiele razy wcześniej. Stała się zimna. Zimna niczym komputerowy system. Chłodna i pewna jak genopołączenie i całkowicie bezpieczna. A potem odcięła nić.

– Dzięki – oznajmiła spokojnym głosem. – Ale nie skorzystam. Mam za dużo roboty i mało czasu na pierdoły.

– Bloom – odezwała się jeszcze raz wyraźnie zaskoczona kobieta, ale Kirke wyszła tak szybko, jak się pojawiła. Kątem oka dostrzegła jeszcze, jak adeptka wstaje i naciska ukryty gdzieś przycisk, przyspieszyła więc kroku, w ostatniej chwili wychodząc przez zamykające się drzwi Centrum. Spokojna i pewna podbiegła do skutera, zdjęła blokadę genową i strzeliła zapłonem fuzyjnym. Maszyna zacharczała i ruszyła z cichym wizgiem, byle dalej od Centrum, dalej od Zbioru, dalej od Prim.

Dopiero gdy Kirke była daleko, chłód i dreszcz zaczęły ustępować, aż wreszcie pozwoliły jej zahamować, zejść ze skutera, usiąść i zacząć się trząść.

A teraz, siedząc przed szumiącym łączem audio i potwierdzając przesłanie zaktualizowanych danych, czuła to samo. Narastający dreszcz. Dotykający nitkami jej serca. Zwiastujący pewność zbliżającej się śmierci. Zawirowanie przyszłości. Wybór drogi.

O tak, czuła to. Dreszcz nigdy jej nie okłamał. Wdepnęła w gówno. Wdepnęła w czarną dziurę. Wykopało ją poza Granicę Galaktyczną. Wniknęła w pustkę.

Ale nie przerwała połączenia. Patrzyła, jak pasek postępu się wypełnia, a potem rozbłyskuje wesołą, gęstą zielenią.


Sonda wynurzyła się z Głębi, pozostawiając za sobą szarobłękitny poblask rozedrganych superstrun i kwantowych, grawitacyjnych pęknięć. Gdyby w kosmosie mógł rozchodzić się dźwięk, można by usłyszeć gasnący teraz huk i świst dopiero co rozdartej czasoprzestrzeni. Ale na epileptycznej orbicie Gatlarku królowała cisza.

– Fliiink. Fliiiiiink...

Drugi astrolokator „Niani”, Cicero Flink, wzdrygnął się odruchowo. Tak jak się spodziewał, pierwszy astrolokator odwrócił się w fotelu i patrzył na niego błagalnym wzrokiem starca.

– Tak, Lem?

– Się mi tu popsuło...

Niech to Plaga, znowu to samo! Po ostatnim unowocześnieniu oprogramowania przez Klan Naukowy jęki i stęki Zachariasza Lema stały się coraz częstsze. Doszło do paranoi, w której wygaszacz z logiem statku wywoływał u pierwszego astrolokatora atak paniki. Cicero przeczesał palcami krótko obcięte blond włosy i wlepił oczy w starca.

– Gdzie?

– Tu mi mruga coś.

Na Tych, Którzy Odeszli, jęknął w duchu Flink. Jeden z nowocześniejszych statków Zjednoczenia, niszczyciel samej Nadzorczyni Sektora Kontroli z SI wykastrowaną zaledwie w dwudziestu pięciu procentach, a ja muszę niańczyć starego durnia!

Ze sztucznym, pełnym teatralnego współczucia uśmiechem wstał z fotela i starając się nie wzbudzać zainteresowania reszty załogi, podszedł do Lema, który zrogowaciałym, starczym paznokciem wskazał mu pulsującą plamkę na fragmencie monitorowej płaskomapy. Nowa nakładka graficzna, której Zachariasz nie chciał lub nie mógł zrozumieć, jarzyła się błękitną kreską poskokowej smugi. Była wątła, ledwo widoczna – ale istniała.

W przestrzeń Gatlarku wskoczyło coś niezarejestrowanego. I nadawało nieznanym SI „Niani” kodem. Szyfr, zrozumiał Flink. Z jakiegoś międzygwiezdnego komara. Cóż to takiego? Z pewnością było zaawansowane. Zaawansowane, a więc drogie. Drogie, a zatem ciekawe. I właśnie zaczęło nadawać cienkimi strużkami sygnału lokacyjnego. Szukało podejścia. Podejścia do planety.

Sonda głębinowa.

– Naprawisz? – wyjęczał przerażony Lem. Cicero kiwnął głową.

– Pewnie, że tak. Zostaw to mi na moment... – Siadał już na miejscu skwapliwie podnoszącego się Zachariasza. – Zrobię, co trzeba.

A kiedy już to zrobię i zapiszę w dzienniku pokładowym jako własną zasługę, to może pozwolę ci zatrzymać naszywkę z astrolokacyjną gwiazdką.

Głębia. Skokowiec

Подняться наверх