Читать книгу Lato 39. Jeszcze żyjemy - Marcin Zaborski - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

Prawdziwe piekło... Tłoczący się na peronie pasażerowie ulegają zbiorowemu szaleństwu i płyną wartką falą w stronę i tak już przepełnionych wagonów. Wjeżdżający na stację w Konstancinie pociąg ze Skolimowa jest napakowany do tego stopnia, że trzeba nie lada uporu i szczęścia, by znaleźć się po drugiej stronie drzwi jednego z trzech wagonów. Dla wielu więc próba ich sforsowania kończy się porażką.

Są jednak i tacy niedzielni wycieczkowicze, którzy wiedzą, że warto zrezygnować z tego peronowego szturmu. Mają rację – lepiej trzymać się z boku i przeczekać nawałnicę. To wytrawni bywalcy kolejki wilanowskiej na linii konstancińskiej, spodziewający się poszerzenia składu pociągu. Ich cierpliwość zostaje wkrótce wynagrodzona, gdy na torach pojawiają się dwa zapasowe wagony. Wycieczkowicze nie wiedzą jeszcze, jak wielkie mają szczęście. Szczególnie ci, którzy znajdują miejsce w ostatnim wagonie. Podobnie jak pasażerowie, którzy już na poprzednich stacjach musieli porzucić marzenia o podróży. W Klarysewie na przykład przy sprzedaży biletów doszło do awantur i bójek, musiała interweniować policja.

Tymczasem ci, którzy z biletami w ręku zajęli miejsca w środku – a niektórzy nawet na dachu jednego z wagonów – mogą triumfować, upajać się chwilowym sukcesem w dworcowej batalii pod lipcowym niebem. Jedni bezgłośnie, inni przeciwnie – w hałaśliwych dyskusjach przekrzykujących stukot kół ruszającego pociągu. Minuta po minucie. Kilometr po kilometrze...

I nagle wstrząs. Przerwa w podróży. W ostatnim wagonie narasta wyczekiwanie na moment, w którym zatrzymany przed chwilą pociąg znów ruszy. Nikomu nic się przecież nie stało. Nikt więc nie rusza się z miejsca. Przez chwilę, bo zaraz ktoś zacznie krzyczeć: „Wysiadać!”. Wszyscy rzucają się w panice do wyjść, nie rozumiejąc jeszcze, co się tak naprawdę stało i jak wielka jest skala dramatu. Żeby to dostrzec, trzeba pójść wzdłuż torów, do czoła pociągu, gdzie piętrzą się inne wagony, sprawiając wrażenie, jakby ktoś próbował zbudować z nich wieżę albo barykadę gdzieś w szczerym polu między Klarysewem a Powsinem. A potem już tylko płomienie trawiące tę niespodziewaną konstrukcję i potęgujące panikę wśród tych, którzy zdołali wydostać się z pociągu o własnych siłach i próbują ratować innych – tych zakleszczonych w rozbitych wagonach.

Nie sposób nie dostrzec rozgrywającego się dramatu, gdy jedzie się biegnącą równolegle do torów szosą z Konstancina. Ruch na niej duży, więc już po chwili na miejscu zjawia się wielu kierowców. Swoimi samochodami, autobusami i wozami powiozą rannych do Warszawy. Tłumy chętnych do pomocy i gapiów ściągną tu za chwilę z okolicznych wsi, między innymi z Powsina. Zapamiętają przede wszystkim przeszywający krzyk rannych i pełne strachu, nabrzmiałe łzami oczy dzieci wtulonych w drżące ramiona matek. I jeszcze twarze kobiet niedowierzających na razie w to, co się wydarzyło, ale i wdzięcznych za to, że przynajmniej im i ich dzieciom nie stało się nic złego. Twarze kobiet wdzięcznych za to, że nie było dla nich miejsca w pierwszym wagonie. Bo tam...

Obie lokomotywy doszczętnie rozbite. Zniszczone też trzy wagony pociągu zmierzającego w stronę Warszawy oraz dwa wagony składu jadącego ze stolicy. W obu przepełnionych pociągach podróżowało w sumie około pięciuset osób.

Na miejscu wkrótce zjawiają się lekarze z Konstancina, Klarysewa i Skolimowa. Zaraz za nimi karetki pogotowia ratunkowego, Czerwonego Krzyża i karetki wojskowe z Warszawy. Nawet najstarsi medycy z trudem mogą się opanować, widząc ogrom ludzkiego bólu stłoczonego w jednym miejscu. Pomagają też taksówki zatrzymane na pobliskiej szosie. Liczy się każde wsparcie, bo rannych może być ponad dwieście osób. Stan co najmniej kilku jest beznadziejny. Połamane nogi i żebra, wybite oczy, straszliwe poparzenia. Dziesięć osób ginie – na miejscu, w drodze do szpitala lub w szpitalu. O życie rannych walczą lekarze – najpierw w Konstancinie i Powsinie, a potem w Warszawie – w Szpitalu Dzieciątka Jezus, w Instytucie Chirurgii Urazowej, w szpitalu okręgowym im. Marszałka Piłsudskiego i w szpitalu na Czystem. Długie godziny spędzą też w pracy medycy z Ubezpieczalni Społecznej, do których zgłoszą się lżej ranni, choćby pokaleczeni odłamkami szkła i drzazgami – po opatrunek i ustalenie stopnia poszkodowania.

Jak mogło do tego dojść? Dlaczego dwa jadące w przeciwnych kierunkach pociągi znalazły się na wspólnym torze? Dlaczego motorniczy składu, który o godzinie 21.12 wyruszył z przystanku w Klarysewie i jechał z przepisową prędkością, zobaczył nagle w ciemności światła innego pociągu jadącego po tym samym torze?

Na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas. Zajmie się tym prokurator Sądu Okręgowego w Warszawie. Na razie trzeba ugasić szalejący na torach pożar. Kilka minut po zderzeniu zapalił się benzol w zbiorniku pociągu warszawskiego, a ogień przerzucił się na wszystkie wagony, które palą się teraz jak pudełka od zapałek. Płomienie widać z daleka. Niełatwo je zdławić, bo brakuje wody. Trzeba ją przywieźć z jeziorka oddalonego o kilometr od miejsca katastrofy. Gdy więc na miejscu pojawiają się strażacy z trzeciego warszawskiego oddziału straży ogniowej i z Centrum Wyszkolenia Pożarniczego, zastają już tylko opalone podwozia trzech wagonów. Ponad trzy godziny trwa ta ogniowo-wodna batalia. Zakończy się około północy.

Dopiero następnego dnia w kartoflisku ktoś znajdzie zwłoki młodego mężczyzny z pękniętą czaszką, który prawdopodobnie wyskoczył z pociągu tuż przed zderzeniem. Ktoś widział, jak przebiegł jeszcze kilka kroków i upadł...

Dyżurny ruchu w Jeziornie – Bronisław Kaczyński – w areszcie. Kasjer ze stacji Klarysew (Sokołowski albo Olszewski – gazety podają różne nazwiska) – objęty dozorem policji. Z jej wstępnych ustaleń wynika, że do katastrofy doszło z powodu „mylnego podania sygnałów”.

Nowak, mieszkaniec Powsina, był na miejscu niemal natychmiast. Wcześniej słyszał potężny zgrzyt hamulców, potem trzask i wreszcie krzyki. „Wybiegł z domu na tor i ujrzał kłąb kurzu, z którego wybiegł jakiś zakrwawiony człowiek. Cała szosa zasypana odłamkami szkła została zatarasowana odłamkami wagonów. Nastąpiły po tym dwa głośne wybuchy benzolu. Płomienie widać było z dużej odległości. Resztki wagonów paliły się jak pudełka od zapałek” (DB)[1].

W samym środku tego dramatu był konduktor Górski z pociągu jadącego do Warszawy. „Jechałem w wagonie motorowym w chwili, gdy nastąpiło zderzenie. W momencie katastrofy usłyszałem trzask i poczułem silne uderzenie w plecy. Zostałem wyrzucony z pociągu. Zobaczyłem uciekających z wagonów w pole pasażerów. Z wagonu motorowego pozostały tylko bezkształtne rumowiska, z których wydobywał się dym. Dalsze wagony stały przechylone na bok i jakby znitowane ze sobą. Dopiero po chwili dały się słyszeć wołania o ratunek i rozpaczliwe jęki. Wraz z ocalałymi pasażerami zacząłem z pociągu wydobywać pokaleczonych. Rannych układaliśmy na trawie koło toru. Zatrzymaliśmy kilka taksówek, które reflektorami oświetlały miejsce katastrofy. Po jakimś czasie zgasło światło w ostatnich najmniej uszkodzonych wagonach” – zapamiętał Górski. Długo tu będą jeszcze pamiętać wygniecione pole kartofli, splamione krwią opatrywanych w tym miejscu ludzi (GP).

Minister komunikacji wkrótce ogłosi: „Wypadek ten zaszedł wskutek tego, że dyżurny ruchu stacji Belweder wobec otrzymania wiadomości o tym, że pociąg numer 328 biegnie z Iwicznej z opóźnieniem, wyznaczył krzyżowanie tego pociągu z biegnącym z Warszawy pociągiem numer 325 w Klarysewie, zamiast jak zwykle w Powsinie. W tym celu dyżurny ruchu wydał ostrzeżenie drużynie pociągu nr 325 biegnącego z Warszawy o nowym miejscu krzyżowania, lecz nie powiadomił o tym, jak wymagają przepisy, kierownika pociągu zbliżającego się z Iwicznej. Wskutek tego pociąg ten nie zatrzymał się w Klarysewie na skrzyżowaniu, lecz zdążał do Powsina na przewidziane rozkładem jazdy skrzyżowanie z pociągiem nr 325 i na szlaku Powsin – Klarysew zderzył się z nim” (KW).

Rodzinom zabitych i poszkodowanym pasażerom trzeba będzie wypłacić odszkodowania. I będą to bardzo poważne sumy. Rodziny ofiar mają dostać do 30 tysięcy złotych. Straty w taborze sięgają 400 tysięcy złotych. Część wyłoży towarzystwo ubezpieczeniowe, resztę musi znaleźć zarząd kolei.


Spiętrzone wagony przypominały wieżę albo barykadę zbudowaną w szczerym polu.


Długo tu będą jeszcze pamiętać wygniecione pole kartofli, splamione krwią opatrywanych ludzi.

Wszystko to doprowadzi do całkowitej likwidacji kolejki wilanowskiej. Wyrok na nią wyda Ministerstwo Komunikacji wyraźnie znużone długotrwałymi namowami, prośbami i prowadzonymi już wcześniej, jeszcze przed katastrofą, pertraktacjami z zarządem Towarzystwa Warszawskich Kolejek Dojazdowych, któremu brakuje gotówki. Skoro nie da się go nakłonić do unowocześnienia kolejki i usprawnienia ruchu na torach – będzie bezruch. Od 1 października. Termin nieodwołalny. Zresztą po lipcowym wypadku frekwencja na tej trasie zdecydowanie spadła. Pasażerowie przesiedli się do autobusów kursujących między Warszawą a Skolimowem.

Lato 39. Jeszcze żyjemy

Подняться наверх