Читать книгу Głębia. Skokowiec - Marcin Podlewski - Страница 16

Оглавление

Przestwór międzygwiezdny nie jest wcale pusty.

Wypełnia go gaz i pył. Przecinają strugi neutrin i poblask elektromagnetycznego promieniowania. Jego część wypełniają ciągnące się milionami kilometrów międzygwiazdowe obłoki, rozświetlone przez kosmiczne promienie i rozdarte okruchami zabłąkanej materii. Wypełniające ją mgławice zaburzają przepływ zagubionego światła, które zdaje się pęcznieć i przepoczwarzać w widmo gasnących z wolna kolorów.

W ciszy owej przestrzeni otwarcie Głębi jest niczym nagły, rozpaczliwy krzyk. Materia Wszechświata pęka, ukazując szczelinę, która istnieje zarazem i nie istnieje, a powrót z Głębi jest jak echo owego krzyku. Fala poskokowa jawi się wtedy niczym srebrny pył wróżek. Nie jest to jednak pył, a dogasająca blizna.

„Wstążka” szeptała do siebie, skanując przestrzeń pasmami szumiących sensorów. Jej Serce zabiło programem wyszukującym ślady cząsteczek i promieniowania, zagubionych energetycznych plamek pozostawianych przez napęd, echa natężeń antygrawitonów i cichnącego zawodzenia Głębi.

Wykrycie echa, owego pogłębinowego rozdarcia, wydaje się niemal niemożliwe, biorąc pod uwagę ogrom kosmosu. Od czasów odkrycia nowego napędu i ekspansji ludzkości Wszechświat skurczył się wszakże, przecięty siatką handlowych linii, zminiaturyzowany do danych zawartych w Kryształach Galaktycznych. Wcześniej niewyobrażalne odległości teraz stały się akceptowalne, bo wyliczano je ilością skoków i determinacją międzygwiezdnych żeglarzy. Rzecz jasna istniały jeszcze dziury głębinowe – naturalne robacze korytarze Głębi, umożliwiające skoki na o wiele większe odległości – ale część z tych wormholi była niestabilna, część zniszczono w trakcie Wojny Maszynowej, a część zarezerwowano dla TransLinii Zjednoczenia.

„Wstążka” szukała blizny w skatalogowanym punkcie przestrzeni, a kiedy ją dostrzegła, monitory ożyły i rozświetliły się alarmem zbliżeniowym. Konsole z cichym klekotem zasypały pamięć podręczną mrowiem danych. Statek zmodyfikował blokadę kursową, nałożoną przez Erin Hakl, i skorygował wytyczne przelotowe, uwzględniając powidok Głębi. Wszystko to trwało tyle co kilka uderzeń serca.

A potem zgasło.


– Tansky. Masz wektory?

– Nie, Serce nie raportuje.

– Chcę wektory, Hub.

Hub klepnął palcami w klawiaturę, uruchamiając fazę koncentrowania sygnału, który dopiero co uderzył w sensory „Wstążki”. Cień obcego statku istniał, trzeba było znaleźć sam statek. Jak na złość komputerowiec zaledwie dwie godziny temu wylazł z Serca, żeby napić się kawy. Zrobił sobie jakąś słabiznę, po brzegi wypełnioną zabielaczem i przesłodzoną. Wystarczyło upić sto mililitrów tego świństwa, by ogarnęła go niespodziewana senność.

Kiedy wylądował w swojej kajucie i zamknął oczy, cały statek zajaśniał nagle jak bar w stacji górniczej po wypłacie. Półprzytomny Tansky zwlókł się z leżanki i ruszył do pokoju komputerowego, kątem oka dostrzegając Erin Hakl siedzącą wyprężoną jak struna w fotelu pierwszego pilota. Nikogo jeszcze nie było. Doktorek zapewne siedzi na dupie i pichci smarowidła na hemoroidy, mechanik żre, astrolokatorka pierdzi w leżankę, a kapitan... cóż, kapitan. Kapitanuje. Szkoda, że nie na pokładzie głównym.

Muszki, pomyślał z zadowoleniem Hub, zaczynają jednak trzepotać skrzydełkami. Oto, czego może dokonać zapowiedziane przez kapitana „skromne spotkanko”. Rozsiadłszy się w ruchomym fotelu Serca, zmieniającym swoją pozycję w zależności od potrzeb operatora, ponownie zatańczył palcami na konsoli kontaktowej. Główny monitor zaczął wyświetlać trzeszczące tabelki danych; kościane literki na zielonkawym tle zadrgały i przepoczwarzyły się w nadmatematyczne słupki. Większość roboty musiała odwalić SI, ale to nie znaczyło, że Tansky nie miał nic do zrobienia.

– Wzywam niezidentyfikowany statek w przestrzeni Hades – doleciał do niego spokojny komunikat Hakl. – Zidentyfikuj się. Tu prywatny skokowiec załogowy „Wstążka”, specyfikacja handlowa tysiąc czterysta dziesięć NE, w drodze do stacji Hades Sigma. Powtarzam...

– Powtarzaj, powtarzaj – mruknął do siebie Tansky. Złapał już poskokową falę i wprowadził ją na twardo w nawigację, przekazując pałeczkę Erin. Pozostawało mu teraz tylko patrzeć na ciągi danych i liczyć, że w międzyczasie coś nie pierdyknie. Nie powinno, a przynajmniej miał taką nadzieję.

Zerkając na ekrany, poklepał się po swoim sfatygowanym kombinezonie i z satysfakcją wyczarował z jednej z licznych kieszonek zapomnianego peta. W Sercu nie wolno było palić – a tym bardziej substancji będących kopią niegdyś istniejącej nikotyny – ale zdążył już wykasować nałożone blokady. O dziwo, udało się. W tej sprawie poszło nad podziw łatwo – Grunwald zostawił mu iluzję swobody. Spryciulek.

Zaciągnąwszy się neonikotyną, Hub zastygł w oczekiwaniu.


Ludzkość szybko doceniła wartość, jaką przedstawiał sobą dobry astrolokator. Pilota można wymienić łatwo, tak samo jak mechanika czy nawet kapitana. Jeszcze łatwiej wymienić komputerowca. Wymiana astrolokatora była wyjątkowo trudna.

Nie chodziło o samą edukację – z tym Zjednoczenie mogło sobie poradzić, dysponując odpowiednimi środkami i współpracując z Klanem Naukowym. Astrolokator musiał wszakże posiadać niedające się genotransformować zdolności, charakteryzujące genialnego muzyka czy poetę. I musiał potrafić z nich korzystać.

Rzecz jasna nie każdy astrolokator był geniuszem. Większość wykonywała po prostu swoją pracę. Wraz z upływem lat i uruchomieniem Strumienia praca astrolokatorów traciła też z wolna na znaczeniu. Dane dotyczące Wypalonej Galaktyki były stale aktualizowane, a boje lokacyjne coraz liczniejsze. Ludzkość nie potrafiła jednak na nowo zaufać SI i w ten sposób pracę astrolokatora nadal traktowano jako dość prestiżową. Jej wartość spadała tylko wtedy, gdy astrolokator trafiał na czarną listę kontraktową, czy to przez swoje błędy, czy wskutek innych okoliczności.

Choćby takich jak pobyt w Azylu.

Pinsleep Wise ulokowała się w fotelu drugiego pilota i zerknęła na wyrysowany na monitorze nawigacyjnym płaski obraz mapy systemowej. Na obrzeżach widać już było zakłócenia emitowane przez falę poskokową. Postrzępione, toporne, pulsujące kółka miały symbolizować dopiero co odnalezione epicentrum – ślad po rozdarciu Głębi. Usłużny komputer wyrysował w pobliżu trójkącik: drobny zarys statku kosmicznego, którego sygnatury i dokładnego położenia wciąż nie mogli odczytać.

– Lecę w ten kwadrat – powiedziała niepotrzebnie Erin. – Kieruję się dokładnie... – urwała, wpisując koordynaty – na 60C. Pin?

– Pewnie też puszcza sygnał lokacyjny – odezwała się Wise, powiększając wybrany fragment mapy. – Jeśli będziesz leciała na prostej, jest szansa, że łatwo się znajdziemy.

– Co obstawiasz?

– Zwykły skokowiec. Na tyle spory, żeby dać się sczytać, i wystarczająco mały, by gubił się w zakłóceniach. Leć na 60C, ale na granicy... o tu, w tym miejscu. Według map to czysta lokalizacja, żadnych szumów. Sygnał będzie czystszy.

– W porządku – zgodziła się Hakl, przesuwając uchwyt steru lekko w prawo. „Wstążka” skręciła łagodnie i pożeglowała przed siebie, pozostawiając z tyłu ulotną smużkę energii wyplutą z dysz zasilanych rdzeniem.


Wyraźnie zakłopotany Monsieur podgryzał kiełbasę. Miał powody do niepokoju, choć tu, na pokładzie dolnym, w maszynowni, naprzeciwko błyskającego dziesiątkami świateł rdzenia, czuł się jak udzielny władca. Hub mógł panoszyć się w Sercu, ale jedyne, co chudy komputerowiec mógł robić, to delikatnie muskać powierzchnię rzeczywistych przedmiotów – takich jak rdzeń, napęd głębinowy, antygrawitony czy choćby na razie nieużywana zbrojeniówka na skromnym pokładzie górnym. Puszczane przez Tansky’ego elektromagnetyczne impulsy może i wydawały polecenia mechanicznym częściom statku, ale to, czy dana część zdecydowała się ich słuchać, i stopień owego posłuchu zależały już od Monsieura.

„Wstążka” gładko weszła w niwelowaną przez antygrawitony – częściowo, bo pełne pozbycie się przeciążenia nie było zawsze możliwe – prędkość pięć dziesiątych c. Monsieur poklepał cyferblat rdzenia i wyjąwszy klucz czujnikowy, sprawdził poziomy napięcia w sektorze trzecim, czyli przedostatnim pokładu dolnego, tuż przed mechaniką dyszy napędu. Kapitan mógł być przekonany, że statek jest wymuskany i opakowany oprogramowaniem Klanu Naukowego niczym prezent, ale to, czy wszystko rzeczywiście gra, mechanik wolał sprawdzić samemu. Jeśli dobrze pójdzie i wyreguluje plagostwo na styk, to cała ta starodawna łajba wejdzie w hamowanie bez najmniejszego drżenia.

Gdy już niespodziewanie dla samego siebie podpisał kontrakt, stwierdził, że nie licząc planu zrobienia porządku ze śliczną Wise, dokładnie zapozna się ze stanem i historią samego statku. Dość szybko – jak i zapewne reszta załogi – dokopał się do wcześniejszej nazwy jednostki, która solidnie go rozbawiła. Nic dziwnego, że Myrton kupił statek, którego najprawdopodobniej nikt nie chciał nawet za półdarmo. Musiał być bardziej zdeterminowany, niż Monsieur przypuszczał.

„Czarna Wstęga” na tle dziesiątków tysięcy podobnych jednostek – jak je nazywał kapitan...? rodzinnych skokowców? – nie robiła może wielkiego wrażenia, ale jej historia była na tyle ciekawa, by zostawić swój ślad w Strumieniu. Co prawda dane na temat nazwy tkwiły wyłącznie w logach dziennika kapitańskiego i czarnej skrzynce statku, ale zgrał je i tak, na wszelki wypadek. Dane te zdecydował się przechować w prywatnej bazie, na półce pomiędzy nerwokonektorem z wyrafinowaną, czuciową kolekcją płytek pamięciowych porno a własną, rzadko używaną płytką personala. Ale nie chodziło wyłącznie o to. „Czarna Wstęga”, pomimo podoczepianych wszędzie modernizacji i tonażu pasującego raczej do fregaty, bo dochodzącego do ponad pięćdziesięciu tysięcy ton, była po prostu stara. Monsieur dziwił się, że nadal funkcjonuje i że udało się jej przejść surowe testy Kontroli Zjednoczenia... dopóki nie zauważył, że wprowadzono na niej ulepszenia Elohim.

Artefakty!

Pieprzona sekta! To, że Elohim byli w posiadaniu największej ilości artefaktów po Obcych, powszechnie w Wypalonej Galaktyce wiedziano; ale upychać je do tak niepozornej jednostki? Po co? Jak na razie naliczył pięć artefaktowych wsporników rdzenia i mógł się założyć, że drugie tyle Elohim doczepili do napędu głębinowego. Co robiły, nie wiedział, mógł się najwyżej domyślać. A to oznaczało, że nie jest w stanie poznać statku tak, jak nakazywały mu jądra – drugi, równie ważny co przyrodzenie element jego systemu decyzyjnego, kurczący się w chwilach zagrożenia.

Już samo łączenie ludzkiej technologii z wynalazkami kseno wydawało mu się absurdem. Klan Naukowy rzecz jasna intensywnie zajmował się możliwościami, jakie mogło dać połączenie obcej i ludzkiej technologii. Większość przeprowadzonych eksperymentów skończyła się fiaskiem. Technologia Obcych była zbyt... cóż, obca. To, co powstrzymało Klan Naukowy, nie ugasiło jednak zapędów Elohim. Sekta, wywodząca się gdzieś z pogranicza samego Klanu i równie nawiedzonych Stripsów, przejęła dużą część materiałów Klanu już w trakcie Wojny Maszynowej. Nic więc dziwnego, że niemal każdą trafiającą w ich łapy jednostkę usiłowała przerobić na statek Tych, Którzy Odeszli.

„Wstążka” latała. Wskaźniki były w normie. Serce, jak twierdził Hub, działało bez zarzutu. Co jednak, jeśli jakaś część od Elohim pierdyknie? Kiedy, ni stąd, ni zowąd, przestanie działać system podtrzymywania życia, bo od tłoczącego tlen i azot recyklera odczepi się pulsujący zielenią artefakt należący do Hattonów, Ynzedrymów czy innego obcego gówna?

Monsieur przełknął ostatni kawałek kiełbasy, zastanawiając się, w jakie meandry losu i śmierci zaprowadziło go pożądanie. Trzeba się będzie śpieszyć, zdecydował. Śpieszyć i spieprzać stąd jak najprędzej. Choćby za cenę zerwania kontraktu przed czasem.


Nie widzieli jeszcze samego statku, ale SI „Wstążki” wyrysowała już jego specyfikację. Rzutnik pokładu głównego wypluł niewielki trójwymiarowy szkic, drgający teraz nad konsolą nawigacyjną.

– Nie odzywa się – poinformowała Erin. – Wiem, że nas słyszy, ale nie ma ochoty gadać.

– Coś więcej? – spytał stojący obok niej Myrton.

– Mocno uzbrojony – zdecydowała Hakl. – Tu i tu – dodała, podświetlając żarzące się czerwienią fragmenty statku. – Lasery, standardowa plazma. Najprawdopodobniej ukryte działa burtowe, nie wiem niestety jakie. I tak jak u nas, ściągacz. Trudno powiedzieć, z czym mamy do czynienia, ale ich rdzeń przerzuca w te miejsca sporo energii. Plus drugie tyle na pole magnetyczne. Mało co zostaje na sam napęd. Statek jest mały, to zwykły skokowiec. Być może na tyle zautomatyzowany, że jest na nim tylko jedna osoba. – Uderzyła palcem w holo, wskazując kolejny fragment. – Podobny do „Wstążki”, ma luki magazynowe, ale tylko dwa pokłady. Częściowo złożony z modułów, których nie mogę zidentyfikować.

– Co nadaje?

– Powitanie, ale bez podawania nazwy jednostki. Sugerowałabym ostrożność.

– To wszystko?

– Nadają jeszcze jakąś muzykę. Wzmocnić nasze osłony i przekierować energię w tryb defensywny?

– Na razie nie. Podlatuj bliżej, a muzykę daj na głośnik.

– Tak jest. Hub, zrzuć sygnał na głośnik SN.

– Wykonałem.

– Co to? – spytała Pinsleep, gdy pokład główny wypełniły dźwięki powolnego, średniowiecznego walca. – Ładne.

– Walc wiedeński niejakiego Straussa z czasów PEI – odpowiedział Tansky, częściowo zagłuszając przekaz. – Bardzo stare nagranie. Starsze niż nasz drogi doktor.

– Wypraszam sobie – parsknął z niesmakiem Harpago, gładząc lekko fragment swojego schludnego munduru. Wise zachichotała, ale schyliła się zaraz i udała, że skupia całą uwagę na przyrządach. Walc rozwijał się i rósł, napełniając sobą cały pokład.

– Kapitanie? – zagadnęła Erin.

Myrton podrapał się po brodzie.

– Znam ten walc. I wiem, co to za statek. To „Krzywa Czekoladka” kapitana Tartusa Fima.

– To jej się spodziewaliśmy?

– Powiedzmy.

– Nie miała być bliżej stacji?

– Miała. Podlatuj i ustaw na zbliżeniowy.

– Zbliżeniowy? Do wystawienia trapu?

– Owszem. – Grunwald odwracał się już od stazo-nawigacji, zmierzając wolnym krokiem z powrotem do swojej kabiny. – Umyjcie się pięknie, ogólcie nogi. Będziemy mieli gościa.


Gość, pomyślała z niesmakiem Erin, kiedy tylko przekierowała energię z rdzenia do napędu standardowego i ustawiła „Wstążkę” w delikatnym ślizgu zbliżeniowym. Więcej kapitan nie raczył powiedzieć.

Na każdym wcześniejszym statku, na którym Hakl miała okazję służyć, astrolokatorów czy mechaników traktowano jako drogie, ale konieczne części wyposażenia. Nic dziwnego, gdyż do pewnego stopnia człowiek na takim stanowisku stanowił przedłużenie danej jednostki. Był niczym część, biologiczna nakładka na mechanikę. To samo tyczyło się komputerowców siedzących w Sercu. Ci ostatni byli wszakże na tyle owinięci nimbem tajemniczości, że traktowano ich jako zło konieczne – ale i tak im ufano. Przynajmniej na tyle, na ile ufa się oprogramowaniu statku.

O prawdziwym zaufaniu pomiędzy kapitanem i załogą można było mówić dopiero w przypadku pilota czy zbrojeniowca. To ich kontakt z dowódcą bywał najmocniejszy. Powinien opierać się na głębokim zaufaniu.

No cóż, pomyślała Erin. Trzeba się przyzwyczaić, że u nas będzie inaczej.


Myrton szedł do swojej kabiny pełen niepokojących przeczuć.

Nie tak miało być, na przeklętą Plagę. Zupełnie nie tak. Stanął na moment i zamamrotał do siebie, jednocześnie drapiąc trzydniowy zarost. Nie tak się umawiali. Nie w pustej przestrzeni.

Pieprzony gnojek.

„Krzywa Czekoladka” miała pojawić się znacznie później – tuż przed Hadesem, w zasięgu czujników stacji. To pozwoliłoby lepiej kontrolować sytuację. Kapitan „Krzywej Czekoladki” byłby świadom faktu, że jeśli umoczą, to obaj, a Myrton nie czułby się jak ktoś znajdujący się na straconej pozycji. Pomimo ryzyka mieliby równe prawa. Zapisy skanujące pobliską przestrzeń stacji ukazałyby bądź co bądź spotkanie dwóch statków. A teraz? Teraz wszystko spadało na niego. A jeśli coś pierdyknie? Co wtedy zrobi ten dupek? Rozłoży ręce. Przykro mi, nic o tym nie wiem, panie Kontrolerze. Jaki Myrton? Jaka „Wstążka”? W życiu nie widziałem tego statku.

Plaga, Plaga, Plaga.

Przez statek przebiegł dreszcz niwelowany przez antygrawitony, wyczuwalny zaledwie przez błędnik, świadczący o finalizowaniu procesu zbliżania. Za chwilę Erin uruchomi ściągacz i wysunie magnesowe klamry. Potem rozłoży trap i rozhermetyzuje śluzę. Nastąpi kontakt. Kontakt, na który wcale nie mam ochoty, uświadomił sobie Grunwald. A przynajmniej nie tutaj. Dotknął dłonią genoczytnika i rozsunął drzwi kajuty kapitańskiej. Wszedł do środka. Z początku myślał, że dokończy swojego drinka, ale nagle stracił ochotę na alkohol. Przeczesał potargane czarne włosy.

Wiedział, co powinien zrobić. Powinien wyleźć. Stanąć przy plagowej śluzie. Poczekać na kapitana „Krzywej Czekoladki” i oddać honory. Widział przecież, jak na niego patrzą. Widział ich na podglądach kajut, na korytarzach „Wstążki”, w mesie. Widział, że mu nie ufają.

No cóż. I nawzajem.

Głębia. Skokowiec

Подняться наверх